Etapem na katorgę/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Feliks Kon
Tytuł Etapem na katorgę
Podtytuł Ze wspomnień proletarjatczyka
Wydawca Aleksander Heflich
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Władysława Teodorczuka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
U PODNÓŻA SZUBIENICY.

Dzień 27 stycznia 1886 roku wrył się na zawsze w pamięć wszystkich skazanych w sprawie partji „Proletarjat“.
Od chwili ogłoszenia wyroków minęło już czterdzieści jeden dni!
41 dni... Tak długo trzymać skazanych pod groźbą śmierci nie mógł nawet carat. Było oczywistym, że wszystkie knowania żandarmerji, prokuratorji i sądu wojennego nie doprowadziły do pożądanego skutku. Władze petersburskie, dla których proces w Warszawie nie był pierwszym procesem politycznym, nie dały się przekonać godnemi uwagi argumentami następującej treści: Partja „Proletarjat“ zawarła sojusz z rosyjską partją „Narodnej Woli“; partja „Narodnej Woli“ jest to partja, która dokonała zamachu w dniu 1/13 marca 1881 roku. Wobec tego członkowie „Proletarjatu“ powinni być skazani na karę śmierci...
Podsądnych było 29. Postawić wówczas w Warszawie 29 szubienic było nie sposób. Sąd z konieczności musiał podzielić podsądnych na „godnych“ i „niegodnych“ ułaskawienia. Trudny wybór, gdy wszyscy w ostatnim słowie wznoszą okrzyki na cześć rewolucji, gdy tego ostatniego słowa używają, by jeszcze raz, raz ostatni, przed obliczem carskich sędziów zaprotestować przeciw dokonywanym nad niemi gwałtom przez oddanie ich pod sąd tych, którzy sami na ławie oskarżonych zasiadać byli powinni. Jak łagodzić karę ludziom, którzy do tchu ostatka żądają „swobody, fabryk i ziemi“, protestują przeciwko caratowi i sprawują sądy nad swemi sędziami. Trudny wybór... Ale 29 szubienic postawić nie można... I oto carscy sędziowie, kierowani przez Hurków, Fridriksów i Strelnikowych, po długich naradach wydają wyroki, nie uwzględniające popełnionych przez podsądnych czynów, lecz zgoła inny cel mające na widoku. Tym celem była chęć steroryzowania, zastraszenia odpowiednich sfer społeczeństwa. Dla steroryzowania młodzieży uniwersyteckiej wydano wyrok śmierci na studenta instytutu dróg i komunikacji Stanisława Kunickiego; wyrok na sędziego pokoju, Rosjanina Piotra Bardowskiego, miał zastraszyź sfery urzędnicze; kara śmierci na Rosjanina, kapitana inżynierji Luri miała na widoku sfery wojskowe; wreszcie wyroki śmierci na robotników Jana Pietrusińskiego, Michała Ossowskiego i Józefa Szmausa miały na celu steroryzowanie robotników tych miejscowości, gdzie wówczas ruch robotniczy najbardziej się rozwinął. Pietrusiński pracował w Łodzi, Ossowski w Warszawie, Szmaus w Zgierzu. Dopóki wszystkim grożono szubienicą, nie sprawiało to wrażenia na nikim, ale od chwili, gdy pod groźbą śmierci znalazło się 6 ludzi, położenie się zmieniło.
Pierwszy dzień był okropny. Odczuliśmy podmuch śmierci, i w X pawilonie cytadeli warszawskiej, gdzie dotąd panowała zawsze pogodna wesołość, nastąpiły czarne dni nie zwątpienia i rozpaczy, ale ciężkiego, niezwykłego smutku.
Czemu oni — nie ja? — myślał każdy w duszy i obawiał się spojrzeć na skazanego, jak winowajca, świadomy swojej winy...
Był to smutek wyrzutów sumienia... Ocaleni od śmierci robili rachunki życia, usprawiedliwiali się przed sobą, czemu ich nie uznano za godnych śmierci za sprawę robotniczą. Żandarmi, wielcy psychologowie, chcąc zastraszyć, osiągnęli wprost odwrotne rezultaty.
Ale na czcze reminiscencje nie było czasu. Skazanych na śmierć nie można było pozostawić w samotności. Uważaliśmy to za swój obowiązek. Choć serce rwało się na kawały, nie można było dawać wodzy uczuciom. Trzeba było, by ci męczennicy nasi zawsze byli w gronie szczerze miłujących ich towarzyszy, by cień smutku nie zamroczył czoła tych, co już niedługo mieli pozostawać przy życiu.
Po sądzie nie robiono nam trudności w doborze towarzyszów celi.
Zajmowałem w owym czasie jedną celę z Adamem Sieroszewskim (stryjecznym bratem Wacława Sieroszewskiego); na nasze żądanie przeprowadził się do nas na trzeciego Jan Pietrusiński.
Miał on wówczas 19 lat zaledwie... Ale wyrok niewielkie wywarł na nim wrażenie... Żałował, że tak prędko go zaaresztowano, mówił o tym, coby robił, gdyby mu się uciec udało, niekiedy poruszał nawet kwestję, jakie wrażenie i wpływ wywrą pierwsze szubienice na dalszy rozwój ruchu rewolucyjnego...
Ta kwestja pochłaniała wszystkich... Od chwili ogłoszenia wyroków usiłowania wszystkich uczestników procesu były skierowane ku temu, by jak najwięcej korzyści z niesłychanie surowych wyroków wyciągnąć dla sprawy robotniczej. Napisaliśmy list do towarzyszy, pozostających na wolności, i wkrótce, jeszcze zanim ukradziono nam skazanych na śmierć towarzyszy, doszły nas wiadomości, że ten głos „martwych“ do „żywych“ niesłychane wywarł wrażenie. Robotnicy, czytając nasz list, powołujący do walki, płakali.
Carat chciał zastraszyć ludność robotniczą, a ludność ta zaprzysięgała mu zemstę za dokonane na towarzyszach morderstwa.
Ale wracam do Pietrusińskiego.
Tylko jeden jedyny raz odczuliśmy w rozmowie z nim, że w samotności myśli o tej śmierci, która jak miecz Damoklesa zawisła nad nim...
Żartowano z jednego z towarzyszy, którego odwiedzała narzeczona.
— A jam jeszcze nigdy nie kochał — smutnym głosem przerwał te żarty Janek — nie znam tego uczucia, nie mogę go sobie nawet wyobrazić.
Biedne dziecko... Nie doznał go, nie dano mu go doznać...
Ale takie chwile rozrzewnienia i smutku zdarzały się bardzo rzadko. Robiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, by je zażegnać. W tym celu urządziliśmy wykłady różnych przedmiotów dla towarzyszy robotników, korzystaliśmy z prawa zbierania się w jednej celi i urządzaliśmy dyskusje i pogawędki. Niekiedy tworzyliśmy chóry i głośne śpiewy rozbrzmiewały w całym pawilonie.
A czas robił swoje. Minął tydzień. Wyroki śmierci, wiszące nad towarzyszami, wydawały nam się już nieprawdopodobnemi. W miarę tego, jak czas upływał, zaczynaliśmy się uspokajać. Jedynie los Stanisława Kunickiego wzbudzał powszechne obawy. Był on jednym z najbardziej czynnych członków „Proletaryatu“. Oddany sprawie całą duszą, zapaleniec, dzielny organizator i agitator nie znający odpoczynku, energiczny, rzutny, odważny i sprytny, Kunicki dokonał tego, co do wściekłości doprowadzało żandarmów: wywiózł z Petersburga Degajewa w chwili, gdy go najenergiczniej szukano i gdy wyznaczono nagrodę za schwytanie go, i głównie przyczynił się do zawarcia układów pomiędzy „Proletarjatem“ a „Narodną Wolą“. Tego mu żandarmi zapomnieć nie mogli. To też o niego byliśmy najbardziej niespokojni.
Ale inni? Bardowski — typowy Rosjanin — „szestidiesiatnik“ konstytucjonalista, człowiek, który jeszcze nie należał do partji, o czym wiedzieli i żandarmi i sędziowie? Za cóż jego stracić miano? Za to, że napisał odezwę do wojskowych pod wrażeniem strzelania do ludu roboczego w Żyrardowie?... Odezwę tę znaleziono w rękopisie. Nigdzie jej nie drukowano... Nie! Nawet z żandarmskiego punktu widzenia ten człowiek, już nie młody — w chwili aresztu miał 38 lat — od rana do wieczora zajęty pracą służbową, nie był niebezpiecznym. Za cóż mieliby go stracić?
A Luri, w którego postępowaniu nawet sąd wojenny nie mógł się dopatrzyć innej winy prócz tej, że dawał środki na udzielanie zapomóg rodzinom uwięzionych robotników?...
Za co miano ukarać śmiercią obarczonego rodziną Szmausa, którego całą winą był niefortunny zamach na szpiega?
Czyż można było powiesić małoletnich, dzieci prawie, Pietrusińskiego i Ossowskiego za zabicie prowokatorów?...
Nie! Ilekroć zastanawialiśmy się nad tym okropnym pytaniem: „powieszą czy nie powieszą“, odpowiadaliśmy na nie przecząco. Bo jakże inaczej odpowiedzieć mogliśmy? Czyż ludziom, mającym przeszło 50 lat, jak Bloch, Degórski, Formiński, nie złagodzono kary „ze względu na młodość“? Czyż znanemu działaczowi, filarowi rewolucji polskiej, twórcy partji „Proletarjat“, wieloletniemu rewolucjoniście, znanemu w całym świecie socjalistycznym, Ludwikowi Waryńskiemu, nie zamieniono kary śmierci na ciężkie roboty ze względu na „zaślepienie młodości“ (uwleczeńje)? Więc jakże mogliśmy wątpić, że i tych skazanych ułaskawią?
A zresztą wszak już cały tydzień minął... Całych 7 dni ludzie spędzili pod groźbą kary śmierci... Czyż tego nie dosyć?... Gdyby miano powiesić, powieszonoby odrazu...
A jednak... widmo śmierci spokoju nam nie dawało... Dzikim się nam wydawało, że mogą przyjść do celi, zabrać nam towarzyszy i zabić... Nie! Do tego nie można było w żadnym razie dopuścić. Musimy ich wyrwać z krwawych szponów, uratować... „Musimy!“ Ale jak? I oto zradza się cały szereg planów ucieczki...
Szczególnie energicznym i pomysłowym był pod tym względem Mieczysław Mańkowski. Jego to pomysłem było, by przepiłować deski w suficie, wydostać się na strych, stamtąd na dach i, korzystając z ciemności, spuścić się po rynnie. Plan ryzykowny, bo gdyby się nawet to szczęśliwie udało wykonać, pozostawało jeszcze obmyślenie planu wyjścia z cytadeli, twierdzy ze zwodzonemi na noc mostami. Ale czyż dla skazanych na śmierć są ryzykowne plany? To też z całą energją, na jaką nas wszystkich było stać, wzięliśmy się do wcielenia w czyn tego planu. Napisaliśmy do towarzyszy, pozostających na wolności i otrzymaliśmy od nich piłę i... rewolwer! Tak jest, w X pawilonie posiadaliśmy rewolwer z nabojami, który potym, gdy wszystkie plany spełzły na niczym, zamurowaliśmy w jednej z cel i który po wielu latach przypadkowo dostał się do rąk żandarmów.
Od chwili, gdyśmy posiedli piłę, Mańkowski energicznie wziął się do urzeczywistnienia swego planu: przepiłował deski w suficie, wydostał się na strych, ale podróż po dachu zimową porą, kiedy noga się co krok ślizga, była niemożliwa... Zrodził się nowy plan przepiłowania otworu ze strychu do sieni, prowadzącej do mieszkania zawiadowcy X pawilonu, a stamtąd już droga po schodach otwarta... Trudny do wykonania plan, gdy się ma jedną laubzegę, gdy jest możność pracowania tylko w nocy, bo we dnie na otwór w suficie łatwo mogli żandarmi zwrócić uwagę. Ale, gdy nad głowami towarzyszy zawisła groźba śmierci, czyż mogło cokolwiek być ponad siły? Mańkowski pracował nieustannie. Niepowodzenia go nie zrażały, niebezpieczeństwo dlań nie istniało...
A czas upływał... Minął już drugi tydzień... trzeci...
21 dni... Niebezpieczeństwo wykonania wyroków pierzchło... Czyż mogli je po upływie tak długiego czasu wykonać?... Ale z drugiej strony czyż wobec tego te plany, które nie były ryzykownemi dla skazanych na śmierć, nie są zbyt hazardowne dla tych, których szczęśliwie ten cios ominął? Czyż nie lepiej będzie zająć się ułatwieniem im ucieczki z drogi na katorgę? Jeden z bodźców energicznej, na nic nie oglądającej się działalności, zniknął. Rozwaga i rozsądek, na chwilę wyrugowane hen daleko, znowu przypomniały o sobie... Fantastyczne plany ucieczki straciły urok, znajdowały coraz więcej przeciwników, aż wreszcie i niezmordowany Mańkowski dał za wygranę. Narzędzia i rewolwer znalazły się w bezpiecznym schronieniu... Czekaliśmy...
I znowu upłynął tydzień... drugi... Trzeci dobiegał do końca...
O jakże dobrze czuliśmy się już wszyscy wówczas!
Nie powieszą! Już nie powieszą!
Nie! tego uczucia nie podobna opisać. Myśmy już śmiało spoglądali w oczy skazanym... Nie przysłaniało nam ich widmo śmierci...
Cieszyliśmy się jak dzieci... Radość drgała nam w duszy... Radość! A czyż wszyscy nie byliśmy skazani na śmierć cywilną, na długoletni pobyt w katordze i na wygnanie? Ale cóż to wszystko znaczyło wobec tego, że ci, których już opłakaliśmy, pozostawali przy życiu?...
Czasami, jak czarna chmura w jasny dzień przysłaniała nam słońce radości myśl o Szlisselburgu, ale instynktownie odpychaliśmy ją i w stęchłym więzieniu napawaliśmy się życiem...
Gdy nas wyprowadzano na spacer, bawiliśmy się jak dzieci...
Ile takich scen utkwiło w pamięci każdego z nas! Jedną z nich opiszę. Nie mogę nie opisać...
Było to 27 stycznia. Dzień był jasny, pogodny, ale mroźny. Zaduch cel X pawilonu dławił piersi, a słońce z zewnątrz, przez kratę więzienną, tak pociągało ku sobie... Śnieg lśnił miljonami brylantów. Zaledwie pootwierano drzwi, by wypuścić nas na spacer, gdy jak opętani rzuciliśmy się niemal jednocześnie ze wszystkich cel, skacząc po schodach i dokazując... Śnieg zaskrzypiał pod młodemi nogami, wabiąc ku sobie... Stach Kunicki pierwszy jak zwykle w takich razach ulepił gałkę ze śniegu i z odziedziczoną po matce zwinnością gruzina rzucił nią w jednego z towarzyszy, natychmiast chwytając śnieg dla następnej. Po chwili już większość, uzbrojona w gałki ze śniegu, toczyła bój. Krzyki, hałas, śmiech, zwabiły na okna towarzyszy, niedawno zaaresztowanych w sprawie Marji Bohuszewiczównej. To wzmogło jeszcze hałas. Niezgrabnych wyśmiewano, zręcznych oklaskiwano... Walka na piguły zainteresowała wszystkich. Nawet Waryński wziął w niej udział... Nawet Bardowski i Janowicz przerwali na chwilę zwykłą, a nigdy nie wyczerpującą się gawędę o kapitalizmie w Rosji, o W. W. (znanym ekonomiście, należącym do obozu tak zwanych „narodnikow“ — ludowców, autorze „Losów kapitalizmu w Rosji“).
Godzina spaceru wydała nam się krótką chwilką. Wezwani do powrotu niechętnie posłuchaliśmy żandarmów i powróciliśmy do dusznych cel... Na dworze było tak dobrze, w celach tak ponuro... Wielu z nas już siedziało w cytadeli przeszło dwa lata... Ale cóż było robić? Przedłużenie spaceru pozbawiłoby innych możności oddychania świeżym powietrzem w ciągu godziny...
Wróciliśmy i do cel i do zwykłych zajęć.
Kunicki, wrażliwy jak mimoza, jak tylko przestąpił próg celi, już zupełnie nie był podobny do tego Kunickiego, który przed chwilą na podwórzu wszystkich zwyciężał.
Spochmurniał, spoważniał...
Miał właśnie mieć wykład fizyki dla robotników i robił przygotowania do lekcji. Po chwili wykład się rozpoczął. Stach posiadał dar popularyzatorski. Intuicyjnie wyczuwał, kiedy uwaga słuchaczów słabła i w porę wplatał coś takiego, co na nowo przykuwało ich uwagę do wykładu... Słuchali go też z największym zajęciem.
Już się zaczynało ściemniać, wykład miał się ku końcowi, gdy nagle we drzwiach celi ukazał się podoficer żandarmski Fomin i wezwał Kunickiego do kancelarji.
Nie zaniepokoiło to nikogo. Tyle razy wzywano nas do kancelarji dla jak najrozmaitszych powodów, że nie mogło to nas zaniepokoić. Ale po 5 minutach podoficer znowu przyszedł. Tym razem po Bardowskiego... To wzbudziło podejrzenie...
Z celi do celi przelatywało pytanie: „Co to jest? Po co ich wezwano?“ Okropna myśl o Szlisselburgu świdrowała mózg...
Czyżby...
Fomin znowu powrócił i wezwał Ossowskiego...
Nie! Ossowskiego nie mogli zamykać w Szlisselburgu. W tej przeklętej twierdzy żywcem grzebano, bez względu na wyrok, na ilość lat katorgi najbardziej wpływowych. Dziewiętnastoletni Ossowski nie nadawał się do Szlisselburga.
Zdaje się, że Waryńskiemu pierwszemu przyszło do głowy, że nadeszła z Petersburga konfirmacja wyroków.
Domysł ten uspokoił wszystkich.
Nastąpiła kolej na Pietrusińskiego... On już czekał na podoficera i niemal wybiegł na jego spotkanie...
Ale po odejściu Janka minął kwadrans, pół godziny, a po innych nie przychodzili...
I znowu straszny niepokój nas ogarnął... Pukaliśmy do drzwi, pytali się żandarmów, ale prócz suchej, bezdusznej, urzędowej odpowiedzi: „nie mogu znat’“ — nic z tych wyschłych w służbie ludzi wydobyć nie mogliśmy.
Coś się działo! ale co? Czyżby Szlisselburg?...
Boże drogi! O Szlisselburgu mieliśmy zupełnie dokładne wiadomości, a jednak w głębi duszy modliliśmy się, by to był tylko Szlisselburg.
„Tylko Szlisselburg“!
Grobowa cisza zapanowała w celach. Leżeliśmy na tapczanach więziennych bez ruchu, bez myśli niemal...
Naraz drzwi się otworzyły... To Fomin przyszedł po rzeczy Pietrusińskiego... Zarzuciliśmy go pytaniami, ale znowu odpowiedzi nie otrzymaliśmy. Wówczas oznajmiliśmy, że nie wydamy mu rzeczy, dopóki sam Pietrusiński po nie nie przyjdzie... — „On już więcej nie wróci“ — odpowiedział podoficer takim tonem, że nas dreszcz przeszedł, a zaskoczeni znienacka, zdruzgotani, zgnębieni, już mu więcej żadnych pytań nie stawialiśmy, a gdy zabierał rzeczy Pietrusińskiego, do żadnego oporu nie byliśmy zdolni...
W innych celach powtórzyła się taka sama scena.
I znowu nad X pawilonem widmo śmierci zawisło...
W pół godziny potym odwiedził nas zawiadowca X pawilonu, porucznik Fursa. Od niego dowiedzieliśmy się dopiero okropnej prawdy. Po przetrzymaniu ludzi przez 42 dni pod groźbą kary śmierci, ukradziono ich nam, by zamordować...
Trudno opisać, co się z nami działo... Cios był dobrze wymierzony. Cała nasza wola, energja były sparaliżowane. Gdyby nas kolejno, jednego za drugim na szubienicę wieść mieli, niktby chyba oporu nie stawiał.
Tego stanu duszy rząd nie rozumiał. Fursa w rozmowie napomknął, że na wszelki wypadek przygotowano sznury, by nas wiązać i załogę X pawilonu podwojono!
O, wielcy psychologowie!...
Jeden z nich, porucznik Fursa, właśnie stał przed nami i udawał wzruszonego... Tak, udawał! Stwierdzam to z całą stanowczością. Mówił, co prawda, cichym, stłumionym głosem, ale ani jeden muskuł nie drgnął w jego twarzy, a oczy, to zwierciadło duszy, tylko przestrach wyrażały. Bał się, by ktokolwiek z nas łba mu nie rozpłatał. Wiedział, że nie mamy nic do stracenia, stanu naszej duszy nie rozumiał i rozumieć nie mógł i może się nawet dziwił, że tego nie robimy.
Groza dokonywanego nad bezbronnemi ludźmi morderstwa, groza, którą odczuwało wielu żandarmów, była mu obca. Strach, zwierzęcy strach, to jedno odbijało się w jego oczach. Pod tym względem ten były huzar, który porzucił służbę w huzarach dla lepiej opłacanej służby żandarmskiej, stanowił żywy kontrast z komendantem cytadeli, gienerałem Unkowskim. Starzec ten nieraz podczas wielomiesięcznego naszego pobytu w X pawilonie stanowczo a energicznie w naszej obronie występował przeciwko prokuraturze i żandarmom. Zbrodnię dokonaną na męczennikach naszych odczuł zupełnie inaczej niż Fursa. Nie śmiał nam w oczy spojrzeć, jakby był spółwinny tej zbrodni. A gdy mu Hurko rozkazał, by był obecnym przy straceniu tych ofiar, wręcz odmówił i podał się do dymisji...
Niestety, przedstawicieli władzy, którzyby takie jak Unkowski wspomnienie po sobie pozostawili, było bardzo niewielu... Większość, przeważna większość była taka sama, jak Fursa. Karjera była dla nich jedynym bożyszczem. A że dla podniesienia się po szczeblach tej karjery, trzeba było stąpać po świeżych trupach, to było dla nich obojętnym...
Ludzkiego uczucia można się było jeszcze dopatrzyć u zwykłych żandarmów, ale u oficerów żandarmskich, u prokuratorów — nie. Takiego wypadku nie mogę przytoczyć ani jednego.
Od zwykłych żandarmów, wiedzionych właśnie tym uczuciem ludzkim, dowiedzieliśmy się o kilku szczegółach, dotyczących ostatniego dnia życia skazańców.
Przeniesiono ich do innej części X pawilonu, ale pomiędzy sobą pozwolono się komunikować. Kunickiemu dano podobno widzenie z matką, Pietrusińskiemu z rodziną. Wszystkich skazanych pytano, czy nie pragnęliby się wyspowiadać. Kunicki i Bardowski odmówili, Ossowski i Pietrusiński zgodzili się.
Nad ranem przyprowadzili wszystkich na miejsce egzekucji.
Ale jeszcze i wówczas żandarmi nie wyrzekli się systemu znęcania się nad skazanemi. Kunickiemu i Bardowskiemu już nic zrobić nie mogli. I jeden i drugi, idąc na rusztowanie, nie mogli nie pamiętać o młodszych towarzyszach, by w każdej chwili, jeśli się okaże potrzeba tego, moralnie ich podtrzymać... Wiedzieli o tym żandarmi, to też, chcąc wyrwać jęk z piersi tych, których uważali za bardziej słabych, za mniej zdecydowanych, ich właśnie zrobili świadkami tracenia Kunickiego i Bardowskiego. Ale Pietrusiński i Ossowski okazali się godnemi synami proletarjatu polskiego. Mężnie, jak na bojowników sprawy robotniczej przystało, spotkali stracenie Bardowskiego i Kunickiego bez jęku, bez strachu... Trzecim zawisł na stryczku Pietrusiński, czwartym dopiero Ossowski.
Ossowski oberwał się. Obecni przy wieszaniu żandarmi byli przekonani, że go ułaskawią i nawet ich oburzyło to, że go po raz wtóry powieszono... Po kwadransie lekarz skonstatował śmierć i wszystkich czterech pochowano razem w jednym bratnim grobie nad brzegiem Wisły u wrót Cytadeli, o jakie 30 kroków od miejsca, gdzie stało rusztowanie.
Miejsce egzekucji i wiecznego spoczynku naszych towarzyszy było na odległości 150—200 kroków od X pawilonu.
O godzinie 7 z rana jeden z nas, nie pamiętam już kto, wlazł na okno, by otworzyć lufcik i naraz zdławionym głosem zawołał:
— Patrzcie! Patrzcie!
Wskoczyliśmy na okno. Z tamtej strony muru fortecznego krzątali się jacyś ludzie... Zakopywano grób...
Wydarte nam ofiary wieszano przed naszemi oknami...
Żandarmi nie chcieli nam oszczędzić tego okrutnego widowiska i tylko szczęśliwy traf zrządził, żeśmy nie byli widzami tego morderstwa. Takiego okrucieństwa nie podejrzywaliśmy nawet, i to nas uratowało.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Feliks Kon.