Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom II/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Mechanik podziękował staruszkowi za jego uprzejmość a potem zwolna opuścił ulicę Pas-de-la-Mule. Ból nie do opisania ściskał mu serce. Nie mógł się biedny pogodzić z myślą, że jego kochanej żonie nawet osobnego grobu nie dano, aby w nim w pokoju spocząć mogła.
W ciągu upłynionych trzech miesięcy bohatyr nasz zawsze przeczuwał, że żona w ten sposób pogrzebaną została i nie mogło być inaczej, bo stało się to w skutek nędzy i opuszczenia w jakiem biedna kobieta w godzinie śmierci znajdywała się. Od chwili uwięzienia Vaubaron miał tylko dwojakie życzenie w tem życiu, chciał odnaleźć Blankę i pomodlić się na grobie Marty.
Otóż nadzieja zawiodła go co do jednego z tych życzeń i to w chwili, kiedy był pewny, że się będzie mógł wziąć do dzieła celem urzeczywistnienia powziętych zamiarów. Cios ten był dla nieszczęśliwego okropny. Wszystkie jego rany otworzyły się na nowo krwią ciekące.
Czyż to nie było złą przepowiednią co do wyniku poszukiwań za córką, co właśnie chciał przedsięwziąć? Czarnemi myślami zajęty zbliżył się Vaubaron do smętarza Père la Chaise. Zanim wszedł do środka, zatrzymał się przed kramikiem, jakich w pobliżu tego smętarza podostatkiem się znajduje i kupił za kilka sous skromny wieniec z nieśmiertelników. Udawszy się potem do jednego ze stróżów, którym dozór smętarza jest powierzony, kazał sobie pokazać wspólne grobowisko. Stanąwszy na wskazanem miejscu pochylił się nad tą wielką kostnicą ryskalami grobarzy bezustannie przewracaną i począł błagać ducha zmarłej żony, aby mu w odnalezieniu straconego dziecięcia był pomocny. Po niemej a serdecznej modlitwie położył wieniec na świeżo wzruszonej ziemi. Poleciwszy się tak opiece zmarłej, Vaubaron opuścił smętarz.
Przez cały tydzień nasz bohatyr ożywiony nadzieją, której się bez namysłu oddał, wiódł życie pod każdym względem dziwne i ciekawe.
Z brzaskiem dnia ruszał w drogę i przebiegał wolnemi, nierównemi krokami wszystkie dzielnice miasta, zwracając natężoną uwagę na twarze dziewczątek, które zdybywał.
Nieszczęśliwy wmawiał w siebie, że lada przypadek córkę mu sprowadzi i że wtenczas obejmie ją rękami i rzecze: Moja córko, moje kochane dziecię, pójdź do mego serca, ja jestem twoim ojcem!
Vaubaron unikał wszelkich wydatków, nawet najpotrzebniejszych i żył tylko chlebem i wodą chcąc pieniądze zaoszczędzić, aby mu na jak najdłuższy czas poszukiwań wystarczyć mogły. Wieczorem udawał się bądź to do pobliskich kamieniołomów, bądź do piwnic nowobudowanych domów, aby tamże przenocować. Oprócz wymienionych potrzeb oszczędności miał on jeszcze inne ważne przyczyny, dla których tak postępywać musiał. Nieposiadając najpierw żadnych papierów nie mógł się ważyć nająć gdziekolwiek chociażby najskromniejsze pomieszkanie, wiedząc dobrze iżby go nieprzyjęto, z drugiej strony nie śmiał szukać noclegu w jakim domie zajezdnym, dokąd na nocleg mnóstwo indywiduów najniższej klasy społeczeństwa ciągnie, bo miejsca takie tworzyły dla policyi rybne stawy, gdzie z pewnością żaden połów nie był bezowocnym.
Z brzaskiem dnia opuszczał Vaubaron swe wilgotne lub pełne kurzu legowisko, otrząsł suknie bądź błotem zawalane, bądź kurzem pokryte i rozpoczynał na nowo swe poszukiwania po labiryncie ulic paryskich.
Dnie mijały, a nie przyniosły z sobą nic nowego. Bohatyr nasz chwilami tracił ducha i wszelką nadzieję. Zimny rozum począł w duchu nieszczęśliwego człowieka upominać się o swoje prawa i rozpędzał niespełnione marzenia.
Zbliżyła się godzina, w której Vaubaron pojął, że jego przedsięwzięcie wcale nie jest rozumne. Zapytywał teraz samego siebie, czy może być, aby bez pomocy policyi mógł odnaleźć dziecię, o którem nawet nie wiedział, ażali się znajduje w Paryżu i czy jeszcze żyje. Zresztą sam się strzedz musiał, co także nie małą było przeszkodą w uskutecznieniu przedsięwzięcia.
Popadłszy raz w zwątpienie i straciwszy ducha, uczuł mechanik pierwsze napady moralnej słabości, która go łatwo do szaleństwa przyprowadzić mogła, jeźliby jaki niespodziewany wypadek temu nie przeszkodził. Pomimo tego nie przerwał swoich poszukiwań a raczej ciągłych i bezowocnych wędrówek. Szedł zawsze gdzie go oczy niosły, szedł tak długo, aż znużone nogi ciężaru ciała już dłużej dźwigać nie mogły. Niejednokrotnie minęła cała doba, w ciągu której ani razu się nie pożywił, bo nie czuł nawet najmniejszego głodu.
Pewnego popołudnia znużenie zmusiło go do wypoczęcia na ławce dwoma staremi drzewami ocienionej. Głowa mu zaciężyła i pochyliła się na piersi. Pomimo wrzawy ulicznej opanowała go niepokonana senność. Z tego sennego odurzenia zbudziła go uszy rozdzierająca muzyka, której trąby, cymbały i chińskie dzwonki tuż przy jego uszach zabrzmiały.
Ta prawdziwie kocia muzyka sprawiła, że się obudził i podniósł głowę.
Znajdywał on się teraz na Boulevard du Temple naprzeciwko gabinetu z woskowemi figurami do pana Kurcyusza należącego.
Duszność ścisnęła mu piersi.
Wspomnienie ostatniego z Blanką przeżytego dnia obudziło się w nim. Przypomniał sobie teraz zdziwienie dziewczęcia na widok figur woskowych i tych wszystkich cudów, jakie w gabinecie można było oglądać. Przypomniał sobie także rozmowę z dyrektorem tego zakładu i nadzieje, które w czasie tej rozmowy w jego duszy powstały. Przypomniał sobie wreszcie odwidziny w małym domku niemieckiego doktora i magnetyczny sen, w którym pogrążona mała Blanka tak dziwną, niepojętą rolę odegrała.
Nagle Vaubaron zadrżał i uderzył się ręką po czole. Równocześnie na jego twarzy odbił się wyraz radości. Jasny promień rozświecił ciemności jego ducha.
— Doktor Horner i jasnowidząca — mówił do samego siebie. — O dlaczego zaraz na to nie wpadłem. Co za głupiec ze mnie, gdy tak długo nadaremnie szukałem a nie poszedłem odwidzić tych ludzi, aby ich zapytać. Dla nich nie masz żadnej tajemnicy. To co chcę wiedzieć, oni wiedzą także. Zapytam się jasnowidzącej, gdzie jest moja Blanka i otrzymam odpowiedź.
Rzekłszy te słowa, powstał z ławki i pospieszył ku furcie w parkanie, który ogród magnetyzera otaczał. Zanim do furtki przybył, Vaubaron zwolnił krok a w końcu zatrzymał się. Przypomniał sobie że cena wstępu wynosiła dwadzieścia franków. Otóż Vaubaron zastanowił się, czy posiada jeszcze sumę, która była potrzebną aby mógł wejść do świątyni doktora Hornera.
Nieszczęśliwy sięgnął palcami do kieszonki w kamizelce.
Z kieszeni dobył trzy pięciofrankówki i kilka drobnych monet. Wszystko wynosiło mało co więcej nad dwadzieścia franków. Mechanik zrobił wyraz twarzy do tryumfującego uśmiechu wcale podobny. Powziął on zamiar pozbycia się reszty zasobu i był gotów pozostać w Paryżu bez jednego sous w kieszeni, niezdolny cokolwiek zarobić. Jeźliby dalej chciał się wyżywić, to pozbywszy się tego co jeszcze posiadał, byłby zmuszonym rękę wyciągnąć i prosić o jałmużnę.
O tem wszystkiem w obecnej chwili zapomniał, a zresztą, cóż na tem zależało? Chodziło o Blankę, o niej jedynie przedewszystkiem myśleć powinien, a wzgląd na własną osobę potem dopiero mógł mieć miejsce.
Vaubaron zrobił poruszenie i zbliżył się ostatecznie do furtki. Stanąwszy tu obaczył ponownie świetny napis na tablicy:
„Fryderyk Horner Dr. Medycyny, profesor na wszechnicy w Dusseldorf, członek akademii we Wiedniu, Stuttgart i Berlinie. Magnetyczne konzultacye codziennie od godziny jedynastej do piątej.
Vaubaron zadzwonił. Drzwiczki same się otworzyły i zamknęły się, za nim gdy wszedł do ogrodu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.