Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom II/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Vaubaron chętnieby poświęcił dziesięć lat życia, byle tylko w tej chwili mógł się znaleść w Bretanii koło Brest u wnijścia do owej wioski, gdzie z wszelką pewnością spodziewał się Blankę znaleźć. Pierwszą jego myślą było zająć miejsce w pierwszym lepszym pospiesznym wozie, któryby jechał na zachód, zwłaszcza, że opatrzność za pośrednictwem dobroczynnego magnetyzera udzieliła mu potrzebnych środków pieniężnych, za chwilę przecież przekonał się, iżby urzeczywistnienie tego zamiaru mnogie niebezpieczeństwa za sobą pociągnąć mogło.
Czyż nie było rzeczą oczywistą ba nawet zupełnie pewną, że policya od czasu jego ucieczki jak najnergiczniejsze poszukiwania zarządziła i że każdy, kto bez należytego pasu podróżnego Paryż opuścićby usiłował, niezawodnie byłby aresztowany.
W skutek tego postanowił Vaubaron znieść wszystkie przykrości powolnej, pieszej podróży, bo tak wzgląd na bezpieczeństwo nakazywał. Zaczekał, dopóki zmrok miasto i okolicę nie zaległ, a potem wybrał się w drogę zaopatrzywszy się w mocne, dobrze podszyte buty i kij gruby, sękaty, który zabrał ze sobą mniej dla obrony jak dla podpierania się nim.
Pomijamy milczeniem wszystkie przypadki jego podróży, która cały miesiąc trwa i wspominamy tylko, że trzydziestego dnia o godzinie szóstej wieczorem zdążył do wyżyn skalistych, które okalają port miasta nadbrzeżnego Brest.
Wieczór był pogodny i spokojny. Przed oczyma naszego bohatyra rozwinął się krajobraz, który słusznie za bardzo malowniczy mógł uchodzić. Tylko żywa wyobraźnia malarza była w stanie stworzyć podobnie piękną panoramę.
Zachodzące słońce zniknęło właśnie po za zasłoną fantastycznych chmur, barwą krwistej purpury obwleczonych. Ostatnie promienie gasnącego światła barwiły fale niezmierzonego oceanu, który tworząc podstawę tego wielkiego obrazu zdawał się na ostatnich krańcach łączyć z niebem. Morze iskrzyło się migającem światłem niby piec hutniczy rozżarzoną płynną rudą napełniony. W porcie stały na kotwicy wielkie okręty królewskiej marynarki i czekały na wiatr i przypływ, co je bądź do portu prowadzi bądź pomaga do wydostania się z przystani na pełne morze. W przodzie, w pierwszym rzędzie wznosił się między granitowemi ścianami skał prawdziwy las masztów podobny gęstemu drzewostanowi jodeł na stokach Alp i Pirenejów.
Tu było miasto, miejsce pobytu skazanych galerników.
Zbieg zaledwie zwrócił uwagę na to wzniosłe widowisko. Spojrzenia jego tak jak i myśli błąkały się po wioskach w okolicy miasta tu i ówdzie widocznych, bo chciał odgadnąć, któraby z nich nosiła nazwisko Tan.
W tem nadszedł samotną drogą jakiś wieśniak, którego głowa przystrojona była w bretański kapelusz o szerokich kresach. Wieśniak wiódł małą, chudą krówkę dwoma workami objuczoną, Vanbaron zatrzymał wieśniaka i począł go pytać. Nie mógł otrzymać żadnej odpowiedzi, a to z tej prostej przyczyny, ponieważ poczciwiec mówił starym armoryckim językiem a po francusku wcale nie rozumiał.
Bohatyr nasz począł spoglądać po porządku na wioski w okolicy widoczne, powtarzając nazwisko przez jasnowidzącą podane. Wieśniak robił wielkie oczy i ciągle dawał znaki, że nie rozumie. Vaubaron zwątpił, ażali będzie się mógł odeń co dowiedzieć i właśnie zabierał się do odwrotu, aby się dostać do Brest, gdzie bez wątpienia mógł się lepiej poinformować, gdy nagle osłupiał ze strachu i przerażenia.
Dwaj konni żandarmi nadjechali bokiem drogi, kędy po trawniku niespostrzeżeni i bez szelestu zbliżyli się byli. Stanąwszy tuż koło Vaubarona po prawej i lewej poczęli mu się uważnie i z niedowierzaniem przyglądać. Na widok uniformów i złotem dzierzganych kapeluszy bohatyr nasz nie mógł ukryć trwożliwego drżenia. Na jego obliczu ujawniła się bladość śmiertelna. Te oznaki pomieszania i strachu nie uszły uwadze stróżów bezpieczeństwa i pomnożyły jeszcze nieufność jaką podejrzane wejrzenie nieszczęśliwego zbiega w nich wpoiło. Po nie zaczesanych włosach, nie strzyżonej brodzie, chudem, od słońca zczerniałem obliczu, nieporządnych, kurzem okrytych sukniach. Vaubaron, musimy to przyznać, był wcale do bandyty podobny. Nieszczęśliwy zrozumiał zaraz, że wewnętrzne jego wzruszenie gubi go. Usiłował przeto być panem siebie i pozdrowił żandarmów.
— Wyście nie z tego kraju bracie? — zapytał jeden z tych ostatnich.
— Nie, mój panie.
— Zkądże pan Bóg prowadzi?
— Przychodzę z Laval — odpowiedział zbieg, nie chcąc mówić o Paryżu.
— Jakie jest wasze nazwisko?
— Nazywam się Piotr Laudais.
— Niezawodnie macie paszport przy sobie?
— Nie, mój panie.
— No to macie może przynajmniej jaki inny dokument, któryby dowodził prawdziwość tego, co podajecie?
— Nie mam żadnego.
— O do dyała, a dlaczegóż to nie macie ani paszportu ani żadnego innego podobnego papieru?
— Ach nie myślałem, że mi to w drodze może być potrzebne.
— Źleście zrobili, dalipan bardzo źle... lecz w końcu chcemy zobaczyć. Czy nie macie w Brest jakiej poczciwej, godnej osoby, ktoraby was znała i mogła za was poręczyć?
— Nie, nie znam w Brest wcale nikogo.
— Cóż chcecie począć w tem mieście?
— Chcę szukać roboty?
— Jakież jest wasze zajęcie.
— Jestem ślusarzem.
— Pokażcie no wasze ręce.
Vaubaron, był posłuszny.
— A, na Boga! zawołał żandarm. — Możecie się poszczycić tem, że jako ślusarz nie macie wcale rąk oczernionych.
— Słabowałem przez czas dłuższy — wyjąkał zbieg — i dawno już temu, odkąd wcale nic nie robiłem.
— Widać to, widać.
Żandarm dobył jakiś papier, rozwinął go i czytał uważnie. Przeczytawszy zmierzył mniemanego Piotra Laudais od stóp do głowy.
— Tak jest zupełnie — rzekł ukończywszy oględziny.
Potem dodał:
— Naprzód mój kochany, odprowadzimy cię aż na miejsce przeznaczenia.
— Jakto, panowie mnie aresztujecie? zawołał nasz bohatyr pełen strachu i rozpaczy.
— Nie, nie aresztujemy cię wcale, zaprowadzimy cię tylko do kancelaryi królewskiego prokuratora, z którym możesz sobie pogadać.
— Do sądu, do prokuratora! Dlaczegóż to panowie, dlaczego, powiedzcie mi to na Boga!
— Naprzód dla tej prostej przyczyny, że nie masz wcale żadnego paszportu, co się wszelkiemu prawu sprzeciwia, a potem dlatego, że kubek w kubek jesteś podobny do pewnego złoczyńcy, który z więzienia w Paryżu uciekł. Opisanie jego osoby wszystkim stacyom żandarmeryjnym w całej Francy i udzielone zostało. Otóż być może, że jesteś wcale porządnym człowiekiem, lecz nie my winni temu, żeś do owego człowieka podobny.
— Mój panie! — wyjąkał Vaubaron — ja nie jestem żadnym zbrodniarzem, przysięgam na to.
— Łatwo tego dowiedziesz stanąwszy przed sędzią. Jest to człowiek bardzo światły i nie będzie potrzebywał dużo czasu, aby rzecz wyjaśnić. Co się zaś mnie tyczy, to znam moją służbę, więc naprzód bo nie mamy czasu do stracenia.
Vaubaron miał się za zgubionego i ani się opierał, ani prosił, bo uważał jedno i drugie za rzecz wcale nieużyteczną.
Nie wymówił dalej ani słowa więcej, lecz szedł zwolna z głową na piersi pochyloną i twarzą zalaną, łzami, które z ócz jego ściekały. Tak w towarzystwie żandarmów wszedł do Brest.
Tak urzędnicy sądowi jak i policya paryska dołożyli wszelkiego starania, aby tak niebezpieczny zbrodniarz jakim był Vaubaron kary nie uszedł. Wskutek tego rozesłano na wszystkie strony świata jak najdokładniejsze polecenia, i jeźli zbieg dotychczas nie popadł w ręce władzy, to był to prawdziwie cudowny przypadek. Przed sędzią stawiony i pytaniami naglony Vaubaron, rychło się zdradził odpowiedziami bez porządku i związku dawanemi, poczem z konieczności przyznał się, że on to jest owym zbiegiem, którego pochwycenie tak ważnem się być zdawało.
Dumny i szczęśliwy z tego, rozkazał prokurator umieścił wielkiego zbrodniarza nie w zwykłem więzieniu, które mu się nie wydało dosyć bezpiecznem na pomieszczenie tak niebezpiecznego indywiduum, lecz w tak zwanem Bagno, gdzie pochwycony tak długo miał przebywać, dopókiby z Paryża odnośne rozporządzenia nie nadeszły.
Wskutek tego otworzono dla Vaubarona kaźnię gdzie tylko niesfornych złoczyńców mieszczono i zamknięto takową.
Po upływie pół godziny, w ciągu której ujęty straszliwym marzeniom się oddawał, dały się słyszeć kroki kilku ludzi do kazamaty zbliżających się.
Vaubaron drgnął jakby piorunem rażony.
— Jeszcze mnie nie przeszukano — pomyślał.
Rzekłszy to, miał jeszcze na tyle przytomności, że ukrył w ciemnym kącie kaźni ośm złotówek, które mu jeszcze z owych dziesięciu od magnetyzera otrzymanych pozostały były. Czterdzieści franków były dostateczne, aby w ciągu trzydziestu dni podróży mógł się wyżywić.
Było to wcale na czasie. Drzwi się rozwarły. Wszedł główny komisarz w towarzystwie dwu strażników więziennych i dwu posługaczy, którzy nieśli całą paczkę ubiorów i kajdany.
— Powierzono mnie pana — rzekł komisarz do zbiega — odpowiadam za pana, a ponieważ na panu cięży zarzut zbrodni, godnej kary śmierci, więc uważam za rzecz potrzebną stosować do pana tę samą ostrożność i te same prawa, jakim podlegają galernicy pod mój dozór oddani. Rozumie się samo przez się, że przybierzesz ubiór w Bagno używany, dostaniesz żelaza na ręce i nogi, ostrzygą panu włosy i brodę, i jeźli jeszcze raz zechcesz próbować ucieczki, to gdyby ci się pomimo niemożliwości udało, natenczas strzał alarmowy oznajmi twoję ucieczkę, prześladować cię będą jak zwykłego, zbiegłego galernika, a na twoję głowę cena położona będzie. Gdy ci to wszystko jest teraz wiadome, więc poddaj się losowi i nie pogorszaj położenia, w jakiem się znajdujesz.
W pół godziny potem bohatyr nasz przybrany był w czerwoną kurtkę, na rękach i nogach dźwigał żelaza, włosy mu ostrzyżono i brodę, wreszcie pozostawiono samego w ponurem więzieniu, gdzie przedtem niejeden złoczyńca w smutku pogrążony bezsenne noce przepędził.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.