Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom II/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Vaubaron szedł szpalerem po starej modzie przyciętych drzew i zbliżył się wreszcie do budynku. W przedpokoju zdybał tego samego lokaja w złocistej liberyi i z impertynenckim wyrazem twarzy, którego już dawniej poznał był wszedłszy tu z Blanką po raz pierwszy w życiu. Musimy przyznać, że niedostatkiem i bezsennością znużony zbieg wcale nieponętnie wyglądał. Można też łatwo domyśleć się w jakim stanie znajdywały się jego suknie po tylu w kamieniołomach i zwaliskach przepędzonych nocach.
— Czego pan chcesz? zapytał go gburowato służący.
— Chce się zapytać jasnowidzącej — odpowiedział Vaubaron.
— To kosztuje dwadzieścia franków a płaci się zawsze z góry.
— Oto są pieniądze.
— Masz pan więc numer porządkowy... Czy byłeś pan już tutaj kiedykolwiek?
— Tak jest, byłem.
— Wiec wiesz pan zapewne, żeś się powinien jawić przed drzwiami gabinetu, skoro doktor pański numer wywoła.
— Wiem o tem.
— Dobrze wiec, wejdźże pan teraz i czekaj.
Rzekłszy to, uchylił zasłony nad drzwiami wiszącej.
Bohatyr nasz wszedł do salonu. Były w nim obecne trzy osoby. Na karcie Vaubarona był numer czwarty. Nie zajmując się obcymi, z którymi się tu przypadkiem zszedł, usiadł nowo przybyły na fotelu, oparł się wygodnie plecyma, zamknął oczy i zatopił się cały w rozpamiętywaniu wszystkich szczegółów, jakie pierwszej jego bytności w tem miejscu towarzyszyły.
Gdy tak zapomniał o teraźniejszości, aby żyć w przeszłości, na kilka kroków przed nim otworzyło się małe okienko, które w ścianie tak było umieszczone, że nie łatwą było rzeczą spostrzedz je. W oprawie tego okienka pojawiło się blade oblicze, którego niepewne, błędne oczy na Vaubaronie spoczęły...
Nie można sobie przedstawić nic bardziej strasznego, jak podobne w półcieniu pogrążone oblicze z świecącemi oczyma. Czoło szpiegującego zmarszczyło się, oczy ciskały błyskawice, a potem wszystko znikło i okienko zamknęło się. To blade oblicze należało do Rodilla, który Vaubarona pomimo przebrania poznał natychmiast. Po tem zrobionem odkryciu nędznik opuścił swą kryjówkę i udał się do salonu, gdzie się znajdywał doktor Horner, jasnowidząca i klient magnetyzera.
Nic się tu w salonie nie zmieniło, tylko zamiast dawniejszej jasnowidzącej Pameli, osławionej wspólniczki niemieckiego doktora, widziałeś na fotelu jasnowłose dziewczę z wybladłą, chorowitą, niemniej przeto uderzająco piękną twarzyczką. Jej długie, jasne sploty włosów spływały na piersi i pokrywały po części malutkie rączęta, które tak wyglądały, jak gdyby z kości słoniowej były utoczone. Jej lice, którego najmniejszy rumieniec nie krasił były tak czystej barwy jak perłowa macica, na około jej powiek, zdawało się, jakoby kto delikatnym pędzlem niebieskawe koła zatoczył.
Czyż potrzeba mówić, kim to dziecię było?
Była to Blanka Vaubaron.
W tej chwili ojciec i córka tylko na kilka kroków oddaleni byli.
Gdyby się przypadkiem drzwi z salonu do przedpokoju wiodące otworzyły, toby Jan Vaubaron posłyszał nagle drogi głos porwanego dziecięcia, bo Blanka znajdywała, się właśnie w stanie magnetycznego uśpienia, będąc pomimo woli posłuszną Fryderykowi Horner.
Doktor zapytywał, a dziewczyna dawała odpowiedzi.
Rodille czyniąc zadość pierwszej klauzuli umowy z Hornerem zawartej, zaprowadził porwaną Blankę do domu doktora na Boulevard du Temple, poczem odebrał umówioną sumę i występywał od tego czasu już jako wspólnik magnetyzera.
To czego się ci obydwaj łotry spodziewali, ziściło się rzeczywiście, ba nawet przewyższyło ich najśmielsze nadzieje. Wieść o jasnowidzącem dziecięciu rozszerzyła się piorunem po całym Paryżu. Liczba ciekawych gości pomnożyła się najmniej dziesięć razy i, w tym samym stosunku wzmogły się dochody.
Pameli, tej rzekomej jasnowidzącej, tej pierwotnej somnambuli nie oddalono przecież. Pozostała, aby od czasu do czasu zastępywać małą dziewczynę, jeźli stan zdrowia tej ostatniej nie dozwalał nadużywać jej sił i zdrowia, które już dawno było nadwerężone.
Rodille jako wspólnik magnetyzera urządził sobie do własnego użytku mały ciemny gabinecik z okienkiem, za pomocą którego zawsze mógł widzieć i słyszeć, co się w salonie działo, nie będąc widzianym. Był on przeto prawie codziennie świadkiem poufnych rozmów, jakie w salonie prowadzone były, a korzystając z tego, udzielał potem wskazówek tak Hornerowi jak niemniej także Pameli, jeźli ta kiedykolwiek prawdziwą jasnowidzącą zastępywała. Pamela wreszcie przy pomocy Rodilla odegrywała niekiedy tak doskonale swą rolę, że niedowiarków w zdumienie a ograniczonych w podziw wprawiała.
Nędznik otworzył, jak wyżej powiedziano, drzwi i wszedł do salonu. Salon ten był podczas trwania konzultacyi zamknięty dla każdego. Nikomu nie było wolno tu wejść bez względu na powód, któryby mógł mieć. Można łatwo zrozumieć, dlaczego tak było. Chodziło o to, aby nie dopuścić nikogo, ktoby klientów do niedowierzenia mógł pobudzić i temsamem interesom spółki był szkodliwy. Rodille sam poddał się temu nieodzownemu warunkowi i nigdy mu się aż do tej chwili nie sprzeciwił. To też lekarz zobaczywszy wchodzącego wspólnika, nie mogąc sobie wytłumaczyć tego niezwyczajnego postąpienia, ściągnął brwi i zmarszczył czoło jak rozgniewany bożek gromów i zwrócił ku przybyłemu gniewne oblicze i groźne oczy. Rodille przyjął to zachowanie się doktora, które wedle jego wyobrażenia wcale nie było na miejscu z jak największą obojętnością i dał rozkazującym gestem do poznania, że jest życzeniem, aby się doktor doń przybliżył.
Fryderyk Horner był temu bezwiednie posłuszny i zbliżył się chwiejnym, niepewnym krokiem do wspólnika przy drzwiach stojącego.
— Czego pan tu chcesz? — zapytał cichym głosem.
— Chcę nas obydwu wydobyć z łapki — odpowiedział Rodille tym samym zimnym głosem.
— Czy nam zagraża jakie niebezpieczeństwo?
Rodille wskazał ręką na przedpokój, gdzie czekali goście i rzekł jak mógł najciszej:
— Ojciec tego dziecka tam się znajduje.
Magnetyzer zadrżał i aż pozieleniał ze strachu.
— Co, jest tam Jan Vaubaron? — zapytał drżącym głosem.
— Tak jest.
— Jakżeż go się pozbędziemy?
— Wcale nie należy go się pozbywać.
— Cóż zatem uczynić wypada?
— Zaraz to panu powiem. Za chwilę wyjdę ztąd. Jeźli konzultacya, którą zajęty jesteś, już się ukończy, to nie wywołuj żadnego numeru pierwej, zanim się ze mną nie porozumiesz. Jeźli tak postąpisz, to wszystko biorę na siebie.
Fryderyk Horner skinął głową na znak, że się zgadza i powrócił do jasnowidzącej i swego klienta. Rodille tymczasem powrócił do swojej kryjówki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.