Dwa Bogi, dwie drogi/Tom I-szy/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa Bogi, dwie drogi
Podtytuł Powieść współczesna
Tom Tom I-szy
Wydawca Zofia Sawicka
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Mińsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W drewnianym dworku na jednej z ulic miasteczka Kobrynia, widać było ruch jakiś nadzwyczajny, chociaż w miasteczku całém nic mu nie odpowiadało. Mała mieścina drzemała jak zwykle dni powszednich. Kilku starozakonnych przesuwało się ulicami, kilka wieśniaczych wozów stało u drzwi gospód zajezdnych. Para krów, odbywała niczém nieprzerywaną, wolną przechadzkę po rynku, przechadzkę bez celu, dowodzącą wielkiej swobody, jakiej tu i ludzie i zwierzęta używały.
Dworek, około którego niewieścia służba i wyrostek kręcili się, to wpadając do wnętrza, to wyskakując z niego i puszczając się w różne strony miasteczka, stał niedaleko rynku i celował swą powierzchownością, która mogła tu za elegancką uchodzić. Było to jedno ze znaczniejszych domostw, mające od frontu, oprócz ganku z kolumnami, po trzy okna z każdej strony. W jednej połowie były one obfitemi firankami pół białemi, pół czerwonemi przybrane, i — kwiatki w nich widać było. Maleńki ogródek sztachetami opasany, szerokością odpowiadający gankowi, dzielił dworek od ulicy. Przez furtkę wprost wchodziło się na ganek oszklony, otoczony ławkami, który bardzo mógł dobrze służyć dla pomieszczenia przybywających i zmuszonych do oczekiwania klientów.
W ogródku trochę kwiatków i dużo zielska okrytego pyłem z ulicy padającym, zasłaniało płotek w kilku miejscach trochę nadwerężony.
Ponad gankiem wystawka mieściła w sobie parę okien, bo dom szczycił się piąterkiem. Dach wysoko podniesiony, dwa olbrzymie kominy, nad gankiem chorągiewka blaszana, nadawały domostwu fizyognomią imponującą. Poznać było można łatwo, iż tu mieszkał dostojnik jakiś powiatowy, a przechodzący ludzie omijający ganek i kierujący się przeciwną stroną szerokiej ulicy, utwierdzali w tém przekonaniu. Oczy przechodniów padały z pewném uszanowaniem i trwogą na dwór p. Kaznaczeja, przyśpieszano kroku, a wozy nawet unikały zbyt poufałego zbliżenia się ku gankowi.
Jakkolwiek w miasteczku powiatowém każdy kaznaczej bywa niepoślednią figurą, nie wszyscy oni są sobie równi. Ten zaś pan Bernard Okułowicz należał do kaznaczejów, którzy i do gubernialnego miasta, gdyby tylko chcieli, każdego czasu konkurować mogą. Wiadomo było powszechnie, iż p. Bernard miał plecy, stosunki, był majętny i — edukowany. (Tak o nim powiadali żydzi....)
Dom jego, jak on sam, gubernialnemu miastu wstyduby nie zrobił.
Pani Okułowiczowa jeździła koczem: on miał koczobryk i wózek lekki tak ładny, wyplatany, że gdy nim wyjeżdżał, ludzie stawali patrzeć i kręcili głowami.
Okułowicz był urzędnikiem w gubernialném mieście Wilnie, gdy go nominacya spotkała. Nastąpiło to wkrótce po jego ożenieniu z panną Hasemann, która była dawniej guwernantką w znacznym jakimś domu, czy też damą do towarzystwa. Okułowicz miał nadzwyczajne szczęście że się z nią ożenił, bo panna, chociaż skromne na pozór zajmowała stanowisko, była nadzwyczaj piękna, patrzała wysoko, nie zbywało jej na wspaniałej wyprawie i posagu, a dowcipem i talentami w najlepszém towarzystwie jaśnieć mogła.
Głuche wieści chodziły, że Hasemanowie, gdzieś w Niemczech byli wielką familią i krewnili się z mnóstwem różnych Schultzów, Müllerów, Meyerów, Lehmanów i Schmidtów.
Okułowicz, gdy mu panna w oko wpadła, był wcale przystojnym urzędniczkiem, ale oprócz długów nie miał nic, a obyczaje i temperament czyniły go niezmiernie wymagającym. Lubił szampana i grał namiętnie w karty. Oprócz tego, stroił się i nie mógł obejść bez kilkunastu pierścionków i łańcuszków.
Powierzchowność miał ujmującą, charakter miękki i przylegający łatwo; lubiono go jako dobrego człowieka, ale wszyscy wiedzieli, że był wietrznik, hulaka i bałamut.
Tymczasem panna Adela Hasemann, którą poznał w pewnym domu, po krótkiém staraniu, dziwnie jakoś oświadczyć mu kazała, że poszłaby za niego. I Okułowicz się z nią ożenił.
Ożenienie to postawiło go na nogi, o tém wiedzieli wszyscy; ale Okułowicz poddać się musiał dosyć ciężkim warunkom, bo panna przynosząca mu posag, protekcyą, piękność swą i nadzieje wielkie na przyszłość, była wymagającą. Zerwał więc p. Bernard z dawnemi znajomemi, ustatkował się i stał przyzwoitym człowiekiem; dla żony która nawykła do lepszego towarzystwa, dom też swój na stopie odpowiedniej wychowaniu i nawyknieniom postawiła.
Było temu już lat piętnaście, gdy się ta metamorfoza odbyła, a czas ją uzupełnił, i Okułowicz pod dyrekcyą żony zyskał bardzo wiele. Jednakże, ponieważ ze starych nałogów zawsze cóś zostaje w człowieku, lubił i teraz pan Bernard wieczorami zagrać w karty, i przy zręczności wysuszyć kilka kieliszków szampana. Dawna elegancya kawalerska, i teraz jeszcze w staranném ubraniu, pierścionkach i łańcuszkach się przypominała. A że sama pani lubiła i sama się stroić i dom przystrajać — u państwa Kaznaczejstwa salon, pokoje, stół, wyglądały lepiej niż u niejednego zamożnego szlachcica.
Dzieci nie mieli państwo Okułowiczowie, ale panna Adela Hasemann opiekowała się sierotką, siostrzenicą swą, która ją mamą nazywała i w domu jak dziecię własne była uważaną.
Imię jej było Róża, a dziewczątko wstydu mu nie robiło, bo rozkwitało śliczne jak różyczka, wesołe i trzpiotowate jak ptaszyna. Chociaż Kaznaczejowa niegdyś sama była guwernantką, teraz się czy już na siłach nie czując, czy dla tonu, Różyczkę dla dokończenia wychowania oddała na pensyą do Wilna do pani Dejblowej, z której ona wyszła na podziw wszystkim, co ją szczęście mieli oglądać. Talenta jej w osłupienie wprawiały przybranego ojca, gości, sługi, nawet tę którą mamą nazywała.
Grała na fortepianie świetnie, śmiało, hucznie i biegle; rysowała głowy kredą, które wyglądały zdaleka na sztychy; malowała kwiaty do sztambuchów gwaszem: tańcowała jak baletniczka, mówiła po francusku prześlicznie, a śmiałą była, dowcipną, rezolutną, jak gdyby o dziesięć lat liczyła więcej.
Byłato gwiazda nie tylko miasteczka, ale okolicy.
Pani Kaznaczejowa, mogąca mieć w chwili gdy się to działo lat dobrych trzydzieści kilka, wyglądała (zdala) niemal tak młodo jak przybrana córka. Miała jeszcze piękne bardzo oczy czarne, płeć nadzwyczaj białą, postawę kształtną i obejście się wielkiej pani.
Może nawet żadna z prawdziwie wielkich pań tak się nie nosiła dumnie, wysoko, nieprzystępnie jak ona. Nie miała też łask u miejskiej publiczności, która ją zwała arystokratką. Mąż, nad którym miała przewagę we wszystkiém, w ciągu piętnastoletniego pożycia, przejął te jej tony i sposób znajdowania się z ludźmi. Mało też z kim żyli na stopie poufałej w mieście, bo wszyscy urzędnicy dla nich byli za ordynaryjni ludzie, jak się Okułowicz wyrażał.
Pani Adela szukała stosunków na wsi z obywatelstwem, i Kaznaczej do niej się stosował....
Pan Bernard, chociaż nieco był utył i zmienił się od ożenienia, pozostał jeszcze wcale przystojnym mężczyzną i dbał oto, ażeby się nim wydawać.
Ruch panujący dnia tego we dworku był tak uderzającym, że przechodzący ulicą Sędzia zatrzymał się nieco, aby odkryć jego przyczynę. Sędzia, stary kawaler, jeden ze zwykłych wistowych partnerów Kaznaczeja i wielbicieli jego żony, był ciekawym; chciał więc spytać którą ze sług wybiegających, gdy sam Kaznaczej ukazał się w ganku.
Postrzegłszy Sędziego, powitał go zdaleka.
— Dzień dobry!
— Dzień dobry, cóż to u pana tak coś żwawo służba biega?
— Gościa się spodziewam, odparł Kaznaczej z dumnym uśmieszkiem — mojego łaskawcy i protektora, szambelana Ch.... W przejeździe ma wstąpić do nas, a nie chcąc robić ambarasu, oznajmił nam o tém.
— Czy się go państwo na obiad spodziewacie?
— Właśnie że na obiad — rzekł Kaznaczej z oburzeniem — a to taka podła dziura, że polędwicy dostać nie można!!
Sędzia poruszył ramionami, dotknął czapki i w dalszą pociągnął drogę, a Okułowicz, otworzywszy drzwi salonu nieśmiało, zajrzał co robiła żona.
Zbliżać się do niej teraz nie było bezpiecznie, gdyż z natury niecierpliwa, kiedy chodziło o dom, o wystąpienie, stawała się drażliwszą niż dni powszednich. Nie miała zaś zwyczaju ani ona ani córka nigdy nic robić sama, oprócz haftu na kanwie i kobiecych zabawek z igiełką, nie uznając żadnej pracy godną swych pięknych rączek.
W salonie, który oczyszczano i odświeżano, stała właśnie przy oknie zapłakana i zahukana służąca, a pani i Róża, tupiąc nogami i krzycząc na nią, do reszty jej przytomność odejmowały — Kaznaczej zobaczywszy ta, co prędzej się cofnął.
W całym dworku panowało jakieś gorączkowe rozprzężenie, bo ludzie potracili głowy.
Ostry głos pani i śmiechy szyderskie dziewczęcia słychać było aż w sieni. P. Bernard schronił się do kancelaryi.
Chaotyczny ten stan trwał aż do południa, i dopióro gdy w salonie ucichło, Okułowicz się ważył wnijść do niego. Nikogo tu jeszcze nie było, ale z meblów pościągane już były pokrowce, firanki białe zostały odnowione, na stoliku stał bukiet kwiatów przez pannę Różę ułożony, a na otwartym fortepianie rzucone były od niechcenia fantazya Thalberga i parę piosnek francuskich.
W chwilę potém, naciągając rękawiczki, szeleszcząca suknią jedwabną, z czołem namarszczonem, krokiem wolnym, weszła rozglądając się dokoła pani Kaznaczejowa.
Widok męża zaledwie uspokojoną, poruszył znowu.
— Z tą waszą służbą rady sobie dać nie można, zawołała — to bydło nie ludzie! Z desperacyi już Różyczka ledwie że sama nie wzięła się do firanek.
— A w kuchni? spytał nieśmiało Kaznaczej.
— Za nic, za nic ręczyć nie mogę! odparła pani Adela. Jużciż ani ja, ani Różyczka nie możemy się tém zająć, a kucharka, choć to niby z Wilna..... choć się ma za coś osobliwego.....
Nie dokończyła pani Kaznaczejowa, uwagę szczególną zwracając na rękawiczki, które usilnie naciągała na pulchne i białe rączki.
Na nieśmiałe pytanie ze strony gospodarza, narzekaniami tylko na swój los i mieszkanie w małém miasteczku odpowiadała pani. Okułowicz zamilkł wreszcie.
Wchodziła właśnie piękna Różyczka w jasnej sukience, niezmiernemi falbanami i garnirowaniami wzdętej, opiętej wstążkami, jak na bal strojna i wesoło uśmiechnięta. Szła tryumfująca pięknością swoją.
Piękną też była w istocie, ale tą, jak ją Francuzi zowią, pięknością dyabła, której brak znaczenia i wyrazu. W oczach, na ustach, w ruchach malowało się tylko usposobienie trzpiotowate, wielkie z siebie zadowolnienie, rozmiłowanie się w sobie pieszczonego dziecięcia, które jest pewne, że świat cały padać przed niém musi na kolana.
Kaznaczej, zobaczywszy tę lalkę, stanął osłupiały i rozpromieniony razem. Matka nawet na widok Różyczki rozchmurzyła się nieco...
— Ależ się wystroiła! szepnął Okułowicz.
— A cóż? miałam codzienny wziąść szlafroczek do chrzestnego ojca? spytało dziewczę.
— Choć przynajmniej raz się jest do kogo ubrać i pokazać komu! westchnęła pani; bo do tej parafii i do tych ludzi których my tu widujemy codziennie, słowo daję że nie warto. Kto tu się na tém pozna.
Chuchnąwszy w drugą rękawiczkę pani Kaznaczejowa mówiła dalej.
— Szambelan mi dał do zrozumienia w liście, że kogoś z sobą przywiezie.
Okułowicz minę nastroił zaciekawioną. Różyczka dla której to już zapewne nie było tajemnicą, lekko zagryzła usta, zwracając się ku fortepianowi. Nuciła coś półgłosem.
Państwo Okułowiczowie poszli ku oknu.
— Co tak szambelanowi pilno — mruknął Kaznaczej, toż to jeszcze dziecko, niema się z czém śpieszyć.
Pani pokręciła głową.
— Coto za gadanie! rzekła cicho — Szambelan postarzał, okropnie postarzał, broń Boże na niego co, któż się zaopiekuje jak on? Owszem, byle dobrze wydać, co prędzej, to rozumniej.... a ona, dodała głos zniżając Kaznaczejowa — ona dziś już taka rozumna, jakby nie wiem ile lat miała!!
Rozmawiali, gdy tuman pyłu się podniósł w ulicy z tej strony, z której Kaznaczej oczekiwał przybycia gości; zabrzęczał pocztowy dzwonek, Okułowicz pobiegł na ganek. Powóz zatrzymywał się właśnie przed dworkiem. Po prawej ręce w nim siedział bledszy i mizerniejszy niż zwykle, szambelan Ch... trzymający się jednak sztywnie i prosto, w peruczce nowej na głowie, strojny i wyświeżony. Przy nim oko baczne pani Okułowiczowej i panny Róży, dostrzegło przez szyby młodzieńca, który obu kobietom, po widywanych w miasteczku i okolicy, wydał się — Antinousem.
Byłto pan Rajmund, który wiedząc, po co go tu wieziono, starał się wystąpić w jak najpiękniejszém świetle.
Wistocie prezentował się bardzo korzystnie.
Nim weszli do salonu, Różyczka żywo przypadła do matki i do ucha jej szepnęła.
— Bardzo przystojny.
Okułowiczowa idąca już ku drzwiom na spotkanie, potwierdziła to skinieniem głowy.
W tejże chwili, znany nam już nieco z opowiadania Rajmunda, Szambelan wchodził do pokoju, z twarzą na wpół melancholiczną, pół rozweseloną, witając piękną panią Kaznaczejową po francusku.
— Zawsze piękna i wiekuiście młoda!! szepnął.
Odwrócił się, aby Rajmunda zaprezentować. Nazwisko jego, jak się zdało, nie obce Kaznaczejowi, na nim jakieś wątpliwe uczyniło wrażenie.
Z widoczném zajęciem Szambelan przystąpił do kwitnącej w tej chwili rumieńcem silnym Różyczki, ściskał ją za ręce, i szeptał coś pożerając ją oczyma. Dziewczę ze zręcznością niewieścią razem uśmiechało się do starego, zalotnie zaczepiało młodzieńca, i pyszniło się sobą przed niemi obu. Pani Okułowiczowa poprowadziła Szambelana na kanapę, Kaznaczej zajął się młodym Rajmundem; Różyczka przysiadła się do matki.
Pomiędzy Okułowiczem a gościem, w ciągu nic nie znaczącej rozmowy, odbył się wzajemny przegląd i rozpoznawanie. P. Bernard, którego nazwisko nie bardzo ucieszyło, bo wiedział że je nosiła rodzina zubożała, dosyć obojętnie przyjmował pana Rajmunda, który rozpatrzywszy się w nim, rzucał już oczyma ciekawemi na panią i pannę.....
Na krótko rozmowa stała się powszechną, tak że nawet panna Róża się do niej wmięszała; następnie Szambelan zniżył głos i począł coś poufnie szeptać z Kaznaczejową, Okułowicz musiał się oddalić dla dopilnowania przygotowań do stołu, Różyczka, widząc pana Rajmunda osamotnionym, rezolutnie zwróciła się do niego.
— Pan mieszka na wsi?
— Nie, pani — dotąd byłem lat kilka w Wilnie, a na wsi nie myślę mieszkać..
— W Wilnie! podchwyciła panna. Ja także niedawno wróciłam od Dejblów....
— Tęskno pani na wsi?
— Zapewne! dosyć nudno! ależ się tu na wieki także zagrzebać nie myślę!
Uśmiechnęła się nieco pogardliwie.
Rozmowa tak rozpoczęta, jakiś czas obracała się około wspólnie znanego im Wilna; przeszła potém na muzykę, literaturę, zabawy, gusta obojga.
Panna i młodzieniec mówiąc z sobą, uważnie się wzajem przypatrywali sobie. Poznać było trudno z obojga, jakie na sobie czynili wrażenie. Widoczném było że panna się chciała podobać, ale to nic nie dowodziło, bo dziewczę żywego temperamentu, nawet wówczas przypodobać się stara, gdy jej się ktoś nie podoba.
Rajmund dosyć chłodno egzaminował trzpioczącą się Różyczkę — nie ożywiła go swą wesołością.
Rozmowa jednak coraz się stawała swobodniejszą i bardziej zajmującą, gdy wypadło tak jakoś, że Szambelan odezwał się do panienki i zmusił ją zwrócić się ku sobie, a pani Kaznaczejowa przemówiła do Rajmunda, który się do niej przybliżył.
Wiedział pewnie bardzo dobrze, iż powołany został na rodzaj badania, lecz śmiało spojrzał w oczy pani Adeli i nie zmięszał się jej przenikliwym wzrokiem.
Można było sądzić z postawy, wyrazu twarzy Rajmunda i całego znajdowania się jego w tym domu, iż zbytniej nie przywiązywał wagi do kroku jaki czynił, gdy, pomimo wielkiego panowania nad sobą, pani Okułowiczowa zdradzała trochę doznanego niepokoju.
Po kilku zamienionych wyrazach, p. Rajmund wiedział już, iż miał przed sobą kobietę znającą świat, ludzi i nawykłą do panowania w swej sferze; a pani Kaznaczejowa czuła, że młodzieniec jej zaprezentowany mógł być powołanym do świetnej karyery, bo go zbytnie skrupuły nie miały powstrzymywać na drodze.
Pochlebiało jej może, iż Rajmund dał zaraz uczuć uwielbienie dla jej wdzięków i dziwił się, iż osoba tak świetnemi obdarzona przymiotami, mogła się zakopać w małej mieścinie.
To co mówiły usta, potwierdzały oczy p. Rajmunda śmiałe, zuchwałe, natarczywe, tak jakby nie dla córki tu przybył lub o córce zapomniał, zbliżywszy się do pełnej uroku matki.
Było w tém nieco obrażającej może śmiałości — lecz te piękne panie, zbliżające się do lat czterdziestu, łatwo przebaczają.
Obiad, jak to zazwyczaj w takich razach bywa, przypóźnił się: latano do cukierni po paszteciki i tort, brakło jakiegoś wina, a ze zwłoki korzystali wszyscy, aby się bliżej poznajomić z sobą, oprócz Okułowicza, który choć powracał ciągle, niespokojny, często też wychodził dobrowolnie i był wywoływany.
Gdy dano wreszcie znać że obiad był gotowy, i Kaznaczejowa podała rękę Szambelanowi, a Rajmund wziął Różyczkę, rozmowa między niemi szła już tak swobodnie, jakby się oddawna znali.
Nie będziemy dotykali drażliwej kwestyi obiadu, polędwicy zastąpionej jakąś krzyżówką nie pierwszej młodości, czegoś przydymionego i przypalonego — co rumieniec zgrozy wywołało na twarz Okułowiczowej. Szambelan jadł dosyć dobrze, pił ochotnie, był w humorze wesołym, i gdy wstano od stołu, wrażenie ogólne zaspokoiło gospodarstwo oboje. Wrócono do salonu na kawę i cygara, chociaż zwykłych dni pani Adela palić u siebie nie pozwalała. Na ten raz dla Szambelana uczyniono wyjątek od prawa.
— No, jakże się podoba? — szepnął stary do gospodyni po obiedzie.
— Znajduję go przyzwoitym, rozgarniętym, śmiałym — odparła pani Kaznaczejowa — ale, ja tu słyszałam o jego rodzinie, o siostrach i matce — to ludzie ubodzy, ojciec dziwak stracił wszystko.
— Tak, zdaje się że on albo nic nie ma, albo niewiele — rzekł Szambelan. Wątpię jednak byśmy znaleźli dla niej bogatego szlachcica.... a ten, ma ambicyą, no — i widać z zakroju, dodał z uśmieszkiem ironicznym, że sobie da radę na świecie.
To mówiąc Szambelan pochylił się do ucha Kaznaczejowej i coś jej szeptać począł. Ona rzuciła okiem ciekawém na Rajmunda i zrobiła minkę kwaśną.
Ramiona jej podniosły się nieco do góry.
— Jeżeli myśl moję przyj miecie, dodał stary — zwlekać nie trzeba, bo on czasu tracić nie będzie.
— Zobaczymy co Różyczka powie — szepnęła matka.
Wkrótce po kawie, Szambelan zaczął szukać kapelusza, nie dając się zatrzymać na herbatę. Konie, zadysponowane zawczasu, stały już u ganku; pożegnano się i Szambelan przez oboję państwo przeprowadzany, odjechał razem z Rajmundem.....
Okułowicz za żoną i córką wszedł do salonu i pierwszy się odezwał.
— Ale to syn pani Marwiczowej z Żulina!! To są ludzie zrujnowani!! Ona ma zawsze niedoimkę. Golizna! ojciec miał piękny majątek, ale to był rodzaj fiksata na punkcie honoru!! Na kiepskim Żulinku jest pono ich dwóch, dwie siostry i stara matka.....
Machnął ręką.
— Co mi za partya!
— Pewno że na Żulin niema co liczyć, ale on skończył uniwersytet — przerwała pani — ma protekcyą Szambelana, idzie w służbę, zdolny, obrotny. Stary powiada że ma wielką przyszłość przed sobą!!
— Na wierzbie gruszki! mruknął Kaznaczej, któremu wspomnienie niedoimek na Żulinie widocznie przykrém było.
Pani Adela z czułością zwróciła się ku córce, oboje patrzyli na nią. Różyczka stała, ręce założywszy na piersiach, z głową podniesioną, nóżką tupiąc niecierpliwie i coś sobie podśpiewując.
— Cóż ty? zapytała matka.
Dziewczę trochę na odpowiedź czekać kazało; Różyczka patrzyła w ziemię.
— Albo to tak można od razu powiedzieć? szepnęła. Prezentuje się niczego, przystojny, rezolutny, a kto wie jaki on tam jest. Żeby był z wielką dla nas atencyą, tego nie powiem.
Kaznaczej nawykły do uwielbiania wychowanki, odpowiedź jej znajdował trafną, uśmiechał się, matka milczała.
— Niechże bo się da lepiej poznać, dodała panna. — Byleście mi państwo nie przeszkadzali, ja go wezmę na egzamin; a tak! trudno co powiedzieć.
— Ma słuszność! poparła matka.
— Jest racya! potwierdził Kaznaczej.
Różyczka tryumfowała, i ośmielona odważyła się dodać.
— Mama mi sama mówiła, że ja posag będę miała, bo Szambelan moję matkę rodzoną znał i bardzo ją szanował, więc nie zapomni o mnie! Prawda mamo?
— A tak! potwierdzili oboje państwo.
— Toć ja przecie mając wyposażenie, za pierwszego lepszego nie mam iść potrzeby — mówiła Różyczka.
— A gdyby Szambelan radził i życzył sobie tego? spytała matka.
— Jabym się mogła z nim rozmówić — przerwała Róża — przecie on mnie zmuszać nie będzie. Ale ja nie mówię ani tak, ani nie — zobaczymy!
Nad wiek swój śmiało wyrokowała panienka, a z twarzy obojga jej opiekunów widać było, że im rozumem i śmiałością imponowała. Umilkli.
W powozie, który z miasteczka wychodził właśnie na piaszczysty gościniec, Szambelan, pochylony do ucha Rajmunda, zadawał mu pytanie.
— A cóż?
— Panienka ładna i bardzo na swój wiek rozwinięta, rzekł zapytany, podobać się może łatwo — ale i mama jeszcze wcale ponętna!
Szambelan zapomniał się, oczy mu zaświeciły.
— Co to dziś! zawołał, żebyś ją był widział przed piętnastu laty! To była bogini! to była nimfa! to był posąg grecki!
— Bardzo temu wierzę... rzekł Rajmund.
— Różyczka jest do niej podobna, ma wiele wdzięku, ale to już co innego! Być może, iż się to jeszcze z wiekiem więcej rozwinie, uzupełni, bo niema jak lat piętnaście, a są typy kobiet, które dopiero około lat dwudziestu przychodzą do całkowitego rozkwitu!
— Pan Szambelan studyował ten przedmiot — rzekł żartobliwie Rajmund.
— Ja?? rozśmiał się stary, któremu to pochlebiało. — Ja? mogę się w tym przedmiocie nazwać specyalistą! Niestety! Tempi passati!
Milczał chwilę, jakby owładnięty tłumnie mu się cisnącemi wspomnieniami, i nagle zwrócił rozmowę.
— Okułowicz dobry sobie safanduła! W domu się on nie liczy. Główna waga na samej pani, a Różyczka jest dla niej wyrocznią. Więc właściwie redukuje się to do niej jednej.
Rajmund milczał; Szambelan dołożył ciszej.
— Właśnie w tym wieku jak ona dziś jest, wziąwszy ją, można dopełnić jej wychowanie i poprowadzić..... Bardzobym pragnął aby była szczęśliwą.
Kawałek drogi ujechali nic nie mówiąc; stary, który miał na sercu los dziewczęcia, odezwał się.
— Po was, panie Rajmundzie, spodziewam się że wy sobie w życiu znajdziecie drogi i pójdziecie daleko.... Dziecko to mnie interesuje, nie chciałbym jej widzieć wydanej za jakiego gryzipiórka lub ubogiego hreczkosieja. To nie dla niej. W tej chwili, interesa moje, jak wszystkich, są dosyć powikłane; dużobym dać nie mógł, zawsze kilka tysięcy rubli, aby było za co ręce zaczepić. W testamencie znajdzie się więcej, na to daję słowo honoru.. Zapiszę prostym długiem, aby nikt kwestyi nie mógł zrobić.
Znowu wyczekując odpowiedzi, Szambelan dokończył.
— Staraj się, bierz, pomogę. Będę spokojny gdy ją wydam — a karyerę waszę ja biorę na siebie. Bylebyś stopień na rangę zamienił, pójdzie żywo..... Posłużysz —
— Tak, posłużyć potrzeba — odezwał się Rajmund, dla samej rangi, i aby mieć czas się rozpatrzeć, a potem, wie pan Szambelan co ja myślę?
Stary pilno patrzał na niego.
— Niedarmo uczyłem się prawa — mówił Rajmund, karyera prawnicza najlepsza ze wszystkich, ale nie u nas po małych mieścinach, a nawet i nie po gubernialnych miastach — majątki się robią tylko w stolicy. Plenipotenci, w Petersburgu utrzymujący interesa wielkich panów, wyrabiający potwierdzenia heroldyi, pilnujący procesów w senacie, olbrzymie i prędko składają majątki. Ja czuję w sobie powołanie!
Zaśmiały się małe, czarne oczki Szambelana, uderzył go poufale po ramieniu.
— Doskonała myśl! Masz waćpan wszystkie potrzebne do tego zdolności! A i Różyczka będzie w stolicy jak ryba w wodzie. Na początek mogę zapewnić panu sprawę jenerała, mego ciotecznego brata, z hrabiami S. Kosztowała go już z pięćdziesiąt tysięcy rubli i tylko zagmatwaną została. Odda ci ją, ja się postaram! Myśl jest gienialna! Jeden wielki proces wygrany, reputacya ustalona i majątek pewny....
Uśmiechnął się Rajmund.
— Tak. to jest jedyna droga, na której prędko do czegoś dojść można, a powoli iść — życie się zmarnuje!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.