Idealiści/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Idealiści
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.

Był to wieczór podwójnie uroczysty w domu p. Podwalskiej. Wydobyto najpiękniejszy serwis porcelanowy do herbaty i przystrojono ręce usługującego przy niej Macieja czy Michała, świeżemi białemi rękawiczkami. Polecono kucharce szczególną baczność na kotlety, zrobione podług pewnego przepisu, a pani Podwalska sama od czasu do czasu zaglądała do kuchni, czy wszystko jest tak, jak być powinno. Ksiądz Zygmunt Stodolski jadał tę potrawę z wielkiem upodobaniem, a ksiądz Zygmunt Stodolski miał tego wieczora, przy sposobności pierwszego majowego nabożeństwa do Matki Boskiej „naukę“ tak piękną, powiedzianą tak wymownie i głosem tak prosto idącym do serca, że pani Podwalska wróciła z kościoła cała we łzach i od głośnego łkania zaledwie zdołała zadysponować wieczerzę.
Nadzwyczajne to wzruszenie łatwem było do pojęcia dla każdego, co wiedział, że przepyszne kwiaty, zasłony muślinowe i inne ozdoby kaplicy kościelnej, w której odbywało się nabożeństwo, były darem pani Podwalskiej, że komża i stuła, w której ksiądz Zygmunt głosił słowo boże, były dziełem jej ręki, i że skromne te jej ofiary, na ołtarzu pańskim złożone, znalazły tego dnia większe uznanie i słodszą nagrodę, aniżeli jej pragnąć i oczekiwać śmiała pobożna dawczyni w pokorze chrześcijańskiego ducha. Ksiądz Zygmunt bowiem, mówiąc o Matce Zbawiciela, jako o ideale niedoścignionym wprawdzie, lecz podnoszącym kobietę chrześcijańską ponad poziom ziemski, wskazywał najpierw rozmaite przykłady niewiast, które idąc za tym najdoskonalszym wzorem, zajaśniały w blasku wielkiej świętobliwości. Wspomniał zwłaszcza obszerniej o owych niewiastach ewangelicznych, które podążyły do strzeżonego przez żołdactwo pogańskie grobu Chrystusa, ażeby ciało jego namaścić kosztownemi olejkami i rozmaitemi wonnościami Wschodu. W tem miejscu, zręcznie stosując ten przykład do dni naszych, kaznodzieja hojnemi pochwałami obsypał bogobojne damy, dbające o chwałę świątyni pańskiej.
— Niewiasto zacna i czcigodna! — zawołał zwracając się w stronę, w której klęczała pani Podwalska — niewiasto katolicka, która przyozdabiasz kwiatami przybytek pański, a jedwab i złotogłowie ścielisz u stopni ołtarza — nie zimny mur ty stroisz, ale ciało Syna Człowieczego, i dla tego będzie danem, że pierwsza ujrzysz cud wielki, cud zmartwychwstania!
W tej to chwili pani Podwalska, czując że wszystkie oczy wiernych były na nią zwrócone, wybuchem głośnego płaczu zdradziła do reszty pobożną swoją tajemnicę i nikt już nie mógł mieć najmniejszej wątpliwości, że ona była ową niewiastą, o której mówił ks. Stodolski.
Wątpliwości tej nie miała zapewne i pani hrabina Odborska, która także ofiarowała kwiaty do Matki Bokiej, ale te jako mniej piękne umieszczono w innej, pośledniejszej kaplicy. To też pani Odborska niedosłuchawszy kazania, wyszła z kościoła, i chora kazała się odwieść do domu, co wśród łez zauważała pani Podwalska, i co niewątpliwie spowodowało ją do większego łez wylewu, gdyż anielskie jej serce martwiło się zmartwieniem bliźniego, a więcej jeszcze grzechem, w jaki popadał ten bliźni — w tym wypadku hrabina Odborska — dając zazdrości przystęp do swojej duszy.
Nie będę zresztą obstawał przy tem, co bardziej martwiło panią Podwalską, mam bowiem pewność historyczną jedynie co do tego punktu, że źrenice jej pełne były łez jasnych, przez których kryształ ksiądz Zygmunt, gdy mówił o cudzie zmartwychwstania, z wniesioną ku niebu prawicą, zdawał się być owym aniołem, który odwalił kamień od grobu Jezusa i blaskiem swoim olśnił i przeraził żołnierzy rzymskich. Oblicze jego było w istocie tak młodociane i piękne, jak oblicze wysłannika niebios, nie oszpecone wąsem ani bokobrodami, eterycznie blade — i w tej mierze pani Podwalska nie zgadzała się ze swoją córką, panną Heleną, która jakkolwiek miała umysł niepowszedni, znajdowała, że niejaki pan Alfred Zgorzelski pod względem powierzchowności zbliżał się więcej do ideału piękności męzkiej niż ksiądz Zygmunt Stodolski.
Ten pan Alfred od wielu lat był częstym gościem w domu pani Podwalskiej, i teraz właśnie, przyprowadziwszy obydwie panie z kościoła, pomagał pannie Helenie bawić towarzystwo, które zebrało się było w salonie, czekając na herbatę i na księdza Zygmunta, i które należało do sfer mniej nadziemskich, jakkolwiek w swoim rodzaju i kierunku także nie grzęzło tak głęboko w martwej glinie padołu ziemskiego, jak większa część śmiertelnych. Powiedziałem, że trafiliśmy do pani Podwalskiej na podwójną uroczystość. Podczas gdy matka jej gorliwie zajmowała się nabożeństwem majowem i wszystkiemi innemi nabożeństwami, zdarzającemi się w ciągu roku, panna Helena pielęgnowała poezyę i sztuki piękne, a szczególnie muzykę. Grała na fortepianie i śpiewała, a muzycy rozmaitego rodzaju bywali w skutek tego częstymi gośćmi w tym domu. Dnia poprzedniego panna Helena wzięła była jako amatorka udział w koncercie, danym na cel dobroczynny, tego samego zaś dnia rano w „Przeglądzie Codziennym“ pojawiła się była recenzya, sławiąca nad wszelki wyraz jej produkcyę wokalną i instrumentalną w dziesięć godzin po koncercie, krytyka nie mogła bowiem opóźniać się ani chwili z hołdem należnym talentowi, tak jak kucharka pani Podwalskiej nie śmiała dać czekać księdzu Stodolskiemu na wieczerzę. Ażeby się usprawiedliwić z tego trywialnego porównania, muszę dodać, że pani Podwalska srodze bolała nad tem, iż strudzonego apostolską pracą kapłana nie czekało w jej domu na razie nic, oprócz kotletów i innego pokarmu — równie jak krytyk „Przeglądu Codziennego“ ubolewał, iż pióro jego zbyt jest słabem, a język zbyt ubogim, by pochwalić śpiew i grę panny H. P. w sposób odpowiedni.
Bądź co bądź, zaproszono na herbatę wielką część uczestników koncertu, i krytyka także. Przybył wielki mistrz tonów z długiemi włosami i z nieodstępnym, jak każdy wielki mistrz, adjutantem-amatorem, który miał jeszcze dłuższe włosy i znacznie bujniejsze, z powodu młodszego swojego wieku. Przybył śpiewak, odznaczający się wielkim brakiem dobrej tuszy i niemałym także brakiem wyższych, średnich, jakoteż niższych tonów głosu, ale znakomitą natomiast metodą — coś nakształt Napoleona, który umiejętnością strategiczną zadziwił świat najwięcej wówczas, gdy już nie miał armii i gdy sprzymierzona Europa ciągnęła na Paryż. Były i dwie młode panienki, z których jedna przypuszczoną była wczoraj do zaszczytu grania czegoś na cztery ręce z wielkim mistrzem, druga zaś deklamowała śliczny wierszyk o skowronku, o muszce, i o wietrzyku wiosennym, przeplatany pękaniem serca z przyczyn pozbawionych wszelkiej racyi patologicznej, i zakończony wniebowzięciem między gwiazdy. Autorem tego ze wszech miar oryginalnego utworu był młody poeta, należący jako krytyk i pisarz pełen nadziei do składu redakcyi „Przeglądu Codziennego“, a jako młodzieniec złamany rozpaczą i w czarnej pogrążon zadumie, do rzędu cichych wielbicieli panny Heleny. Obydwie młodziutkie panienki otulone były moralnie, macierzyńskiem skrzydłem pani Trzecieszczakiewiczowej, najlepszej przyjaciółki pani Podwalskiej, i równem z nią przejętej uwielbieniem dla ks. Zygmunta Stodolskiego.
Uzupełniał to towarzystwo najpierw pan Alfred, o którym już wspomniałem. Był to młody mężczyzna słusznego wzrostu, o pięknych, jakkolwiek nieco może miękkich rysach twarzy, którym dodawały wszelako męzkiego wyrazu starannie utrzymane jasne wąsy i bródka. Świeża cera i ciemnoniebieskie oczy tak łagodne i dobre, że każdego z góry uprzedzały na jego korzyść, a zgrabne przytem i eleganckie ułożenie, wszystko to razem czyniło go nader ujmującym i miłym. Mówił dobrze i wytrzymywał bez szwanku francuzką konwersacyę pani Trzecieszczakiewiczowej, która dla ćwiczenia swoich elewek nie mówiła prawie nigdy innym językiem. Pomagał młodemu poecie potępiać tendencyę jakiejś książki, która się była pojawiła niedawno i o której treść dopytywała się młodziutka deklamatorka. Był pełnym zachwytu, gdy całe towarzystwo od czasu do czasu intonowało chórem chwałę wielkiego mistrza, obecnego w tem gronie, a ku wielkiemu tego wielkiego mistrza zadowoleniu wewnętrznemu ruszał lekceważąco ramionami, gdy wspomniano o Liszcie, albo o Tausigu. Jednem słowem, był to młody człowiek, który umiał być przyjemnym każdemu, i który zachowywał się ozięble tylko wobec jednego gościa w całym salonie.
Gościem tym był pan Tadeusz Zamecki, jegomość nieco już szpakowaty, nieco otyły, gruby przytem posesyonat i od niedawna wdowiec, jak świadczyła żałoba, którą nosił. Pani Podwalska, zmuszona nadzwyczajnemi tego dnia okolicznościami do częstego zaglądania do kuchni, poruczyła go była szczególnej opiece panny Heleny, między niego tedy i między wielkiego mistrza dzieliła córka gospodyni domu ową wyższą dozę towarzyskich względów, jaką się obdarza gości rzadszych i znakomitszych. Może to raziło pana Alfreda? Wszak miał prawo uważać się nieledwie za domowego u pani Podwalskiej, i nie mógł urażać się tem, że go rzadszy przybysz na drugi plan spychał. Oprócz tego, p. Zamecki mimo wszelkiej attencyi, jaką mu wyświadczano, nie zdawał się bynajmniej zgadzać z całem towarzystwem. Wielkiemu mistrzowi przyznał się otwarcie, że woli „wyraźnego“ mazura albo polonesa, niż wszystkie kompozycye, które słyszał na wczorajszym koncercie. Panią Trzecieszczakiewiczowę zgorszył zdaniem, że wieczorne nabożeństwa są nadmiarem zbytecznym, i powołał się w tej mierze na swojego proboszcza na wsi, który miał powiedzieć z ambony, że całodzienne siedzenie w kościele jest próżniactwem i obrazą Boga. Najgorzej zaś starł się z młodym poetą, który świegotał jak skowronek o swoich ideach, i jak muszka tonął w liryzmie, i znowu jak wietrzyk wiosenny dmuchał w żar swojego serca, wydobywając zeń tym sposobem wulkaniczne wybuchy uczucia, od których snać gorąco się robiło młodej deklamatorce, bo jej pani Trzecieszczakiewiczowa poleciła napić się natychmiast wody. Wezuwiusz poetyczny skierował natychmiast w tę stronę potoki swojej lawy i odurzył zacną matronę twierdzeniem, że tylko katolickie narody zdolne są do poświęceń, a wyraz protestant jest synonimem egoisty.
— Mój panie — odezwał się na to p. Zamecki — zadajesz pan kłam oczywistej prawdzie. Nie wiem, czy temu winien katolicyzm, ale to wiem, że dwa katolickie narody: Polska i Francya, odznaczają się brakiem tego najważniejszego poświęcenia, którem stoją i utrzymują się państwa — brakiem karności, mój panie, a brak ten jest skutkiem egoizmu jednostek. Przypatrz się pan Niemcom i Anglikom, i powiedz mi pan, czy nie lepiej by nam było, gdybyśmy byli jako ci celnicy luterańscy!
O Sainte Mère de la miséricorde! — jęknęła pani Trzecieszczakiewiczowa, i poczęła zajmować swoje elewki rozmową szeptaną do ucha, podczas gdy Wezuwiusz huczał i burzył się wewnątrz, ale nie mógł zdobyć się na odpowiedź. Pan Alfred przyszedł mu w pomoc.
— Niemiec i Anglik, mojem zdaniem, jest więcej maszyną niż człowiekiem, maszyną nastrojoną do tego, aby dbała o byt materyalny. Taka maszyna nie ma ambicyi, nie ma własnej woli, nie czuje swojej godności. My mamy poczucie honoru wysoko wyrobione, i gdybyśmy stracili wszystką inną wiarę, zostałaby każdemu z nas jeszcze wiara w honor, bo honor jest naszym bogiem!
— Fałszywy to bożek, panie Zgorzelski, a gdyby nawet był prawdziwym, potrzebaby go czasem poświęcić dla wspólnego dobra.
— Wszystko, wszystko można poświęcić — zawołał pan Alfred z zapałem — ale honoru nigdy!
— Et — rzekł p. Zamecki od niechcenia — wszak można go przegrać w karty!
Z łagodnych, niebieskich oczu pana Alfreda strzelił w tej chwili jakiś żółty piorun, ale błysnął tylko bez grzmotu. Nastąpił moment niemiłego milczenia i pewne uczucie niepokoju owładnęło wszystkich obecnych, chociaż nikt nie umiał zdać sobie sprawy z powodów tego wrażenia. Pan Alfred odzyskał jednak szybko na swojej twarzy wyraz natchnionego zapału, i podjął rozmowę na nowo.
— Zresztą, zarzucając dwom narodom egoizm indywidualny, zapominasz pan dobrodziej o Polkach i o Francuzkach, a przedewszystkiem o Polkach! Tym nie zechcesz pan z pewnością zarzucać egoizmu?
— Więcej one dały dowodów poświęcenia i heroizmu niż inne kobiety, ale najliczniejsze wyjątki nie stanowią reguły. Faktem jest, że kobiety u nas rej wodziły, i że jeżeli buta i swawola mężczyzn zgubiły ojczyznę, wielka część winy cięży na kobietach. Co to się łudzić panie dobrodzieju!
— Nie rycerskie to słowa, panie Tadeuszu — przemówiła panna Helena. — Wy to macie ambicyę, wy stawiacie wasze ja ponad wszystko, a od nas wymagacie tylko ofiar i poświęcenia, którego wam dajemy codziennie dowody. Wstydź się pan swoich zarzutów!
P. Zamecki nie spodziewał się snać ataku z tej strony na swoje pesymistyczne poglądy, zamilkł bowiem z miną człowieka niezadowolonego z siebie, lub zakłopotanego. Z tej porażki przeciwnika skorzystali p. Alfred i młody poeta. Jeden i drugi jął wywodzić, że mężczyzni zajmowali zawsze i zajmują stanowisko uprzywilejowane, że są panami swoich czynności, i dźwigają też sami całe brzemię odpowiedzialności, jaka ztąd wynika. P. Zamecki, który miał więcej pociągu i talentu do satyry ucinkowej, niż do długich i gruntownych rozumowań, usiłował w tem miejscu zasłonić swój odwrót, jak gdyby szarżą lekkiej kawaleryi, uwagą, że mężczyzna w istocie odgrywa najczęściej w domu taką samą rolę, jaką w państwie konstytucyjnem miewa odpowiedzialny minister. On niby to rządzi i rozkazuje, ale ponad nim stoi parlament–żona.
— Bijesz się pan własną bronią, panie Tadeuszu — odparła na to panna Helena. — Słyszałam i czytałam nieraz o ministrach w najbardziej konstytucyjnych państwach, którzy robili z parlamentu, co im się podobało.
— Minister może zagrozić dymisyą, albo rozwiązać parlament, i pokierować nowemi wyborami w swoim duchu, a mąż tego nie może, bo prawo na to nie pozwala, u nas przynajmniej. Nie darmo też mówią, że najlepsze małżeństwa bywają tam, gdzie najłatwiej o rozwód, to jest, gdzie minister może wziąć dymisyę, jeżeli mu parlament nie dopisuje.
— Ach, to szkaradny, pogański obyczaj! — zawołała z wielkiem namaszczeniem p. Trzecieszczakiewiczowa. — Szkoda, że pan dobrodziej nie słyszałeś, co mówił w niedzielę ksiądz Zygmunt o tych jakichś ślubach cywilnych, które mają być zaprowadzone. Okropność! Czy to być może, aby się ludzie pobierali za kontraktem, na trzy lata!
— Nie pani dobrodziejko, to być nie może. Rozwód podług prawa cywilnego łatwiejszym jest wprawdzie, niż według praw kościelnych, ale nie wynika ztąd bynajmniej, by miał być częstszym. Co do mnie, jestem przekonany, że np. pan Trzecieszczakiewicz za nic w świecie nie skorzystałby z prawa, któreby mu pozwalało wziąć dymisyę....
Całe towarzystwo było niezawodnie tego samego przekonania, ale deklamatorka upuściła przypadkiem wachlarz, po który schyliło się naraz kilka osób, i przy tej sposobności musiało wydarzyć się coś zabawnego, bo nagle ogólna wesołość zapanowała w salonie. Nawet natchnione oblicze wielkiego mistrza tonów rozpromieniło się uśmiechem, co widząc jego adjutant, uśmiechnął się także, z tego samego tonu. Nim atoli wyjaśnił się powód tej wesołości, weszła pani Podwalska, wprowadzając ks. Stodolskiego i jeszcze jakiegoś młodego człowieka. Na ten widok, wszyscy powstali, a p. Trzecieszczakiewiczowa podbiegła szybko ku ks. Zygmuntowi i ucałowała pobożnie jego alabastrową, apostolską rękę. Za jej przykładem uczyniły to samo obie młode panienki, podczas gdy panna Helena przywitała obydwu gości poufałem podaniem dłoni, wyrzucając księdzu, że się spóźnił.
— Nie moja to wina, ale uczonego naszego historyka — odparł ksiądz, wskazując swojego towarzysza. — P. Kryspin zajął mię ustępami ze swojej najnowszej, znakomitej rozprawy o „fatalizmie w historyi“. Jest to nauka, z której mogliby skorzystać wiele nasi panowie demagogowie i niedowiarki różnego rodzaju. P. Kryspin wykazuje z dziejów, jak palec boży dotyka widomie kraje i dynastye, buntujące się przeciw Kościołowi. Na Kazimierzu Wielkim, który obdarzał żydów swoimi względami, kończy się dom Piastów. Z Zygmuntem Augustem, który sprzyjał heretykom i nowatorom wygasła rodzina Jagiellonów. Poczet królów elekcyjnych zamyka Stanisław August, zwolennik encyklopedystów i wolnych mularzy!
Powszechny szmer uwielbienia towarzyszył niemniej uwielbienia pełnym spojrzeniom, które zewsząd skierowały się na p. Kryspina. Ale młody ten uczony nie rzekł ani słowa i stał wyprostowany z oczyma wlepionemi w jakiś punkt w odległej przestrzeni. Salon p. Podwalskiej był za małym dla tak daleko sięgającego wzroku, a uszy obecnych nie stanowiły audytoryum dość licznego, któreby godnem było usłyszeć ostatnie słowo wielkiej, tajemniczej prawdy, drzemiącej pod tem wysokiem czołem, świadomem swojej wielkości. Wybrane duchy pozwalają mniejszym od siebie oglądać si i podziwiać zblizka, ale nie odsłaniają im się wówczas. Jak świątynia gotycka, imponują one wielkością swoją zdaleka, a zblizka, milczeniem.
Ksiądz Zygmunt mniej był milczącym, ale i on nie wchodził w kółka towarzyskie z tem światłem, którem świecił od ołtarza i z ambony. Zostawiał je w zakrystyi, a w salonie nie gardził drobiazgami i fraszkami, któremi świat się zajmuje. Siadł między panienkami i bawił się ich trzpiotowatą rozmową, na wzór Tego, który pozwolił maluczkim przyjść do siebie — jakkolwiek ścisłość historyczna zniewala mię nadmienić, że w tym wypadku dwie maluczkie miały już każda po lat szesnaście do ośmnastu, podczas gdy trzecia, panna Helena Podwalska, była słuszną i okazałą brunetką uderzającej piękności, ale o dziesięć lat starszą od tamtych. Nie czyni to atoli bynajmniej ujmy mojemu porównaniu, zważywszy, iż niewiasty zawsze są dziećmi, nieodpowiedzialnemi za swoje czynności, jak to już poprzednio w tem samem towarzystwie stwierdzono. Tego samego zdania był ks. Zygmunt, i ztąd pochodziła niezawodnie wielka jego pobłażliwość dla pewnych słabych stron niewieścich. Nie ganił on n. p. nietylko modnych i wykwintnych strojów, ale owszem interesował się niemi, brał udział w rozmowie obracającej się około tego przedmiotu i odzywał się nieraz ze zdaniem i radą świadczącą o jego dobrym guście. Niemniej zajmował się muzyką i poezyą, a z powodu wczorajszego koncertu znalazł mnóstwo pochlebnych rzeczy do powiedzenia wielkiemu mistrzowi, pannie Helenie, adjutantowi wielkiego mistrza, który obracał kartki z nótami, i wszystkim innym uczestnikom. Był tak ożywionym, że p. Podwalska i p. Trzecieszczakiewiczowa, śledząc bacznie każdy ruch i każdy giest świętobliwego męża, pełne były zachwytu i dziękowały niebiosom, iż tak zacnemu kapłanowi tak przyjemnie płynęły chwile w ich towarzystwie.
Nadszedł nakoniec ważny moment kolacyi i herbaty. Posadzono ks. Zygmunta między panią Podwalską i panią Trzecieszczakiewiczową, a p. Zameckiego między panną Heleną i jej matką. Godziwa troska o nakarmienie się chlebem powszednim zaprzątnęła głównie wszystkie umysły i nikt nie pogardzał darami bożemi, ani świętobliwy kaznodzieja, ani król harmonii, ani uczony historyk, ani skowronek z „Przeglądu Codziennego“. Najmniej zaś pogardzała niemi p. Trzecieszczakiewiczowa, która schowała nawet do torebki, nieodstępnej towarzyszki swojej, parę szczególnie smacznych kąsków dla swojego „Żolcia“. Ksiądz Zygmunt poruszył ją do łez, dowiadując się troskliwie o zdrowie tego indywiduum. Żolcio był niestety czegoś cierpiącym, pani T. nie wzięła go z sobą z obawy, aby się nie przeziębił i posyłała po doktora Czulickiego, który mu zapisał Kali bromatum z malinowym sokiem. Pan Trzecieszczakiewicz miał polecenie nie odstępywać Żolcia, póki nie wróci jego małżonka.
— Czy to synek państwa Trzecieszczakiewiczów? — zapytał p. Zamecki półgłosem.
— Nie, to ich piesek — odpowiedziała panna Helena z uśmiechem niezupełnie wolnym od złośliwego wyrazu.
Pan Zamecki spojrzał na nią okiem, w którem malowało się coś więcej, oprócz porozumienia pod względem sympatyi dla Żolcia.
— A p. Trzecieszczakiewicz, zdaniem pani, należy także do tych przebrzydłych istot płci męzkiej, które stawiają swoje ja, swoją ambicyę ponad wszystko, i które wymagają od kobiet ofiar i poświęcenia?
— Niezawodnie! Ambicyą p. Trzecieszczakiewicza było zostać mężem p. Trzecieszczakiewiczowej, a z jej strony było to ofiarą, stać się jego żoną. Czy pan nie czujesz, jak to jest upokarzającem mieć męża, który siedzi w domu i pielęgnuje Żolcia?
— Owszem, czuję, że z całego tego towarzystwa, z panią jedną tylko moglibyśmy się rozumieć.
Długie, gorące spojrzenie z pod pięknych ciemnych rzęsów panny Heleny było odpowiedzią na to wyznanie, i to odpowiedzią tak wymowną, że zatwardziały pesymista stracił do reszty swój satyryczny grunt pod nogami. Panna Helena westchnęła.
— Boję się rozumieć pana — rzekła — chociaż czasem za wiele mi u nas tej muzyki, tej poezyi, i tego nabożeństwa nawet. Życie musi mieć poważniejsze, a przedewszystkiem prawdziwsze strony.
— Ma ono je w istocie, ale powaga i prawda nie wykluczają tego, co piękne, miłe i wzniosłe. Byle wszystkiego było w miarę.
— Nie uwierzysz pan, jak mię to cieszy, że pan nie jesteś, jakby to się zdawało, bezwzględnym materyalistą! Nie prawdaż, że pan nie potępiasz tego wszystkiego, co podnosi i uszlachetnia umysł, i bez czego bylibyśmy jak bez przewodnika na pustyni?
— Nie, nie potępiam tego wcale, sądzę jedynie, że urojone ekstazy, sentymentalne kwilenia i przesadna bigoterya bynajmniej nie podnoszą i nie uszlachetniają umysłu. To co ma być pięknem i wzniosłem, musi najpierw być prawdziwem. Pani, wierzę, że jesteś pobożną, że zachwyca cię muzyka i poezya, ale nie wierzę ani księżom, ani muzykantom, ani poetom.
— A dlaczegoż pan mnie właśnie wierzysz?
— Bo nie widzę w pani przesady.
Znowu spotkały się ich spojrzenia, jak pierwej. Panu Tadeuszowi spotkanie to nie pomogło wcale odzyskać pozytywnej swojej przytomności umysłu i zimnej rozwagi.
— Jaka ona piękna i miła! — pomyślał.
— Jaki on brzydki i stary! — pomyślała Helena. W tej chwili wszyscy wstali od stołu i przenieśli się napowrót do salonu. Wielki mistrz tonów zasiadł do fortepianu i począł interpretować „nokturnę“ Szopena w sposób tak zachwycający, że adjutant jego w konwulsyach zachwycenia pomierzwił okropnie swoje starannie utrefione włosy, a wielki uczony Kryspin po raz pierwszy tego wieczora otworzył usta, jak gdyby miał co powiedzieć. Ale wyprostował się, spojrzał okiem przebijającem mury w mglistą dal przeszłości i przyszłości, i nie powiedział nic, zachowując swoje myśli do rozprawy o muzyce słowiańskiej, którą zamierzał pisać. Potem młoda deklamatorka na ogólne żądanie powtórzyła wczorajszy wiersz młodego poety, i zebrała huczne oklaski. Potem zaproponowano gry towarzyskie, których miłośnikiem, jako rzeczy nader niewinnych, był ksiądz Zygmunt. Grano w „kotka i w myszkę“, i zaraz jakoś tak wypadło, że pani Podwalska była myszką, a ksiądz Stodolski kotkiem. Kotek złapał myszkę w kąciku za fortepianem, ale jej nie zadusił. Honny soit, qui mal y pense. Dalej znowu wielki historyk był myszką, a pani Trzecieszczakiewiczowa kotkiem, ale myszka patrząc za daleko przed siebie, nabiła sobie o ścianę guza na czole, a kotek przez pomyłkę zamiast tego niezgrabnego gryzonia chwycił w pół księdza Stodolskiego, który się bawił pokątnie w „pacankę“ z obydwoma młodemi panienkami, ulokowawszy się w kole między niemi. Następnie grano w ciuciubabkę, w której zawsze albo panie i panny łapały księdza Zygmunta, albo dawały się jemu łapać. Przez cały ten czas, panna Helena i pan Zamecki prowadzili z sobą rozmowę półgłosem, a p. Alfred Zgorzelski uskarżał się na ból głowy i był w kwaśnym humorze. Nakoniec, żałośne skomlenie Żolcia nie mogąc dojść do uszu p. Trzecieszczakiewiczowej, drogą sympatyi duchowej dostało się do jej serca, zabrała więc torebkę z przysmakami, obydwie panienki, tudzież ks. Zygmunta i p. Kryspina i pod ich eskortą ruszyła do domu, obiecawszy poprzednio pani Podwalskiej zejść się z nią o godzinie dwunastej na cichej mszy w katedrze, i donieść, jak się ma biedny Żolcio. Mistrz tonów ze swoim adjutantem i z lirykiem Przeglądu Codziennego ruszyli drugą kolumną do cukierni na ponczyk, podczas gdy p. Zamecki wrócił sam do hotelu, w którym stanął przybywszy ze wsi przed dwoma tygodniami.
Pamiętny ten wieczór zakończył się kilkoma scenami, które wyprzedzają poniekąd bieg tej powieści, ale opowiedziane tu być muszą gwoli zachowania porządku chronologicznego.
Avez-vous remarqué, que co Monsieur Zamecki fait la cour à Héléne, et que Mr. Alfred en est tout consterné? — zauważała deklamatorka do swojej towarzyszki, gdy się znalazły w domu wraz z p. Trzecieszczakiewiczową.
Je crois bien, l’autre a trente mille florins de revenus!
Mais Mr. Alfred est si bien!
Bah, il est criblé de dettes — odrzekła egzekutorka Szopena na cztery ręce.
Poutrtant, je l’aimerais mieux — odparła deklamatorka.
Taisez-vous, mes demoiselles, et allez-vous coucher! — zawołała p. Trzecieszczakiewiczowa, kładąc tym sposobem koniec dyskusyi.
W cukierni, ten sam temat poruszony był przez adjutanta wielkiego mistrza, który zbadawszy oblicze tego ostatniego i wnosząc z jego wyrazu, że może przemówić, nadmienił coś o złym humorze Alfreda.
— Ma racyę — odparł mistrz — ten gruby szlachcic zabierze mu pannę z przed nosa.
— Mnie się zdaje — rzekł adjutant — że nie ma powodu rozpaczać. Posag nie wielki, nie wiem czy wyniesie dwadzieścia tysięcy. Dlatego też podobnoś Alfred waha się tak długo i nie zrobił dotychczas stanowczego kroku.
— Cha cha cha! — zawołał poeta — jakto, nie zrobił stanowczego kroku? Wszak zrobili ich ponoś oboje więcej, niż to jest w zwyczaju przed ślubem! Opisałem to zdarzenie wierszem, którego oczywiście nie przeznaczam do druku.
— Powiedz go pan nam, powiedz — zawołał mistrz — którego genialne oczy zaświeciły takim blaskiem jak oczy gastronoma, kiedy ujrzy na stole przed sobą dwa tuziny świeżutkich ostryg i butelkę Chablis.
Poeta nie dał prosić się dwa razy, i wnet idealizm rozbijający klawisze, niemniej jak idealizm składający końcówki, jęły rozkoszować się obrazami nie ze wszystkiem dwuznacznymi pod względem swojej wartości obyczajowej, a pod względem estetycznym przynajmniej dwuznacznymi.
O tej samej porze idealizm kościelny żegnał się u progu swojego mieszkania z idealizmem historycznym, i kończył rozpoczętą z nim rozmowę temi słowy:
— To poczciwa kobiecina, ta Podwalska, i życzę jej bardzo, aby jej się udało złowić takiego męża dla córki. Ale będzie to ponoś trudno po tej awanturze z Alfredem, o której wszyscy wiedzą. Przytem, szlachcic jest materyalistą na wskróś, a panna nie ma posagu.
Historyk rzucił badawczy wzrok w przestrzeń nieskończoną i zniknął.
Nakoniec, w hotelu, p. Zamecki przeszedłszy się parę razy po pokoju z fajką w ustach, stanął przed stołem, na którym leżała fotografia. Wpatrywał się w nią długo, z coraz większem upodobaniem, i przycisnął ją do ust. Gdy ją kładł napowrót na stół, wzrok jego zawadził o źwierciadło, i ujrzał tam nieświeżą twarz, szpakowate włosy i wąsy. Zadumał się nieco i zasępił, a po chwili mruknął:
— Tfu, nie źle to mówią, że w starym piecu dyabeł pali! Kto wie zresztą — dlaczegoż tak patrzyła na mnie, dlaczego tak mi się spowiadała? Muszę jutro o tem pomówić z Karolem.
Co rzekłszy, pan Tadeusz położył się do łóżka, ale nie prędko usnął. Czarne oczy z długiemi rzęsami sen mu odejmowały.
A p. Alfred? I on nie spał do rana, bo partya w resursie przeciągnęła się do późna.
Słońce majowe patrzyło już bardzo z góry na trudy i kłopoty, na uciechy i smutki ziemskie, gdy p. Alfred w powrocie do domu pożegnał na ulicy dwóch przyjaciół, z którymi rozstanie się musiało mu być podwójnie boleśnem, zważywszy, iż unosili z sobą nie tylko po cząstce jego serca, ale nadto, całą duszę jego pugilaresu. Martwe jedynie zwłoki tego towarzysza dobrej i złej doli spoczywały w kieszeni p. Alfreda. Bohater nasz obejrzał się wokoło, rzucił badawczy wzrok na swoją toaletę, poprawił ją nieco i puścił się szybkim krokiem w dzielnicę miasta, która stanowiła jak najmocniejszy kontrast z elegancką jego powierzchownością. Były to brudne zaułki, ciemne, wilgotne i cuchnące. Pojawienie się człowieka od biedy schludnie ubranego było tu nadzwyczajnem zjawiskiem; widziało się tylko nędzarzy chrześcijańskich, noszących wodę lub oddających inne usługi tego rodzaju, niemniej od nich nędznemu proletaryatowi żydowskiemu. Od czasu do czasu spotykało się postać pejsatą w długim chałacie, mruczącą pod nosem hebrajskie modlitwy poranne, i wlokącą się po bruku z wyrazem obojętności i indolencyi prawdziwie oryentalnej. Dalej znowu całe grupy takich postaci, szwargocące żywo, lub rozłażące się i rozbiegające w różne strony stosownie do natury swoich interesów; co krok, sklepik z wiktuałami i różnościami, co drugi krok, szynk, który otwierano i odświeżano niby i z którego wytrącano jakiegoś zaspanego, obdartego włóczęgę. Kto nie był w Polsce, albo na Wschodzie, zdumiałby się, jak mogą ludzie żyć w takiej atmosferze, i zastanawiałby się długo nad tem, jakie też stworzenia boskie zjadają i spijają te wszystkie ingredyencye, których woń zatruwała tutaj powietrze. P. Alfred nie miał ani czasu, ani humoru do czynienia jakichkolwiek spostrzeżeń, skręcił szybko z jednego brudnego zaułka w drugi jeszcze brudniejszy i ciemniejszy, i stanął przed kamienicą, która sama przez się mogła zwrócić jego baczność na siebie, jako istny cud architektoniczny. Mury jej były tak odrapane, tak spaczone, a tak kunsztownie popodpierane i połatane, że nawet oko znawcy nie zdołałoby dociec, na podstawie jakiego prawidła mechaniki dwupiątrowy ten budynek nie rozpadł się już oddawna. Przez drzwi z ulicy widać było tylko ciemną czeluść, w której głębi znajdować się musiały schody. Pan Alfred rzucił okiem na numer nad drzwiami i śmiało wkroczył w sień, szukając rękami wejścia na górę. Szczęśliwy traf ułatwił mu to poszukiwanie — schody trzeszczały bowiem właśnie pod ciężarem jakiejś biednej, ale pijanej trochę starej posługaczki, która schodziła na dół z próżnemi konewkami. Wróżba nie była dobrą, ale przynajmniej, dzięki temu spotkaniu, słuch mógł być przewodnikiem tam, gdzie nawet koci wzrok byłby odmówił służby. P. Alfred odepchnął babę na bok, chwycił się poręcza i mozolnie począł piąć się w górę, bez względu na to, iż na oko cały gmach wydawał się za słabym, by udźwignąć ciężar jednego człowieka. Po długiej wędrówce, w czasie której zamiast dwóch piąter możnaby ich było naliczyć pięć, p. Alfred dotarł nakoniec pod strych i znalazł się w pomieszkaniu p. Arona Goldsteina, swojego ministra finansów. U drzwi cofnął się trochę — atmosfera złożona z azotu, kwasu węglowego i wszystkich innych gazów, z wyjątkiem tlenu, buchnęła z izdebki tak nieprzebytym na pozór prądem, że wejście zdawało się niepodobnem. A jednak, wśród tej atmosfery, wśród mnóstwa obrzydliwych i połamanych gratów, wśród ogromnych stosów pierzyn, niepranej bielizny, potłuczonych garnków i wyszczerbionych talerzy, pięciu młodych Goldsteinów, pani Goldsteinowa, jej córka, zięć i jeszcze troje drobiazgu z trzeciego pokolenia z tej samej rodziny używało słodyczy snu i wczasu. P. Alfred wszedł tedy rezolutnie w przybytek, tak oczywiście mieszkalny, i zastał panią Goldsteinowę przy toalecie porannej. Była to ceremonia nader mało skomplikowana, składała się bowiem jedynie z kilku ruchów takich, jakie wywołuje zazwyczaj uczucie swędzenia w plecach i w nogach, jakoteż, z wkładania bardzo przestronnych trzewików, udeptanych tak, że osobie niewybrednej mogły wybornie służyć za pantofle.
— Dzień dobry pani Goldsteinowej! Jak pani ślicznie wygląda! Jak róża! — przemówił p. Alfred najmilszym swoim głosem. — Dzieci pani, spodziewam się, zdrowe?
— Nu, poco nie mają być zdrowe? — odparła descendentka Sary, Rebekki i Racheli, której ani wejście p. Alfreda, ani jego komplimenta nie poruszyły wcale i nie zniewoliły do zaprzestania owych ćwiczeń porannych, mających niejakie podobieństwo z szwedzką gimnastyką pokojową.
— A gdzież jest mąż pani?
— Gdzie ma być? Poszedł do szkoły! — I pani Goldsteinowa, wdziawszy pantofle, zabrała się do przelewania mleka z większego garnka w mniejszy, z wielką systematycznością i bez wszelkiego zbytecznego pospiechu — Sure, Sure — dodała — haste precedzet de myłych?
Sy nyszt gewejn ka szmate — odezwał się z pod pierzyny drugi głos kobiecy, więcej ospały i krtaniowy, niż świeży i srebrzysty.
Zgrać się, nie spać, potrzebować pieniędzy, szukać faktora w jego zaciszu domowem, nie zastać go, a natomiast być obecnym przy szukaniu „szmaty“ mającej służyć do cedzenia mleka, i przy innych porannych zajęciach familii Goldsteinów — oto początek kampanii całodziennej, który świętego mógłby pozbawić cierpliwości. Ale p. Alfred nie rozgniewał się, i pożegnawszy panią domu równie uprzejmie, jak ją przywitał, ostrożnie spuścił się napowrót na ulicę po trzeszczących schodach, i udał się w stronę, w której była „szkoła“, czyli bóżnica. P. Goldstein był snać równie gorliwym i pobożnym wyznawcą swojej religii, jak pani Podwalska swojej — p. Alfred czekał bowiem więcej niż pół godziny przed drzwiami synagogi, nim ujrzał wychodzącego z niej powiernika swoich kłopotów, który natychmiast spostrzegł go i pospieszył ku niemu. Nastąpiła krótka rozmowa, której treści nie powtarzam, postanowiwszy nie wdawać się w interesa prywatne moich bohaterów, więcej niż tego wymaga wątek mojej powieści. Za chwilę, p. Alfred zdążał już do swojego mieszkania, dokąd miał w ślad za nim przybyć p. Aron, w celu dokończenia negocyacyi rozpoczętej pod synagogą. Pół do ósmej biło na zegarze miejskim, gdy przechodząc przez plantacye tworzące spacer publiczny, pan Alfred spotkał p. Trzecieszczakiewiczowę i obydwie jej elewki, z książkami do modlenia, szklankami i bańkami wody mineralnej w rękach.
— Panie, jak widzę, korzystają z przecudnego poranku — przemówił p. Alfred, przywitawszy się z damami.
— Pijemy wodę, ja i Wandzia, a oprócz tego, zimą i latem bywamy zawsze na mszy porannej u OO. Jezuitów. C’est sublime! Nie uwierzysz pan, jak przykładnie, z jakiem namaszczeniem ksiądz Ignacy odprawia służbę bożą! To tak mi pokrzepia duszę, tak ją podnosi do Boga, je ne saurais vous l’exprimer! Szkoda, że pan nie bywa na mszy porannej.
— Owszem, pani dobrodziejko, wracam właśnie z kościoła, ale od Karmelitów. Tam mniej natłoku, mniej może.... roztargnienia.... chociaż niewątpliwie u OO. Jezuitów wszystko odbywa się uroczyściej, poważniej.
— O, wiem ja dobrze, że panowie wszyscy macie des préjugés przeciw OO. Jezuitom, chociaż pan jesteś jeszcze o wiele lepszym od innych pod tym względem. Les Carmes... o, to także bardzo pięknie, bardzo! Tylko, że msza tam bywa wcześnie, o piątej, nieprawdaż? — Tu pani T. rzuciła badawcze spojrzenie na p. Alfreda.
— Jest i druga msza o pół do siódmej i z tej właśnie wracam — chociaż nie prosto. Wyszedłszy z kościoła, nie mogłem oprzeć się pokusie przypatrzenia się naszemu poczciwemu, pobożnemu ludkowi, który garnie się do świątyni z taką gorącą, szczerą wiarą i wynosi z niej ziarno zdrowej nauki. Szczególnie wzruszyła mię jedna staruszka, może już siedmdziesięcioletnia, i trochę niedowidzająca. Niosła ogromny kosz w ręku i mozolnie gramoliła się ze schodów — byłaby z pewnością upadła. Pomogłem jej zejść i wdałem się z nią w rozmowę. Co to za prostota, ca za pobożność szczera i głęboka! Nieboga mówiła mi, że ma w domu dwoje wnucząt chorych, i że nie mogąc im niczem pomódz, szuka ulgi i znajduje ją w modlitwie. Vous pensez bien, że dałem jej, co miałem przy sobie....
Tu p. Alfred otarł ukradkiem dwie szlachetne łzy, które mu wycisnęło z oczu to wzruszające wspomnienie, analogiczne wprawdzie, ale nieco odmienne od wspomnienia ze schodów p. Goldsteina.
Toujours généreux, toujours bon et charitable! — zawołała z uwielbieniem pani Trzecieszczakiewiczowa i trzy pary niewieścich oczu zalały się łzami, wpatrując się w piękne, szafirowe źwierciadła duszy p. Alfreda, jakoteż w jego jasne wąsy i bródkę. — O, Bogu dzięki, Bogu dzięki i Jego Matce Najświętszej, że są jeszcze tacy ludzie na świecie! Brrr... nie uwierzysz pan, panie Alfredzie, jaką zgrozą przejmuje mię ten p. Zamecki, który bywa u Pani Podwalskiej. Ten człowiek, panie, to istny potwór. Ust nie otworzy, żeby nie powiedział jakiego bluźnierstwa. W nic nie wierzy, z wszystkiego się naśmiewa, Et puis, il est si commun! Człowiek bez poezyi, bez jakiegokolwiek szlachetniejszego instynktu, nawet bez wychowania. Dziwię się niezmiernie pani Podwalskiej — jabym takiego człowieka nie puściła na próg mojego domu.
Est-il possible — odezwała się nieśmiało jedna z panien — aby p. Zamecki, jak mówią, starał się o Helenę?
On dit — odpowiedział p. Alfred, ruszając ramionami, jakby go to nic nie obchodziło. Panienki trąciły się nieznacznie łokciami i spojrzały jedna na drugą.
— Ale jakże można przypuszczać coś podobnego — zawołała p. Trzecieszczakiewiczowa. — Helena, ten anioł, ta istota taka idealna.... powiem nawet, egzaltowana do tego stopnia, że ja sama nieraz gniewam się na nią i radzę pani Podwalskiej, aby uczyła córkę patrzeć się nieco zimniej i praktyczniej na świat i na ludzi.... Nie pojmuję, jak można mówić jednym tchem o Helenie i o p. Zameckim! Ce serait une horreur!
Mais, chère tante — zauważyła młoda deklamatorka — wszak mówiliśmy o zamiarach p. Zameckiego, a nie o Helenie.
— A, zapewne. Ja też chciałam powiedzieć, że nie wierzę wcale, by p. Zamecki miał jakie zamiary. Taki materyalista, u którego pieniądz musi być jedynym Bogiem i jedyną świętością — Grand Dieu, pardonnez-moi ce blasphéme! — taki materyalista nie ożeni się bez posagu, a Helenka nie jest w tej mierze wcale świetną partyą. P. Zamecki, c’est autre chose, i zważywszy stronę praktyczną życia, której w dzisiejszych czasach lekceważyć nie można....
Strona praktyczna życia przesunęła się w tej chwili koło całego towarzystwa, w postaci p. Arona Goldsteina, który zerknął znacząco na p. Alfreda. Ten pospiesznie pożegnał się z damami i odszedł, zostawiając je w mniemaniu, że przedmiot rozmowy dotykał go zbyt boleśnie, by mógł zajmować się nim dłużej. Mimo skromnej mojej roli kronikarza suchych faktów zmuszony jestem wyrazić przypuszczenie, iż w tej chwili więcej od przedmiotu rozmowy boleć musiała p. Alfreda rana, jaką sobie zadał oddając owej sędziwej „staruszce“ pod Karmelitami „wszystko, co miał przy sobie“.
Pani Trzecieszczakiewiczowa i dwie jej młode towarzyszki nie skończyły były jeszcze nieuniknionych komentarzy do swojej rozmowy z p. Alfredem, gdy nadszedł p. Zamecki, trawiony prawdopodobnie niecierpliwością pomówienia z owym „Karolem“, o którym wspominał wczoraj w wieczór, kładąc się spać. Starsza z elewek, ta sama która zrobiła była spostrzeżenie, że p. Alfred ma więcej długów, a p. Zamecki więcej dochodu, niż ogół śmiertelników, obecnie zauważyła, że pan Tadeusz na ulicy prezentuje się wcale lepiej, niż w salonie. Nie wydał jej się znowu tak bardzo starym, jak wszyscy mówili — owszem, był to mężczyzna w sile wieku, okazałej budowy i dość przyjemnych rysów twarzy. Młodsza panienka natomiast, ta sama, która nazywała p. Trzecieszczakiewiczowę chère tante, z prawdziwą zgrozą patrzyła na tego Antychrysta. Serce jej się ściskało na myśl, że Helena może paść jego ofiarą, i w boleści tej pocieszała ją jedynie myśl, że gdyby Antychryst porwał Helenę, Alfred, piękny, szlachetny Alfred, pozostałby nie porwanym przez nikogo....
P. Zamecki był człowiekiem dawniejszego wychowania, co znaczy tyle, że był człowiekiem niezmiernie, uprzedzająco ugrzecznionym wobec dam, podczas gdy ludzie nowszego wychowania bywają takimi chyba wyjątkowo. P. Trzecieszczakiewiczowa była także grzeczną, najpierw z urzędu swego, a powtóre, ponieważ religia zaleca pokonywać słodyczą nieprzyjaciół wiary. Ja sam, kiedy raz miałem nieszczęście w skutek jakiegoś nieporozumienia opłakanego uchodzić za nieprzyjaciela wiary i niektórych klasztorów, doznałem tej słodyczy ewangelicznej: Ojcowie Jezuici przysłali mi bilet z powinszowaniem Nowego Roku, i z prośbą „o życzliwą pamięć“. Kryło się wprawdzie w tym miodzie klasztornym żądło przycinku gorżkiego, dano mi bowiem do zrozumienia, iż jakakolwiek, życzliwa lub nie życzliwa pamięć z mojej strony, nie psuje OO. Jezuitom ani apetytu, ani humoru, ale miód był bardzo słodki i samo zwrócenie uwagi na małoznaczącą moją osobę było bardzo pochlebnem. Pani Trzecieszczakiewiczowa prześcignęła atoli w tym wypadku wielebnych Ojców o tyle, że w miodzie jej mowy nie było żądła. Wdała się w nader ożywioną konwersacyę z p. Zameckim, i robiła mu wyrzuty, iż nigdy nie wyświadczył jej zaszczytu odwiedzenia jej domu. Nadmieniła przytem, że około pierwszej po południu Helenka nieraz wpada do niej, jeżeli jest w mieście.
P. Trzecieszczakiewiczowa prowadząc rozmowę w ten sposób, przeszło kwadrans wodziła po spacerach miejskich obydwie swoje panienki i p. Zameckiego, nie czyniąc najmniejszej wzmianki ani o OO. Jezuitach, ani o ks. Zygmuncie Stodolskim, ani o Żolciu, ani o O. Ignacym. Zacna ta matrona, jakkolwiek w głębi bogobojnego swego umysłu czuła niesłychany wstręt do wszystkich rzeczy światowych, i jakkolwiek p. Zamecki był w jej oczach „człowiekiem bez poezyi, bez wszelkiego szlachetniejszego instynktu, a nawet bez wychowania“, poświęcała się zapewne dla jakichś wyższych celów, młodej deklamatorce zupełnie niezrozumiałych, i bawiła p. Tadeusza tak, jak się jej zdawało, iż najlepiej go zabawi. Znajdowała ona w tej mierze pomoc ze strony starszej swojej elewki, panny Cecylii, o której wiemy, iż na wzór i podobieństwo świętej patronki swojej pielęgnowała z upodobaniem najeteryczniejsze z umnictw nadobnych — muzykę, na cztery ręce z wielkim mistrzem tonów, z nót, których karty obracał znany nam już młody dyletant o długich i starannie utrefionych włosach. Dałem już do zrozumienia, że mówiono najwięcej o pannie Helenie Podwalskiej, o jej zaletach powierzchownych i wewnętrznych, o jej nadzwyczaj egzaltowanym kierunku umysłowym, pod względem literatury, sztuki, a przedewszystkiem religii, o jej głębokiem uwielbieniu dla ks. Zygmunta Stodolskiego, o jej postach, umartwieniach i ekstazach — i znowu o jej wdziękach i doskonałościach salonowych, i o tem nakoniec, jaka to szkoda, że osoba tak piękna, tak miła, tak wykształcona i tak dystyngwowana, nie może „zrobić partyi“, najpierw z powodu, iż ma tylko dwadzieścia tysięcy posagu, a potem z powodu, iż ma już o dziesięć lat więcej od panny Cecylii, a o jedenaście lat więcej od panny Wandy. Jednem słowem, zliczywszy i zesumowawszy wszystko co mówiono, p. Zamecki mógł pożegnać p. Trzecieszczakiewiczowę z tem przekonaniem, że panna Helena Podwalska posiada po części przymioty, stanowiące pierwszy stopień kwalifikacyi do domu obłąkanych, po części zaś, jest starą panną, schodzącą z pola, nieposażną, a pomimo to polującą na bogatego męża. P. Zamecki słuchał tego wszystkiego z wielkiem zajęciem, i jakkolwiek sam nie objawił żadnego zdania, zdawał się niezmiernie uszczęśliwionym ze spotkania z p. Trzecieszczakiewiczową, a żegnając ją przyrzekł złożyć jej swoje uszanowanie, dziś lub jutro, o pierwszej po południu, wśród ciągłych zapewnień z jej strony, że wizyta tego rodzaju uszczęśliwi ją i zaszczyci nad wszelki wyraz. Ktokolwiek bywał nieco w świecie, ten zrozumie odrazu, że pani Trzecieszczakiewiczowa dopełniała jedynie formy towarzyskiej, ogólnie przyjętej, i że w gruncie rzeczy, wzdrygała się na myśl wszelkiej bliższej zażyłości z tak jawnym bluźniercą i Antychrystem. Nie zrozumiała tego wszakże Wandzia, i w naiwności siedmnastej wiosny swojego życia, łamała sobie główkę nad tem, dlaczego la chère tante zapraszała tak usilnie p. Zameckiego, tego prozaicznego człowieka, ulepionego z „gliny niewysuszonej w słońcu ducha, niezwilżonej rosą eteru“ — jak się wyraził o nim młody poeta „Przeglądu Codziennego“, który w oczach panny Wandy, i w porównaniu ze zwykłymi glinianymi utworami wszechmocy boskiej, chodzącymi na dwóch nogach, był tem, czem jest filiżanka z Sévres w porównaniu z niepolewanym garnkiem kołomyjskim. Nie pomogło to bynajmniej pannie Wandzie do zrozumienia głębokich zamiarów kochanej ciotki, że wróciwszy do domu, otrzymała około dwunastej godziny rozkaz uczesania włosów w pewien sposób, i włożenia pewnej lila sukienki, w której jej było bardzo do twarzy, i ulokowania się w salonie z „Wypisami Cegielskiego“ w ręku, podczas gdy pannie Cecylii polecono o dwa pokoje dalej ćwiczyć się w pokonywaniu owych nieskończonych trudności, jakie wynikają z niepodobieństwa jednoczesnego tłuczenia dziewięćdziesięciu klawiszów, dziesięcioma tylko palcami. O ile zmiarkowałem, jako człowiek niemuzykalny, jest to właśnie szkopuł, o który rozbijają się najgenialniejsze usiłowania wszystkich znakomitych i najznakomitszych ekzekutorów i tak długo sztuka ich nie wyrzeknie nam ostatniego swojego słowa, póki nie rozwiąże tego dziewięćdziesięcio-dźwięcznego problematu, ku zbudowaniu i rozkoszy uszu naszych.
Gdy w ten sposób panna Cecylia to dążyła galopem, to znowu pielgrzymowała powoli i mozolnie od basu do wiolinu i napowrót, panna Wanda przewracała kartkę po kartce w książce Cegielskiego, a pani Trzecieszczakiewiczowa, powierzywszy Żolcia pokojówce, wyglądała z okna, aby interesujące to indywiduum nie użyło za mało albo za wiele komocyi na chodniku przed domem, p. Zamecki wybrał sobie zajęcie wymagające niemałego stopnia cierpliwości. Od dłuższego czasu stał pod drzwiami pomieszkania, znajdującego się na dole, w głębi wielkiego dziedzińca jakiejś ogromnej kamienicy, zajętej przez nieskończoną ilość lokatorów. U drzwi nie było ani klamki, ani dzwonka, ani też jakiegokolwiek innego śladu rokującego nadzieję, iż po dłuższem pukaniu i czekaniu, wstęp tędy będzie otwarty. P. Zamecki stukał na przemian mocno i lekko, potem podchodził do okna i pukał w szybę, potem zaglądał przez okno do środka i ruszał ramionami, potem wracał do drzwi i znowu pukał w nie zawzięcie, i znowu szedł do okna, wołając: — Karolu! Karolu! jak gdyby chciał wskrzesić do życia kogoś pogrążonego w śmiertelnym letargu, i wyczerpawszy wszystkie te sposoby, zaczynał da capo z równym skutkiem.
W zwykłych warunkach, zdawałoby się, że ów Karol, którego wołał po imieniu p. Zamecki, albo umarł, albo leży na katafalku, i raz na zawsze przestał przyjmować odwiedziny. Musiała atoli być jeszcze trzecia ewentualność możliwą w tym wypadku, skoro p. Zamecki ile razy zaglądnął do okna, z podwojoną natarczywością przypuszczał szturm do drzwi, w przestankach przykładając ucho do szpary, którą w nich odkrył. W istocie, nie potrzeba było nadzwyczaj dobrego słuchu, aby i z większego oddalenia usłyszeć donośne chrapanie, rozlegające się w pokoju. Było to przeciągłe, systematyczne chrapanie człowieka nie trapionego niespokojnymi snami, ani wyrzutami sumienia, i używającego wczasu w całej jego pełni i słodyczy, bez względu na to, że dokoła panował ruch i gwar dzienny, i że słońce stało tak wysoko na niebie, jak tylko wydrapać się mogło pod pięćdziesiątym stopniem północnej szerokości, w miesiącu maju. Nakoniec atoli skrzypnęły jakieś inne drzwi w głębi sieni, i pokazała się w nich głowa kobieca.
— Wszak tu mieszka p. Karol Skryptowicz? — zawołał p. Zamecki uradowany tym objawem czuwania w tak sennem ustroniu.
— Tu, ale... niema go w domu... wyszedł...
P. Zamecki rozśmiał się w głos na tę odpowiedź, daną nader niepewnym i wahającym się tonem, bo osoba, z którą mówił, zdawała się niepospolicie zakłopotaną.
— Niech mię pani będzie łaskawa wpuścić, ja wiem że śpi, widziałem go przez okno. Mam pilny interes do niego.
— A, to p. Zamecki! Przepraszam pana, bardzo przepraszam, ale mój mąż tak jest strudzonym...
— Czy dawno położył się spać?
— O, niedawno... Zaraz! Dziś mamy piątek... tak, położył się w środę wieczór, i nie kazał się budzić pod żadnym warunkiem.
— No, to już się przecież przedrzymał nieco! Pani pozwoli, że go zbudzę? Wszak nie objawił może zamiaru, iż chce przespać resztę dziewiętnastego stulecia, jakoteż część dwudziestego?
P. Skryptowiczowa nie zdawała się mieć najmniejszej pewności w tej mierze, i jakkolwiek zaprosiła p. Zameckiego do bawialnego pokoju, nie podobna było przekonać jej, iż sen jej małżonka może być przerwanym po czterdziestu godzinach bez obawy o jego zdrowie.
— On pracuje tyle i z takiem natężeniem... głowa go rozboli, jeżeli się nie wywczasuje!
— Biedaczysko! Ale już ja to biorę na moją odpowiedzialność, i zbudzić go muszę koniecznie. — I pomimo wszelkiej opozycyi ze strony p. Skryptowiczowej, p. Tadeusz przystąpił natychmiast do wykonania tej groźby, wtargnął bowiem do sypialni p. Karola i wielkim głosem, o dwa cale od ucha, jął mu opowiadać o pięknościach dnia wiosennego i o innych korzyściach czuwania, co gdy nie pomogło, p. Tadeusz wziął swego przyjaciela za barki, podniósł go i posadził na łóżku, odsuwając mu z oczu ogromną niemiecką szlafmycę.
— Jak się masz kochany Tadeuszu? — mruknął p. Karol, i nie czekając na odpowiedź, obrócił się do ściany i począł chrapać na nowo.
— A niech-że cię nie znam! — wyjęknął p. Zamecki w rozpaczy, oglądając się po pokoju, jak gdyby szukał pomocy. — Jak-to — dodał, zbliżając się do biurka — otóż, jak babcię kocham, mój list, pisany jeszcze w marcu, pieczątka i koperta nietknięte! O, Karola, Karolu!
— Hm, list — ozwał się ósmy z braci śpiących — list! Ja... ja wiedziałem, o czem mi piszesz.
— Zkąd-że mogłeś to wiedzieć?! Pisałem ci najpierw, że los, któryśmy żartem kupili do spółki, wygrał 20.000 złr. i że ci bank wypłaci twoją połowę.
— To niech sobie płaci, co mi do tego? — Tu nastąpiło andante maestoso chrapania.
— Ależ Karolu, pisałem ci także, że zamierzam się żenić!
— A... żenić? Żeń się, Tadziu. To bardzo dobry zamiar.
— Otóż pisałem ci, z kim się chcę żenić i zasięgałem twojej rady, a między innemi donosiłem ci, że nim będę miał żonę, chciałbym...
— O, pewnie, chciałbyś mieć indult...
— Zbudź-że się już raz, śpiochu! Pisałem ci, że chciałbym mieć córkę, i że wyświadczysz mi przyjacielską przysługę, jeżeli mi ją znajdziesz.
— Co? córkę?! — zawołał p. Skryptowicz, otwierając po raz pierwszy oczy, i siadając na łóżku z własnej i nieprzymuszonej woli. — Zkąd-że ja ci wezmę córkę?
— Wszystko to mogłeś wyczytać z tego listu, którego dotychczas nie rozpieczętowałeś. Wiesz ty, że jako przyjaciel, kolega i człowiek uczynny, mógłbyś zejść świat wzdłuż i wszerz, nimbyś dobrał parę do siebie?
P. Skryptowicz zarumienił się i nie mówiąc ani słowa, porwał i zaczął skwapliwie czytać list, który od sześciu tygodni leżał na jego biurku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.