Strona:PL Leblanc - Zwierzenia Arsena Lupina.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Głupiś, kochanku, — odezwał się za nim jakiś głos.
Obrócił się szybko. Na progu stał jakiś stary robotnik w długim płaszczu, jakiego używają malarze.
— Nie szukaj dłużej. To ja, — Lupin. Pracuję dziś od rana u tego malarza jako pomocnik. Teraz mamy pauzę — więc zajrzałem tu na górę.
Przyglądał się inspektorowi z wesołym uśmiechem. Po chwili zaczął mówić dalej:
— Nie masz poprostu pojęcia, kochanku, jaką mi zrobiłeś przyjemność twojem przybyciem! Tej chwili nie oddałbym ani za dziesięć lat twego życia, — a wiesz przecie, że cię kocham szczerze... No i co ty na tę całą sprawę, mistrzu? A co, — ładnie wszystko wykombinowałem, przewidziałem, — od A do Z? Juści — może tam i brakowało pewnych szczegółów, może tam były jakie luki w mojem argumentowaniu... Ale powiedz sam, Ganimard, ile w tem było niesłychanej intuicji! Jak trafnie odgadłem wszystko to co zaszło, — i jak bystro przewidywałem nawet i to, co potem miało nastąpić, — aż do twego powtórnego przybycia tutaj!... Masz szarfę?
— Mam jedną połówkę. A ty masz drugą?
— Naturalnie. Patrz. Zaraz porównamy obydwie.
Ułożyli obie połówki na stole, jedną przy drugiej. Obie były jednakiego koloru, z tego samego materjału. Nacięcia od nożyczek odpowiadały sobie wzajemnie jak najściślej.
— Sądzę, — rzekł Lupin — że nie o to jedno tylko ci chodziło. Z pewnością chcesz obejrzeć ślady krwi na szarfie. Chodź za mną, w tym pokoju jest zamało światła.
Przeszli do sąsiedniego pokoju, z oknami wychodzącemi na podwórze. Rzeczywiście było tu znacznie widniej. — Lupin przyłożył połówkę szarfy do szyby.
— Przypatrz się, — rzekł do Ganimarda, robiąc mu miejsce koło siebie.
Ganimard aż zadrżał z radości. Na szarfie można