Strona:PL Montepin - Jasnowidząca. T. 2.pdf/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dwaj konni żandarmi nadjechali bokiem drogi, kędy po trawniku niespostrzeżeni i bez szelestu zbliżyli się byli. Stanąwszy tuż koło Vaubarona po prawej i lewej poczęli mu się uważnie i z niedowierzaniem przyglądać. Na widok uniformów i złotem dzierzganych kapeluszy bohatyr nasz nie mógł ukryć trwożliwego drżenia. Na jego obliczu ujawiła się bladość śmiertelna. Te oznaki pomieszania i strachu nie uszły uwadze stróżów bezpieczeństwa i pomnożyły jeszcze nieufność jaką podejrzane wejrzenie nieszczęśliwego zbiega w nich wpoiło. Po nie zaczesanych włosach, nie strzyżonej brodzie, chudem, od słońca zczerniałem obliczu, nieporządnych, kurzem okrytych sukniach. Vaubaron, musimy to przyznać, był wcale do bandyty podobny. Nieszczęśliwy zrozumiał zaraz, że wewnętrzne jego wzruszenie gubi go. Usiłował przeto być panem siebie i pozdrowił żandarmów.
— Wyście nie z tego kraju bracie? — zapytał jeden z tych ostatnich.
— Nie, mój panie.
— Zkądże pan Bóg prowadzi?
— Przychodzę z Laval — odpowiedział zbieg, nie chcąc mówić o Paryżu.
— Jakie jest wasze nazwisko?
— Nazywam się Piotr Laudais.
— Niezawodnie macie paszport przy sobie?
— Nie, mój panie.
— No to macie może przynajmniej jaki inny dokument, któryby dowodził prawdziwość tego, co podajecie?