Przejdź do zawartości

Izabella królowa Hiszpanii/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Izabella królowa Hiszpanii
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Wydaw. "Powieść Zeszytowa"
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia "Feniks"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Isabella, Spaniens verjagte Königin oder Die Geheimnisse des Hofes von Madrid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIX.
PAŁAC SANTA MADRE.

Tymczasem Narvaez, książę Walencji, nabywał coraz większego wpływu, nietylko na królowę matkę, ale i przez nią na młodą królowę. Jeżeli temu człowiekowi bez serca, który nigdy nie znał i nie uczuł miłości, i jak się przekonamy, obcy był wszelkiemu cieplejszemu uczuciu, słusznie zarzucają okrucieństwo, to historja miedzianym swoim rylcem przyzna, iż to był człowiek prawy i mimo ambicji nieprzedajny.
Marja Krystyna ceniła w nim głównie nietylko sprężystość, z jaką w kilka tygodni umiał ją uwolnić od ciężkiej opieki księcia zwycięstwa, ale nadto surową karność i posłuszeństwo, jakie żelazną dłonią w wojsku utrzymać umiał. Srogość ta była konieczną, bo pojedyńcze oddziały armji ciągle dopuszczały się dotąd rozmaitego rodzaju rozruchów i buntów, rozruchów, które po większej części bardzo szybko gorszy przybierały charakter, przez to, że przebrani wysłańcy Don Karlosa je wspierali pieniędzmi.
Historja z zimnem, niewzruszonem obliczem, chłodno zapatrująca się w swoich księgach, zapisze, iż generał ten silną ręką zwalczał ciemnotę i inkwizycję, która nieprzerwanie usiłowała zgubne swoje wpływy wywierać na dwór madrycki, i że niejedno z trudem zdobyte odniósł nad nią zwycięstwo.
Na szerokiej, mało ożywionej ulicy Foburgo, wznosi się ciemny, ponury, wstrętny budynek, którego urządzeniu i wewnętrznemu rozkładowi nietylko dokładnie przypatrzyć się winniśmy, gdyż dla dalszego biegu naszego opowiadania potrzebujemy znać rodzaj budowy klasztorów, które prawie, wszystkie według jednego planu są stawiane, lecz także i dlatego, abyśmy mieli przed oczami dokładny widok osławionego, zgrozą przejmującego pałacu inkwizycji, który nieraz będziemy zwiedzać. Klasztor dominikanów i znany z czasów Filipa i Ferdynanda krwią broczący pałac Santa Madre stanowią jedne mury.
Za panowania wspomnianych królów, ulica Foburgo była jakby wymarła, osierociała, bo nikt nie chciał mieszkać wpobliżu straszliwego pałacu inkwizycji, bo chociaż ofiary zawsze w nocy sprowadzano, chociaż stracenia i tortury w nocy tylko odbywano, już sama myśl o możności posłyszenia jęków konającego lub krzyków męczonego, przerażała mieszkających w sąsiedztwie, budziła ze snu i zakłócała spokojne ich życie. Przenoszono się więc raczej na inne ulice, byle tylko mieszkać zdała od straszliwego pałacu Santa Madre. Jeszcze za ojca Izabelli był on zaludniony, ale przeciwnie w ostatnich latach za rządów Marji Krystyny, panowało w nim tylko tajemne, przed oczami świata ukryte życie.
Skręcamy na ulicę Foburgo wraz z pochylonym, mocno ciemnym habitem otulonym mnichem, śpiesznie idącym pod cieniem domów. Północ się zbliża, światło księżyca pada na płaskie dachy domów i na część szerokiej ulicy, której mnich unika; zdaje się, że odbył daleką podróż, ponieważ kurzawa pokrywa jego szerokoskrzydły kapelusz, sam zaś jest w sandałach i podpiera się długim, drewnianym kijem. Mimo utrudzenia dąży on dalej i zbliża się do wysokiego, ciemno-czerwonego muru, który się ciągnie na jakie pięćset kroków wzdłuż ulicy Foburgo. Gruby niski księży — na przystępuje do miejsca muru, w którym się znajdują drzwi, i dzwoni. Chwilę czekać musi, i odwraca się, a my korzystając z padającego mu na twarz światła księżycowego, przypatrzmy się jego rysom i wbijmy je sobie w pamięć, bo mnicha tego często spotykać będziemy.
Jeszcze on nie stary, zaledwie dwadzieścia lat wieku liczyć może. Gładką twarz, bez zarostu, ma już tak okrągłą i tłustą, iż wygląda jak księżyc w pełni. Mały, szeroki nos ponad grubo pełnemi ustami, i dobrotliwy wyraz twarzy, przedstawia wprawdzie pospolity, ale jednak wzbudzający zaufanie widok; a nawet okrągłą twarz mnicha możnaby nazwać życzliwą, gdyby nie jego oczy, dopełniające wyrazu i ożywiające rysy, mimowolnie z powodu zezowatego spojrzenia o tej dobrotliwości wątpić nie kazały. Wprawdzie po większej części prawie zawsze spuszcza wzrok, ale go także niepostrzeżenie podnosi, a wtedy w jego spojrzeniu przebija się taka chytrość i obłuda, że tylko spokojna, rozważna i życzliwa mowa dozwoli nieco na nie nie zważać.
Nakoniec po kamiennej posadzce klasztornego podmurza zbliża się przywołany odgłosem dzwonu — klucz z szelestem wsuwa się w nocny zamek starych, grubych drzwi.
— Kto żąda wejścia? — pyta ze środka głos głęboki.
— Brat Claret z klasztoru dominikanów w Burgos! — odpowiada mnich, w którym poznajemy owego poganiacza osłów, którego przed kilku miesiącami widzieliśmy w szynku pod ostrowidzem na złodziejstwie schwytanego. W przeciągu kilku miesięcy, dobre, wolne od trosk życie klasztorne, zmieniło go nietylko powierzchownie, lecz także i wewnętrznie zupełnie innym zrobiło człowiekiem.
— Niech święci błogosławią twoje przybycie, bracie Claret!
— I twoją duszę wzmocnią, bracie odźwierny, zakończył przybyły pobożne pozdrowienie.
Jasne światło księżyca padło na pusty, szeroki dziedziniec klasztorny, i ukazało go wraz z ciemnym cieniem groźnie przed Claret‘em wznoszącego się starego budynku. Na prawo i lewo, obok przejścia kamiennemi płytami wyłożonego, leżą place trawą zarosłe, z których dochodziło się do długich kolumnowych korytarzy, które blado księżycem oświetlone ciągnęły się po obu stronach klasztoru i tworzyły perspektywy, które w swojej jednokształtności głębokie na zbliżającym wywierały wrażenie.
Flizowy chodnik prowadził do wąskich drzwi klasztoru, u góry ostrym łukiem zakończonych. Podobne łuki miały także wąskie, zakratowane okna budynku, o którego starości wnosić kazała spełzła jego barwa. Jeżeli się przez drzwi weszło do wewnętrznej przestrzeni, to ujrzano się w przysionku licznie napełnionym grubemi filarami i wyłożonymi flizami; na prawo i lewo leżały pozamykane cele braciszków piwnicznych i zarządu. W głębi schody wiodły do leżących na górze krużganków, z których dochodziło się do sali modlitwy.
Cele mnichów rozrzucone były po całym ogromnym gmachu, którego płaski, zardzewiałemi ostrołukami zdobny dach zębem czasu był nadwerężony.
W chwili, gdy braciszek odźwierny zamykał za Claret‘em, mocne, żelazem okute drzwi, z małej, nad wejściem umieszczonej wieżyczki dał się słyszeć głośny dzwonek przywołujący na jutrznię. W kilka chwil rozjaśniło się w wąskich oknach; długi, uroczysty orszak śpiewających mnichów odbył procesję, do której należeć musieli wszyscy, nawet Claret i odźwierny. Wszyscy idąc jeden za drugim, z odkrytemi głowami, tak, że się ich tunsury świeciły, mając oczy wlepione w książkę w lewej ręce, trzymaną, przeszli z przysionka na klasztorny dziedziniec, przez filarowe przejście na górę do sali modlitwy.
O godzinie pierwszej każdy mnich wrócił do swojej celi.
— Cóż cię z Burgos do Madrytu sprowadziło, bracie Claret? — zapytał braciszek odźwierny po skończonej jutrzni.
— Przysyła mnie wielebny ojciec Rosa do wielebnych ojców Mateusza, Antoniego i Merina! — odpowiedział Claret.
— To chodź za mną, bracie z Burgos, znajdziesz ojców jeszcze w Santa Mądre!
Braciszek odźwierny poprowadził znowu Claret‘a przez klasztorny dziedziniec do jednego z kolumnowych korytarzy, a potem daleko aż za gmach klasztorny.
Tam ukazał się Claret‘owi wielki, kwitnący, pachnący ogród klasztorny, z cichemi liściem ocienionemi alejami, poważnemi palmami i piniami, z owym w wilgotnym cieniu ciemno-czerwono kwitnącym, mnisim kwiatem, który znajdujemy we wszystkich klasztornych ogrodach, a o którym przesąd ludu niegdyś utrzymywał, że się z niego wyrabia owa straszna trucizna Arbuk, której tajemnicę znali tylko hiszpańscy księża i której sam zapach już był w stanie zabić.
Po za tym ogrodem wznosił się ogromny gmach w tymże samym ostrołukami i grubą sztukaterją przesyconym stylu co i klasztor, tejże samej staroświecko-siwej barwy, tejże samej zewnętrznej powagi.
Ten głęboki i szeroki dom jest to pałac Santa Madre, siedziba inkwizycji; w piwnicznych sklepieniach tego domu znajdują się izby tortur, które później zwiedzimy, w nich są sądowe pokoje, w których spisywano i zatwierdzano najkrwawsze wyroki, jakie kiedykolwiek ludzie na swoich bliźnich wydali. Krwią było każde słowo, które w tych pokojach wymówiono lub napisano, a jednak nad wejściem, które przestąpiło niezliczone mnóstwo ludzi, a tak mało stamtąd na powrót wyszło, napisano wielkiemi złotemi literami że:

„Kościół krwi nie pragnie.“

I rzeczywiście krwi na sądowym dziedzińcu pałacu inkwizycji nie przelewano: wieszano i palono ofiary, torturami już prawie ich życia pozbawiwszy! Obawiano się przelewać krew, ale wymyślano tak wyrafinowane męki na nieszczęśliwych, którzy ściągnęli na siebie nienawiść i zemstę jednego z członków tego tajemnego sądu, że ci zesztywniałym, bełkocącym językiem błagali swych oprawców, aby im męki te dobrodziejstwem śmierci skrócili! Krew nie płynęła w pałacu Santa Madre, ale brzmiały w nim niezliczone jęki i przekleństwa i szły do nieba jako straszliwe skargi; w porównaniu z tym pałacem o dobrze brzmiącej nazwie i jego szatańskiemi okrucieństwami, miejsce stracenia na placu Pedro było miejscem błogiem, a stary Bermudez barankiem, miękkiego serca dzieckiem w porównaniu z Muttar‘em, tajemnym wykonawcą wyroków inkwizycji.
Claret, mnich z Burgos, idąc za bratem odźwiernym, zbliżył się do szerokich stopni pałacu, przed nim były trzy wejścia w głębi, odźwierny przystąpił do środkowego i zapukał żelaznym młotkiem, przymurowanym do wysokich w głębokim cieniu pogrążonych drzwi.
Po trzykroć w równych przestankach rozległy się wołające uderzenia, potem brat odźwierny przemówił na głos:
— Otwórz, brat Claret z Burgos żąda być wprowadzonym do ojców.
Drzwi otworzyła niewidzialna ręka, mnich ujrzał się w nieprzebitej ciemności, tak, że miał już zamiar cofnąć się ku księżycem oświetlonym stopniom; ale obca ręka z silnym naciskiem pochwyciła jego prawicę, podczas gdy drzwi za nim z łoskotem zamknięto i wszelki promień światła przecięto.
Claret nie mógł widzieć tego, który go we wnętrzu pałacu Santa Madre, nie wyrzekłszy ani słowa, nie pozdrowiwszy, ani żadnego nie zadawszy pytania, żylastą pięścią pochwycił; czuł tylko jak go obcy za sobą ciągnął. Słowo zastygło mu na ustach, szedł bez oporu za straszliwym, niemym przewodnikiem.
Mimo czarnej, otaczającej go nocy, czuł Claret, że droga idzie pustemi przejściami około słupów i kątów, aż nakoniec usłyszał przytłumiony odgłos kroków i zmiarkował, że się znajduje w zamkniętej przestrzeni.
— Przypominam ci trzy reguły braterstwa! nagle przystając, rzekł głębokim głosem przewodnik.
— Zaprzysiągłem wam moje życie! odpowiedział Claret.
— Każdemu, który zbliża się do świętego gmachu Santa Madre, powinienem je przypomnieć, mówił niewidzialny. Patrz tam!
Claret szeroko otworzywszy oczy, nagle spojrzał przed siebie i zobaczył oblane jasnym promieniem światła, które z góry spadało, mnicha żebraka; twarz jego była głodem strawiona, a podczas gdy prawą ręką pomiędzy lud rozrzucał srebrniki, lewą z upragnieniem wyciągał po kawałek chleba, który mu obca dłoń podawała.

To był ślub ubóstwa.

Obraz ten jakby czarodziejską sztuką znikł znowu niespodzianie, i natychmiast znowu czarna noc pokryła miejsce, na którem tylko co stał przed nim żywy mnich.
Znowu padł z góry promień światła, jakiś pater z gniewnie wyciągniętą ręką stał przed mnichem do połowy zamurowanym. Skazany pokornie spuścił wzrok i bez szemrania znosił straszliwą karę okropnej śmierci.

To był ślub posłuszeństwa.

Claret drżąc przypatrywał się, ale wnet otoczyła go ta sama co pierwej nieprzejrzana noc.
Jakim sposobem powstawały te czarodziejskie zjawiska, które przestraszony mnich widział tak blisko przed sobą, że ich prawie rękami mógł dotykać? Wprawdzie słyszał on często o tajemniczych cudach i karach pałacu inkwizycji, ale wstęp do nich nie tak łatwo każdemu dominikanowi był dozwolony; jednak poselstwo od ojca Rosy do Mateusza i Antoniego, otworzyło przed nim zamknięte drzwi cudownego i straszliwego domu.
Claret ujrzał że jasny, oślepiający promień jeszcze raz spada z góry, lecz przed nim stanęła jakby żywa statua, jak marmurowy obraz, w który życie tchnięto, naga przecudna kobieta. Zdziwiony mnich zasłoniwszy się rękami przed wabiącym pięknym obrazem, cofnął się w tył jakby chciał zawołać: „Precz odemnie kusicielko!“
A jednak ciekawie i z upodobaniem spojrzał na koronę stworzenia, stojącą przed nim w wykończonych kształtach, oświetloną promieniem, który zapewne słońcu oderwano, tak był złoto-jasny, tak rozwidniał piękną, przedstawioną mu postać Junony. Otworzyła rozszerzyła ramiona, jakby go przyciągała do swoich falująco miękkich, liliowych piersi; długie czarne włosy, rozpuszczone spadały z pięknej jej głowy, prawie aż na biodra; ciemne, świecące, wielkie oczy rzucały nań pożądliwe, palące spojrzenia; pełne, różą woniejące policzki wabiły ponętnym uśmiechem, a różowe do pocałunku gotowe usta pociągały ku sobie tak silnie, tak odurzająco, że mnich zapomniał, iż stoi przed nim obraz nie zaś żywe ciało i z pożądliwem spojrzeniem, z łaknącą miną, chciał się nań rzucić.
W tej tak niebezpiecznej dla niego chwili, znikło przecudne zjawisko, a ciemna noc otoczyła wzburzonego.

To był ślub czystości.

Silna dłoń niewidzialnego przewodnika znowu go pochwyciła, i pociągnęła za sobą przez niezliczone krużganki; potem zauważył Claret, że obcy szukał czegoś macając po ścianie, i zapewne nacisnął jakiś dzwonek, bo nagle dał się im słyszeć daleki trzykrotny dźwięk.
— Jesteś u celu! głębokim swoim głosem rzekł przewodnik, puścił jego rękę i znikł w ciemności po za Claretem, przed którym otworzyły się drzwi, tak szczelnie dotychczas zamknięte, iż żaden promień światła istnienia ich nie zdradzał.
Z nagle otworzonej sali spłynęła na przystępującego bliżej oślepiająca masa światła, i teraz poznał, że przestrzeń, przez którą przechodził, czarnem suknem wybita, stanowiła sklepiony korytarz.
Claret wszedł do jasnego, wielkiego pokoju, którego wysokie łukowate okna szczelnie czarnemi zasłonami zakryte były. Czarne sukno pokrywało także długi stół, przy którym siedzieli trzej ojcowie: Mateusz, silny, wielki, grubo-głowy mnich, spowiednik królowej matki; ojciec Antoni, stary, chudy jezuita, na którego twarzy wypisana była chytrość i nietolerancja, i ojciec Merino, jeszcze młody mnich, z fanatycznie świecącem okiem i obliczem, wyraźnie mówiącem, że ten namiętny, żelazny zakonnik, stanie się kiedyś królobójcą, jeżeli gorączkowy jego fanatyzm do tego stopnia go uniesie.
Drzwi zamknęły się za Claret‘em, skłonił się zakładając ręce na piersi — Co cię sprowadza do pałacu Santa Mądre, pobożny bracie z Burgos? zapytał poważnie ojciec Mateusz.
— Czcigodny ojciec Rosa przesyła wam swoje pozdrowienie i błogosławieństwo! odpowiedział Claret znowu się kłaniając.
— Oby Matka Boska miała i nadal brata Rosę w swojej łaskawej opiece! — Cóż nam czcigodny brat donosi?
— Tajemnicę tak wielkiej wagi, że dostojny ojciec papierzowi powierzyć jej nie śmiał, lecz wysłał mnie, brata Clareta, aby jego poselstwo wam w Santa Madre z ust do ust podać. Cztery dni byłem w drodze, nogi moje zupełnie odgniotłem!
— Służysz świętej sprawie, nagroda cię nie minie. Powtórz słowa czcigodnego ojca Rosy!
Claret przystąpił bliżej do czarno-okrytego stołu i półgłosem, po którym można było poznać ważność jego tajemnego poselstwa, wymówił słowa, które gdyby słyszał kto niepowołany, wydałby go bez ratunku i niezaprzeczenie w ręce Bermudeza, jako zdrajcę królewskiego domu, słowa, których rzeczywiście czcigodny Rosa nie śmiał powierzyć papierzowi, lecz jedynie zaufanemu, wypróbowanej pewności i przebiegłości człowiekowi.
— Przed pięcioma dniami, — zaczął Claret swój tajemniczy raport, — posłannik infanta don Karlosa był w klasztorze w Burgos. Wojska jego generała Cabrery bez przeszkody podstąpiły pod Burgos, stanowiąc czterdziestotysięczną potęgę. Don Karlos obiecuje wam wszelką władzę w Hiszpanji, jakiej inkwizytorowie używali za czasów panowania króla Ferdynanda, jeżeli mu swojej pomocy udzielicie i z nim się połączycie! Zaręcza wam wszelką moc, jakiej sobie życzycie i pragniecie; urządzi na nowo wszystkie klasztory, spalone lub zabrane w czasie przeklętego powstania; chce za tron w dzień, w którym odbędzie wjazd do zamku w Madrycie, zapłacić wam podatek, jakiego dzisiaj i połowy nie pobieracie. Czcigodny ojciec Rosa zastrzegł sobie dwanaście dni do namysłu, dla naradzenia się względem tego z czcigodnymi ojcami wszechmocnego pałacu Santa Mądre. Jutro jak najraniej Claret wraca znowu do Burgos, z odpowiedzią, jaką mi czcigodny ojciec dać raczycie!
Mateusz ze wzrastającą uwagą wysłuchał ważnego wniosku ze strony pragnącego tronu Don Karlosa; Antoni i Merino także z zadowoleniem i dumą, której jednak ich twarze bynajmniej nie okazywały, przyjęli tę przedstawioną im kwestję korony.
Od ich postanowienia zależał w tej chwili los kraju, los tysięcy — w pałacu Santa Madre już nieraz, bez wiedzy świata, rozstrzygały się losy Hiszpanji; z tej pełnej tajemnic sali rozciągała się po całym kraju niewidzialna sieć po za granice i morza, stamtąd wszechmocne ramię sięgało aż do stopni tronu!
— Wyjdź na kilka chwil do przyległego pokoju, bracie Claret z Burgos, poważnie rzekł Mateusz; brat posługujący dostarczy ci jadła i napoju!
Claret wyszedł do wskazanego miejsca. Gdy tam znikł i drzwi się za nim zamknęły, oczy trzech ojców bardziej się ożywiły.
— Cóż bracia moi, Antoni i Merino, mówią o wniosku Don Karlosa? zapytał Mateusz.
— Że go dla dwóch przyczyn odrzucić należy, mówił stary Antoni drżącym głosem, ale oczy młodzieńczo mu świeciły; odrzucić, bo ów Don Karlos nie dotrzyma tego, co tak łatwo przyrzeka.
— Jeżeli nie dotrzyma, to jego los od nas zależy! przerwał starcowi namiętny, fanatyczny Merino.
— Mój młody brat zapomina wysłuchać mojej drugiej przyczyny, zanim swoje zdanie objawi! Mówię tedy: że wniosek Don Karlosa odrzucić należy, bo ten chytry, niezasługujący na szacunek awanturnik, nie dotrzyma tego, co dzisiaj dla pozyskania nas na swoją korzyść tak łatwo przyrzeka; i ponieważ, jak przed godziną z ust czcigodnego ojca Fulgentego słyszeliśmy, przez księcia Assyżu, który ma wszelką nadzieję zaślubienia królowej, cała władza dostanie się w nasze ręce! mówił siwy Antoni, chwytajmy się zatem i trzymajmy to co pewniejsze!
— Czy Franciszek z Assyżu pozostaje jeszcze w naszych rękach, to wielkie pytanie! odparł Merino.
— Było pytanie, ale Franciszek z Assyżu jest całkiem w naszej mocy! Hrabina genueńska wywiera swój dawniejszy nieprzeparty wpływ!
— Także niewiadomo jeszcze, czy ten książę z neapolitańskiego dworu otrzyma rękę Izabelli? wtrącił Merino.
— Otrzyma ją! mówił Mateusz: królowa matka sprzyja temu zamiarowi.
— Ale książę Walencji nie sprzyja mu!
— Ów Narvaez — nasz najniebezpieczniejszy przeciwnik! Postaramy się o równowagę za pomocą Ludwika Filipa! mniemał wszechwładny Mateusz, który zdawał się trząść wszystkiemi dworami!
— To losujmy! odezwał się siwy Antoni, który nie przypuszczał żadnej wątpliwości. Czy przyjąć projekt infanta?
Każdy z trzech tajemnych sędziów inkwizycyjnych trybunału wyjął z kieszeni gałkę i włożył ją skrycie w stojącą na stole urnę, poczem starannie ją przykrył. W tej urnie małe czarne i białe gałki rozstrzygały los niezliczonego mnóstwa ludzi. Jeżeli się tam znalazły dwie lub trzy czarne gałki, życie obwinionego przepadło, wątpliwa kwestja nikła; jeżeli zaś znalazły się dwie albo trzy gałki białe, wtedy wyrok był ułaskawiający.
Trzej zakonnicy pojedynczo przystępywali do urny, następnie ojciec Antoni wstrząsnął nią i wysypał gałki na czarne sukno stołu.
— Dwie gałki są czarne, chytrze poglądając rzekł chudy starzec: wniosek Don Karlosa zostaje odrzucony. 0- świadcz to postanowienie mnichowi z Burgos bracie Merino! Ale czekaj — jeszcze jedno, zanim rozejdziemy się! Książę Assyżu przez brata Mateusza żąda sumy pieniężnej, której mu brakuje i którą zamyśla pożyczyć w skarbie Towarzystwa Jezusowego — czy bracia moi już co w tym względzie postanowili?
— Książę żąda miliona realów (250,000 franków), rzekł Mateusz, i wpierw złoży pewność zaślubin swoich z Izabellą hiszpańską, zanim mu brat podskarbi tę sumę wypłaci!
— Zgadzamy się na to, odpowiedzieli Antoni i Merino; jeżeli będzie miał pewność w ręku, natenczas otrzyma pieniądze!
— Za udanie się jego planu ręczę! powiedział ojciec Mateusz z taką spokojnością i pewnością, któraby każdego do najwyższego stopnia zdziwiła; niech Najświętsza Panna będzie z wami i z nami wszystkimi!
Ojciec Mateusz ukłonił się, bracia Antoni i Merino uczynili to samo, poczem wszyscy trzej odeszli, Merino zanosząc bratu z Burgos odmowną odpowiedź, dwaj zaś inni każdy osobnemi drzwiami sali.
Na każdego czekał posługujący brat ze światłem i zaprowadził przez straszne, ciemne krużganki pałacu Santa Mądre do mieszkań położonych w rozmaitych stronach słusznem przekleństwem przez naród obciążonego gmachu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.