Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom II/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Rozpoczęta konzułtacya rychło się ukończyła. Klient opuścił salon, poczem Fryderyk Horner przywołał Rodilla.
— Ile pan potrzebujesz czasu do zbudzenia małej? — zapytał ostatni.
— Co najwięcej jednej lub dwu minut — odpowiedział magnetyzer.
— Czy pozostawiona samej sobie także by się tak rychło obudziła?
— Tak rychło nie, lecz dopiero za dwie lub trzy godziny.
— Czy upatrujesz pan w tem wielkie niebezpieczeństwo, gdyby jej sen tak długo potrwał?
— Stan magnetycznego uśpienia nuży ją bardzo, lecz nie ma w tem jak sądzę żadnego niebezpieczeństwa.
— To jest wszystko, czego potrzeba. Najlepiej pan zrobisz, gdy jej nie zbudzisz wcale, lecz śpiącą, do jej pokoju zaniesiesz, na łóżko położysz i story u okien spuścisz. Resztę biorę na siebie.
— Niech i tak będzie, lecz cóż zrobimy z konzultacyą. Nie można przecież strony odprawić, bo toby była bardzo smutna historya.
— Nie potrzebujesz pan nikogo odprawiać. Na szczęście Pamela nie wyszła z domu. Właśnie powiedziałem jej, jak się ma zachować. Rzecz pojęła dobrze, zastąpi małą i wie już na palcach, jakie ma dać odpowiedzi na pytania Vaubarona.
— Jakimże sposobem człowiek ten został uwolniony? Czyż go nie uwięziono, jak pan powiedziałeś? Czy go nie zasądzono?
— Uciekł z więzienia. To jest jasne jak słońce.
— Ten człowiek będzie dla nas ciągłym postrachem, jak długo na wolności zostawać będzie. Ciągle mi się zdawać będzie, że nad naszemi głowami wisi miecz Damoklesa.
Na ustach Rodilla zaigrał szatański uśmiech, któryby trudno było opisać.
— Uspokój się pan. Jan Vaubaron tylko dziś mógłby być dla nas niebezpiecznym, lecz jutro, ba nawet już dziś wieczorem z jego strony niczego więcej nie będziemy się potrzebowali obawiać.
— Jakiż jest pański plan?
— Posłuchaj a dowiesz się o tem.
Rodille podał doktorowi niektóre wskazówki, które tenże szczegółowo uwzględniać przyrzekł.
Potem Horner wziął na ręce śpiącą, Blankę, lekką jak piórko i opuścił pokój, dokąd w tejże chwili weszła Pamela.
Fałszywa jasnowidząca usiadła na wielkim fotelu, który Blanka właśnie co opuściła. Zamknęła oczy i przybrała pozór w śnie pogrążonej osoby. Fryderyk Horner otworzył natychmiast drzwi, które łączyły salon z pokojem, gdzie goście czekali, odsunął na bok ciężką zasłonę i począł wywoływać następujące po sobie liczby.
Upłynęło może jakiej półtory godziny.
W końcu przyszła kolej na Vaubarona, poczem bohatyr nasz przekroczył próg salonu gdzie się odbywały magnetyczne posiedzenia. Na pierwszy rzut oka poznał ten sam salon, w którym był dawniej a który w rozmyślaniu tylokrotnie sobie przypominał. Nic się tu nie zmieniło. Mechanik spostrzegł graniastą twarz doktora, na tem samem miejscu stojącego a także chudą postać jasnowidzącej z podobnym jak dawniej wyrazem twarzy.
Pomimo woli zwrócił nieszczęśliwy ojciec oczy na kobierzec, w kącie salonu rozścielony i wmawiał w siebie, że lada chwila obraz ukochanej Blanki na tem miejscu mu się pojawi. Niestety nie nastąpiło to wcale.
— Mój panie — zapytał Fryderyk Vaubarona — czy pan chcesz zadawać pytania względem własnej osoby?
— Nie — odpowiedział nieszczęśliwy ojciec.
— Wiec względem kogo?
— Względem osoby, która mi jest droższą, niż własne życie, a o której chcę powziąć pewne wiadomości.
— Czy jesteś pan w posiadaniu jakiegokolwiek przedmiotu własność owej osoby stanowiącego?
— Nie panie — rzekł Vaubaron niespokojnie — żadnej podobnej rzeczy nie posiadam. Czy dla tej przyczyny jasnowidząca nie będzie mnie mogła zrozumieć i odpowiedzieć?
Fryderyk Horner pokiwał głową z wyrazem wątpliwości.
— Nie wiem... nie wiem, brak potrzebnego przedmiotu bardzo rzecz utrudnia i nie jestem pewny, czyli mi się uda nawiązać stosunek między jasnowidzącą, a osobą w mowie będącą. Zresztą zapytam się o to. Jasnowidząca sama tylko może odpowiedzieć tak albo nie.
Fryderyk Horner zwrócił się ku Pameli i uczynił prawą ręką od jej czoła ku żołądkowi kilka magnetycznych pociągnięć.
— Czy panna śpi — zapyta! potem.
— Śpię — była odpowiedź.
— Czy jesteś jasnowidzącą?
— Bez przerwy.
— Czy w tymsamym stopniu, jak byłaś aż dotychczas?
— Jeszcze bardziej.
— Nie uczuwasz żadnego osłabienia?
— Wcale żadnego.
— Czy jesteś w stanie widzieć w tej chwili oddaloną osobę, jakkolwiek nie ma żadnego przedmiotu, któryby był jej własnością i mógł umożliwić stosunek między nią a tobą?
— Myślę, że będę mogła. Nawiąż pan magnetyczny stosunek między mną a pytającą osobą. Wniknę w myśli tej osoby i tam zobaczę tę, o którą właściwie chodzi.
Fryderyk Horner pochwycił prawą rękę Vaubarona i złożył ją w lewą Pameli.
Fałszywa jasnowidząca zadrżała nagle tak okropnie, że się Vaubaron nie na żarty przestraszył.
— Cóż jest? — zapytał doktor swej niecnej współtowarzyszki.
Widzę, już widzę — rzekła ta ostatnia.
— Kogóż widzisz?
— Widzę osobę, ku której są zwrócone wszystkie myśli człowieka, który mnie ręką dotyka.
— Któż jest tą osobą?
— Jest to mała dziewczynka.
— Czy krewną tego człowieka?
— To jest jego córka.
Magnetyzer zwrócił się ku mechanikowi, który nie mógł powstrzymać okrzyku radości i zdziwienia, i przemówił doń:
— Czy rzeczywiście tak jest? Czy pan masz córkę na myśli? Czy przyszedłeś tu w celu dowiedzenia się o niej?
— Tak jest — rzekł Vaubaron drżącym głosem — to prawda. Na miłość Boską zadawaj pan dalsze pytania, panie doktorze!
Fryderyk Horner kiwnął głową na znak przyzwolenia a potem dodał:
— O cóż mam pytać, o czem się pan najpierw chcesz dowiedzieć?
— Przede wszystkiem chcę wiedzieć, czyli moje kochane dziecię jest przy życiu? Doktor powtórzył pytanie.
— Córka żyje — odpowiedziała Pamela.
— Ona żyje, moja córka żyje! — zawołał Vaubaron pełen radości zwróciwszy oczy ku niebu. — O Boże dzięki ci za to. Przeszłość dla mnie już nie istnieje więcej. Jestem szczęśliwy i nie cierpiałem nigdy!
Fryderyk Horner dodał potem:
— Mów pan dalej, bo jasnowidząca jest znużona, nie należy nadużywać jej sił.
— Chcę się dowiedzieć, w jaki sposób moje dziecię zniknęło — mówił zbieg dalej.
Zdawało się, jakoby jasnowidząca po kilku minutach przyszła do siebie. Tymczasem w czasie krótkiej przerwy Pamela rozważała w duchu, co jej Rodille wykonać polecił.
W końcu wyszeptała urywanym, niepewnym głosem, robiąc pauzę po każdem zdaniu tak że się zdawało, jakoby na obraz patrzyła, który opisuje:
— Widzę... widzę... prawie już jest ciemno. Widzę obszerny pokój, kobieta leży bez ruchu na podłodze — maleńka dziewczyna stoi tuż przy niej. Widzę teraz jeszcze lepiej... Ach to okropne! Ta kobieta już nie żyje... a dziewczyna płacze...
Pamela urwała. Vaubaron łkał, prawie nie mógł oddychać a dusza jego zawisła na ustach jasnowidzącej. Doktor Horner skinął na mechanika, aby się nie ważył do jasnowidzącej przemawiać, poczem Pamela mówiła dalej:
— Ciemność się wzmaga... przestraszone dziecię jęczy i rozpacza. Strachem zdjęte, prawie od rozumu odchodząc wymyka się z pokoju, wychodzi z domu i na oślep gubi się w osamotnionych ulicach.
— Blanka! biedna Blanka! moje nieszczęśliwe dziecię! jęczał Vaubaron zalewając się łzami.
Po dość długiej pauzie jasnowidząca przemówiła dalej:
— Noc się skończyła i dzień nastał. Dziecię zaszło tak daleko, że nie może wiedzieć, gdzie się znajduje. Idzie biedna aż na koniec ulicy z obu stron drzewami obsadzonej, cierpi, płacze, uczuwa głód. Nagle siły ją opuściły. Chce usiąść na kupie kamieni lecz chwieje się, traci przytomność i upada bezwładnie na drogę kurzem pokrytą...
Vaubaron zalewał się łzami zasłoniwszy twarz rękoma. Pamela przerwała.
— Czyś panna zmęczona? zapytał magnetyzer.
— Już uczuwam zmęczenie, lecz jeszcze mogę mówić — odpowiedziała Pamela.
— Więc mów panna dalej i powiedz nam, co się stało z dziecięciem?
Fałszywa jasnowidząca poczęła mówić przybierając bardziej jeszcze niż przedtem pozór człowieka który powiada co mu przed oczyma stoi:
— Na drodze nie ma nikogo... Słońce już wysoko stoi na niebie, godziny mijają. Od strony Paryża zbliża się wóz płótnem pokryty, zaprzężony tylko jednym koniem i toczy się zwolna po drodze. Na tym wózku jedzie mężczyzna, kobieta i dwoje dzieci. Pakunek ich składa się z dużego tłumoku i kilku instrumentów muzycznych. Przybliżają się do omdlałego dziecięcia. Spostrzegłszy je, mężczyzna powstrzymał konie, zlazł z wozu, podniósł dziecię, podał je kobiecie a potem znowu wylazł na wózek i zaciął konia. Wózek ruszył w dalszą drogę.
Prawie przez pół godziny jasnowidząca mówiła w ten sposób dalej, zapuszczając się w najdrobniejsze szczegóły odnośnie do dalszego losu dziecka, czem dała dowód niewyczerpanej wyobraźni, jakiej użyła, aby upiększyć temat przez Rodilla zadany. Czyż potrzebujemy wzmiankować, że Vaubaron z chciwością każde słyszane słowo pożerał? Fryderyk Horner chciał już komedyę zakończyć.
— Czas trwającego posiedzenia przekroczył już o wiele zwykłą miarę. Wiesz pan dobrze o tem, że wszystko musi raz wziąć koniec, nie byłoby zresztą rzeczą słuszną, gdyby się jasnowidząca dla korzyści jednego człowieka zanadto wytężała.
— Pojmuję to panie, pojmuję — odpowiedział żywo Vaubaron — i tak się słusznie dziać powinno. Wieleś pan dla mnie uczynił. Odkryłeś mi pan, że moja córka żyje, za co niewymownie panu wdzięczny jestem. Przysięgam na to. Wiele atoli chciałbym jeszcze wiedzieć i nie o jedno miałbym się zapytać.
— Dziś niepodobna więcej, odpowiedział Horner.
— Powtarzam panu raz jeszcze, że siły jasnowidzącej już się wyczerpały. Jeźli pan koniecznie swoją ciekawość chcesz zaspokoić, to proszę przyjść jutro powtórnie.
Vaubaron westchnął z głębi piersi. Wiadomo nam, że nieszczęśliwy nie posiadał już więcej potrzebnych pieniędzy do opłacenia wstępu żadnych środków, któreby mu grosza mogły.
— Jutro — rzekł smutnie — jutro przyjść znowu.
— Więc bądź pan zadowolony z tego, co słyszałeś.
— Pozwól pan — odpowiedział nasz bohatyr błagalnym głosem — pozwól na miłość Boską, abym jasnowidzącej jeszcze jedno ostatnie zadał pytanie.
Fryderyk Horner zdawał się ociągać.
— Mój panie, zaklinam pana, na kolanach błagam pana — wyrzekł zbieg jak do modlitwy ręce złożywszy — nie odmawiaj mi tej łaski!
— Dobrze wiec, niech i tak będzie — rzekł doktor — zgadzam się na pańską prośbę i zezwalam na zadanie jeszcze jednego ale już ostatniego pytania.
— Dzięki ci panie, stokrotne dzięki. Niech cię pan Bóg błogosławi za twoję łaskawość, a jeźli masz dzieci, to niech ci użyczy szczęścia dla nich.
— Więc zadaj sam pytanie — rzekł Horner, a przedewszystkiem wyrażaj się krótko jasno i zwięźle.
— Mało słów na to wystarczy. Gdzie się znajduje moja córka w tej chwili, gdy z panem rozmawiam?
— Gdzie jest dziecię tego człowieka? zapytał magnetyzer jasnowidzącej?
— Nic nie widzę — wyszeptała Pamela — znużenie zawładnęło mną, mój stan jasnowidzenia jest zamącony, przed mojemi oczyma jest, jakoby chmura zawisła.
Fryderyk Horner uczynił kilka pociągnięć ręką a potem rzekł głosem rozkazującym:
— Niechaj pierzchną mgły! Rozkazuję ci mówić i przyrzekam spoczynek, jeźli mi dasz odpowiedź.
Wspólniczka magnetyzera poczęła się wić na krześle podobnie starożytnej Pytyi na trójnogu siedzącej.
— Będę posłuszna, rzekła potem cichym głosem.
— Chmury się usuwają... widzę — i poczynam mówić!
— Mówże więc!
— Znajduje się teraz daleko od Paryża — szeptała Pamela. Powietrze jest jasne, niebo czyste. Widne jest wybrzeże nad niezmiernem morzem dominujące. U wnijścia do małego domku widać gromadkę ludzi stojących naokoło jasnowłosego dziwnie ubranego dziewczęcia, które śpiewa i płacze. Tem małem dziewczęciem jest owo dziecię, za którem mi iść kazałeś.
— Czy jesteś we Francyi? zapytał Horner.
— Tak jest — odpowiedziała Pamela.
— W której części Francyi?
— Na zachodzie.
— Na którem wybrzeżu?
— Na wybrzeżu Bretanii pod Brest.
— Jakże się nazywa owe sioło?
— Nazwisko wsi jest Tan.
Fryderyk Horner zwrócił się do Vauberona.
— Powinienbyś pan być ze mnie zadowolonym — rzekł — bo uczyniłem, czegoś pan sobie życzył, uczyniłem nawet więcej, bo zamiast jednego aż pięć pytań zadałem jasnowidzącej. A teraz powiem panu, że pańskie położenie obudzą we mnie najżywszy interes i życzyłbym sobie, abym mógł panu tego dowieść. Pozwól mi pan jedno pytanie. Co pan chcesz przedsięwziąć. Przysięgam panu, że nie dla prostej ciekawości zapytuję, daj mi przeto szczerą odpowiedź.
— Panie jakież może mieć przedsięwzięcie ojciec, któremu właśnie odkryto, gdzie jego dziecię się znajduje? Pojmie pan łatwo, że w tej chwili nie mogę sobie życzyć czego innego, jak bez zwłoki udać się do Bretanii.
— Niezawodnie dobrze to pojmuję, lecz tu chodzi o daleką podróż, a zdaje mi się, że pan nie jesteś wcale bogaty.
— W istocie tak jest mój panie, jestem bardzo ubogi.
— Nie posiadasz pan żadnych środków?
— Wcale żadnych. Miałem dwadzieścia franków i te oddałem wstąpiwszy do tego domu, więcej nie posiadam.
— Jakżeż pan chcesz odbyć tak daleką podróż?
— Chcę pójść piechotą, i utrzymywać się w podróży z jałmużny.
Fryderyk Horner zachował przez czas dłuższy milczenie a potem przycisnął chustkę do ócz, jakoby chciał osuszyć łzy, których nigdy nie wylewał. Twarz jego, do oblicza drapieżnego ptaka podobna, wyrażała głębokie współczucie.
— Mój panie — rzekł w końcu wzruszonym głosem — interes, jaki pan we mnie obudzasz, niech nie będzie bezowocny. Kiedykolwiek zdarza mi się sposobność uczynienia czegoś dobrego, to nie puszczam jej daremnie. Chcę bodaj mało przyczynić się do złączenia córki z ojcem. Tak więc przyjm odemnie tę małoznaczną sumę, która chociaż jest niewielką, to przecież może być dla pana z wielką korzyścią. Spodziewam się tego, i czuje się szczęśliwym z powodu, że mogę ją panu ofiarować.
To mówiąc magnetyzer, czyniąc zadość rozporządzeniu Rodilla, wsunął Vaubaronowi dziesięć luidorów do ręki. Ostatni nie mógł z początku tej hojności dać wiarę, lecz w końcu z wdzięcznością ucałował ręce dobroczyńcy, upewniwszy się, że nie śni, lecz że opatrzność, w ten niespodziewany sposób w pomoc mu przychodzi, co rzeczywiście do cudu było podobne.
— Ach mój panie — wyjąkał — jakżeż panu podziękuję? To co pan dla mnie czyni, zapewnia mi ocalenie dziecka. Wszystko panu będę miał do zawdzięczenia. Niech Bóg pana błogosławi. Przecież są na świecie wielkie dusze i serca.
Fryderyk Horner uważał za rzecz pożyteczną po tym wyrazie niezasłużonej wdzięczności nagle urwać.
— Wierzę w pańską wdzięczność — rzekł — i to moja najsłodsza nagroda, jedyna, jakiej żądam. Teraz potrzebuję spokoju i muszę przy jasnowidzącej sam pozostać, aby ją ze snu obudzić. Idź pan z Bogiem i bądź szczęśliwy. Tędy pan wyjdziesz. W przypierającym pokoju znajdziesz pan służącego, który panu drogę pokaże.
Tak pożegnany, bohatyr nasz wyrzekł jeszcze kilka słów wdzięczności, a potem opuścił salę magnetycznych posiedzeń, wyszedł z domu na ogród, wreszcie z ogrodu na ulicę. Był on, a nie potrzeba tego dodawać, upojony radością i nadzieją. Dziękował Bogu i błogosławił swego dobroczyńcę z całej duszy.
Rodille tymczasem powrócił do gabinetu magnetyzera.
— No, chwała Bogu, już koniec Rodille tymczasem powrócił do gabinetu ma- gnetyzera. — No, chwała Bogu, już koniec wszystkiemu — przemówił ostatni.
— Tak jest, — rzekł Rodille — słyszałem wszystko. Pamela doskonale swą rolę odegrała, a pan byłeś podziwienia godny w swej roli jako współczujący, dobroczynny człowiek. Życzę panu szczęścia z tego powodu, panie doktorze. No, pozbyliśmy się raz przecie tego Vaubarona na wieki. Oddalił się, szczęśliwej podróży. Jeźli pozostanie wolny, to tem lepiej dla nas, jeźli zaś dwieście lub trzysta mil od Paryża go pochwycą, to sprawa jego prawdopodobnie na prowincyi rozstrzygniętą zostanie. Co bądź się stanie, już o nim słyszeć więcej nie będziemy. Ta pewność kosztuje tylko dziesięć luidorów, i musisz pan przyznać, że to wcale nie jest za wiele.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.