Przejdź do zawartości

Cztéry wesela/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Cztéry wesela
Podtytuł Szkic fantastyczny
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1841
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.
Dwie pary.

Moja droga, mówił Adolf do Matyldy przechadzając się po pokoju, trzebaby mi pojechać do Lublina.
— Mnie się zdaje że niema nic tak pilnego.
— Jakto? a sprawa nasza? potrzeba się koniecznie widziéć z plenipotentem.
— Możnaby do niego napisać.
— Powtóre, chciałaś sobie kazać robić meble, zakazał bym je sam u stolarza.
— O! na to jeszcze zawsze dość czasu; zresztą możnaby kogo za tém posłać —
— Nareście, wypadałoby pomyśléć i o Jasiu, odwieść do do szkół, albo oddać na pensją.
— Ten rok mógłby jeszcze zostać w domu, odpowiedziała Matylda, z wyraźném nieukontentowaniem. Jeszcze tak młody! Ty sam wiesz, że niéma nic gorszego, jak dzieci zbyt wcześnie do miasta oddawać, nauki tam prawdziwéj mało, a swawoli wiele.
— Możnaby dla niego wprawdzie przyjąć nauczyciela domowego, ale i dla tego muszę sam jechać.
— Jeśli już tę podróż za konieczną uważasz, mogłabym ci towarzyszyć — mam drobne interessa.
— Co ci się dzieje! zakrzyknął niecierpliwie Adolf, w téj porze jechać, tobie, z tak słabem zdrowiem. Karéta twoja zepsuta!
— Pojechalibyśmy większym koczem —
— Zmiłuj się, jakże ty możesz myśléć o tém nawet, musiałabyś odchorować! Jesień tak szkaradna, powietrze niezdrowe, noclegi niewygodne, znużenie samo!
— Ja dość jestem przyzwyczajona do powietrza; dobrzeby przy téj okoliczności porobić sprawunki, naprzód szlafroków, sukni potrzebuję — — Mogę ci przywieść ile każesz.
— Nie poznasz się na tém mój drogi — potrzebuję też kapelusza zimowego.
— Napiszesz do Pani Ruban, ona ci do twego smaku wybierze.
— Muszę też sobie zrobić zapas trzewików, bo mi zupełnie wyszły —
— Dasz miarę, przywiozę wiele zechcesz.
— Wierzę! ale się pewno za oczyma robione na nic nie przydadzą.
— No, ależ sama miarkuj, godzi się to narażać zdrowie dla takich fraszek? Znasz siebie, ta podróż, to choroba gotowa. Gdybyż była przyczyna, konieczność, ale takie bagatele; mogęż pozwolić, abyś się narażała tak nieuważnie?
— Zdaje ci się! nic by mi się nie stało! Pojadę i wrócę zdrowiuteńka.
— Ale ja na to nigdy nie pozwolę, jeśli koniecznie uprzesz się jechać ze mną, ja sam gotowem się zrzec podróży.
— Ach! to byś najśliczniéj zrobił!
— I mnie by to najmiléj było, zostać z tobą, ale znowu, czy podobna sprawy zaniechać, zapomnieć o wszystkiém, opuścić ręce, zakuć się w domu.
— Zakuć się w domu! Od tego trzeba było zaczynać! Więc się znudziłeś?
— Cóż znowu za myśli! łapiesz słowa, czyż o tém mówiłem! Czyż godzi się tak posądzać — Cała rzecz że nie chciałbym zaniedbać interesu przez lenistwo.
— Ale bo mnie się zdaje że interes da się ułatwić przez listy?
— Więc chyba zapomniałaś co to są listy? Któś odbiera list, rzuca wkąt, nie myśli o co go proszono i na tém się kończy. Jak sam pojadę, głowę natrę, pochodzę wszędzie, przypilnuję i zrobię.
— Jednakże, mój drogi, jeśli to być może, nie jedź, proszę cię nie jedź! przerwała Matylda.
— Jużciż wiesz Matyldo, że niéma meczy, któréjbym na prośbę twoję nie zrobił — mogę i to zrobić: zrobię, ale sama rozważ, czy to będzie dobrze?
— Więc nie można żadnym sposobem, nie można? A! jedź więc! odstępuję mego, ale prędko wracaj! Kiedy powrócisz?
— Powrócę, oto tak — Ztąd do Lublina mil dziesięć, dzień drogi, półtora, tam mogę zabawić dni trzy, cztéry, najwięcéj tydzień, jeśliby jakim przypadkiem z drogą tam i nazad zebrało się wszystkiego dwa tygodnie, to już ani godziny więcéj. Uprzedzam cię dla tego, że raz wjechawszy do miasta, rozpocząwszy interes, choćby on tylko zdawał się pół godziny, czasem go zwloką —
— A kiedyż wyjedziesz?
— Im prędzéj to zbyć z karku, tém lepiéj, nie prawdaż? Myślę nie bawiąc, jutro ruszyć w drogę, aby nocować w Zawieprzycach.
— Jak chcesz! Maszże piéniądze?
— Mam tyle ile mi ich będzie potrzeba?
— Może byś jeszcze wziął u mnie? Pomiarkuj, interessa, podróż, to bardzo piéniądze zjada! A nadewszystko, drogi, wracaj prędzéj, powracaj! Ja niewiém jak ja tu wyżyję bez ciebie, smutno mi będzie, nudno, nie do wytrzymania.
— O! ręczę ci, będę się śpieszył! Czyż mię o to prosić trzeba, z konieczności tylko jadę, wiész sama.
— A! i przeklinam tę konieczność! Ale jeśli ci tam dobrze będzie, jeśli się będziesz bawił — bądź szczęśliwy, choćby nie ze mną. Ja tego życzę zawsze! Jeśli ci dobrze będzie, zapomnij o Matyldzie, która tylko w oknie siedziéć i wyglądać biedna za Adolfem od dnia wyjazdu nie przestanie. Dziś przynajmniéj nie idź już na polowanie, bądźmy razem!
— Ach i dziś i zawsze bądźmy razem! zawołał Adolf z zapałem przyciskając ją do serca i całując w czoło. Kto ma taką jak ty żonę, ten byłby najwystępniéjszym z ludzi, gdyby gdzie indziéj szukał roskoszy i szczęścia!
Zaledwie tych słów domawiał, zaczerwienił się, zmięszał, jak gdyby sobie co przypomniał, ochłonął z zapału, poprowadził ręką po czole i zapytał zimniéj już, przechadzając się po pokoju.
— Cóż więcéj każesz sobie przywieść z Lublina?
— Nic, bylebyś tylko siebie przywiozł, jak najprędzéj.
— Będziesz mnie mieć aż nadto prędko —
— Czyż może być nadto!
Czytelnicy sądzę poznali z rozmowy Adolfa, że do Lublina więcéj go cóś, oprócz sprawy ciągnęło; poznali że Adolf nudzić się zaczynał z dobrą, miłą Matyldą. Nic dziwnego — można szacować kogo, cenić, nawet kochać, a dla tego z nim się nudzić. Dusza potrzebuje czasem pokarmu nowości, pozbawiona go, więdnieje, żółknie, z sił opada. Nuda zabija jak trucizna powolna. Lecz w sercu Matyldy do spokoju przywykłém, w którém najmniéjsza odmiana, najmniéjsze gwałtowne nieco poruszenie, zostawiały przykre ślady na długo, nowość nietylko pożądaną nie była, lecz przykrą i straszną. — Adolfowi potrzeba było nowości, jéj pokoju. Ona, jeszcze nie pojmowała jak potrafi znieść piérwsze oddalenie jego, dwa tygodnie, które przewidywała dwóma wiekami, przez ciąg których myśléć tylko miała o wszystkich mogących się mu przytrafić nieszczęściach, przypadkach, grożących jéj dalszemu szczęściu. Zacząwszy od gangreny, która z ukłucia palca szpilką trafia się nawet: aż do rozbójników i wilków na drodze, nasuwały się jéj wcześnie wszystkie okropności na oczy.
O jedném tylko nie myślała, jednéj nie przypuszczała rzeczy żeby Adolf mógł tak prędko — inną pokochać kobietę. Nie pojmowała tego sądząc z siebie, bo jéj miłość była nałogiem, im dłuższa, tém mocniéjsza; jego zabawką, która jak wszystkie zabawki, przebiérała się.
Rzuciwszy okiem na piérwsze małżeństwo, przejdźmy teraz od Adolfa liczącego piéniądze na drogę, od Matyldy zamyślonéj w oknie; — do drugiéj pary nowożeńców.
Pan Półkownik Salezy siedział z fajką na kanapie zamyślony, oparty na poduszce, nadęty; przed nim stała ogromna filiżanka wonnéj kawy. Był ranek, półkownik ziéwał jeszcze ostatkami snu niedokończonego. Nagle do jego pokoju wbiegła żona, otwiérając drzwi z trzaskiem przed sobą. Półkownik wstał przed nią z kanapy, sapiąc zbliżył się ku niéj i życząc dnia dobrego w rękę pocałował.
— Dzień dobry ci Półkowniku! zawołała Julja głośno, głaszcząc go pod brodę, a sama spoglądając w zwierciadło — Jakże ci się spało?
— Jak zwyczajnie, nie źle, sny tylko miałem straszne —
— Straszne?
— Męczące! a! i dziwne, śniło mi się, żem otrzymał przywiléj wielki, pargaminowy, na jakieś starostwo, na którym konno jeździłem; to mnie zmęczyło okropnie. A Jéjmości jak się spało?
— Zapomniałeś żem cię prosiła, abyś mnie nigdy Jéjmością po staroświecku nie nazywał.
— Więc pani —
— Ja dość dobrze spałam. Wiész Półkowniku, że jestem na wyjezdném?
— Dokąd?
— Do Lublina.
— Po cóż?
— Tysiąc jest konieczności i potrzeb, odpowiedziała szybko Półkownikowa. Naprzód proces z sukcessorami Pana Żołądkiewicza, któren mnie obchodzi, bo na téj zależności oparłeś część mego zapisu —
— A! a! i cóż tam pani w processie poradzi?
— Jużciż kiedy Waszmość zaniedbujesz, zdajesz się na ludzi, zapominasz o wszystkiém, to choć ja pilnować się muszę. Adwokata ugodzę, interes przełożę, zapłacę komu trzeba, będę u Sędziów.
— Ale na cóż to, rzekł zafrasowany Półkownik; kiedy tego potrzeba, to, to ja pojadę.
— Ty, ty byś pojechał? zawołała żywo ze śmiechem Julja, a choćbyś pojechał, cóż tam zrobisz? Będziesz palić fajkę i spać a oni co zechcą, to pokręcą, pofarbują, aby ci tylko oczy zamalować — Daj pokój, już ja pojadę sama.
— No! no! odpowiedział Półkownik siadając znowu, ależ to jesień, złe drogi, pora brzydka, może ci podróż zaszkodzić, moja duszko!
— O! mnie nic nie szkodzi, — potém, pojadę karétą.
— A długoż tam zabawisz? spytał spoglądając z pode łba Półkownik.
— Będzie to zależało od okoliczności, jak pójdzie interes — niewiém, odpowiedziała Julja obojętnie — tydzień, dwa, trzy, może nawet cztéry, wypadnie zabawić. Ale, dodała po chwilce przystępując bliżéj i głaszcząc męża pod brodę, trzeba mi na to piéniędzy mój Półkowniku —
— Jak to?
— Mówię ci, na to mi piéniędzy potrzeba.
— Nie rozumiem.
— Bez piéniędzy, cóż ja tam zrobię?
— Nie słyszę — hm?
— Mówię, że mi dasz piéniędzy — niecierpliwie powtórzyła Julja.
— No — a dużoż ich tam potrzeba? —
— Sam pomyśl i porachuj — Na poparcie sprawy, Adwokatowi, koszta podróży, życie w mieście, sprawunki, nieprzewidziane wydatki —
— Ale i na Winiawie potrzeba by mi kupić dobrego węgierskiego.
— Zanotuję to sobie — A więc, jak miarkujesz na to wszystko wiele by potrzeba?
— Beczułeczkę! byle dobrego.
— Ale piéniędzy, nie wina, piéniędzy się pytam wiele by potrzeba? wiele mi dasz?
— A! a! um! Wiele? Ale ja niewiém! To trudno! Zresztą naści kluczyk. Tam w moim pokoju, w kantorku, w szufladce, po prawéj ręce, w drugiéj od góry, znajdziesz dukaty, rulonami od pięćdziesięciu każdy. Weź tam ile ci potrzeba, a zostaw karteczkę ile wzięto.
Julja z przymileniem złapała kluczyk, pobiegła do gabinetu, otworzyła biórko, potém szufladkę. Jaki ją widok uderzył! Rulonów leżało bez liku, a w nich tyle uśpionych roskoszy, tyle uczuć, tyle wypadków! Ach! pomyślała sobie Julja, jakby to z tym można żyć wesoło! Suknie, bale, powozy, stroje! wszystko by za to kupić można! Za tym talizmanem przyszedłby rój przyjaciół, sług, posługaczy szczęścia, głodnych złota, którzyby za nie wszystko zrobili. Potém sparła się na kantorku i zamyśliła się wiele wziąść.
Naprzód porwała trzy rulony, napisała na kawałeczku papieru — Wzięłam dukatów 150. Chciała odchodzić, jakaś myśl przesunęła się jéj po głowie, zdarła piérwszą kartkę, wzięła jeszcze dwa rulony i napisała — Wzięłam dukatów 250. Odeszła znowu, znowu wróciła, zdarła kartkę i wzięła jeszcze jeden rulonik; widok tylu pieniędzy razem, zmniejszał w jéj oczach, cenę tego co brała. Uwinąwszy skarb swój w róg chustki, zamknęła biórko, żegnając westchnieniem i spójrzeniem, nieużytecznie leżące w niém złoto, i poszła odnieść klucz mężowi.
— A co lubciu, spytał, czyś dużo wzięła — jak wiele?
— Bardzo mało! odpowiedziała Julja chłodno.
— No, a ileż tam przecie?
— Tylko sześć ruloników, to powinno by wystarczyć. Zresztą jeśli mi zabraknie, napiszę do ciebie.
Półkownik zmarszczył się trochę, nie powiedział nic jednak. Wstał potém i zaczął w milczeniu przechodzić się po pokoju.
Po chwilce usiadł i z cicha się odezwał.
— Tylko Jéjmość —
— Znowu Jéjmość? —
— Tylko pani, poprawił się Półkownik, nie bardzo jednak szastaj pieniędzmi —
— Znasz mnie, że nie jestem rozrzutna! odpowiedziała Julja.
— Tak! tak, mh! Trzeba pamiętać na przyszłość, na to, że nam Bóg może dać dzieci.
— Dzieci! dzieci! zakrzyknęła Półkownikowa ze zgrozą — Niech mnie Bóg broni od téj biédy! Jeszcze by też czego nie stało!
— Co? co? podchwycił z podziwieniem, jakby uszom swoim nie wierzył Półkownik — Jéjmość — Pani, nie życzysz sobie konsolacij?
— Ja! ani trochę!
— To dziwna, rzekł cicho Pan Salezy, każda przecie kobiéta zamężna, pragnie zostać matką.
— Co ja, to nie, odpowiedziała Julja stanowczo — Niech mnie Bóg od tego broni. Uciecby potrzeba z domu, w którym by się piskliwe dzieci rozgościły.
— A, a, na cóżeśmy się przecie pobrali? spytał Półkownik nieśmiało.
— Jużciż pewnie nie żeby mieć dzieci, odpowiedziała Julja, to parafjaństwo! Pobraliśmy się, żeby żyć razem, wesoło, jedno drugie bawić, jedno drugiemu pomagać — i nie nudzić się pojedyńczo, siedząc w kątach, każde sobie — Fe! fe! Ty chcesz dzieci Półkowniku! A fe! Zmiłuj się nie mów tego przed nikim, naraziłbyś się na śmiech. Chcieć dzieci to ostatnie parafjaństwo, staroświeczyzna. — Ty chcesz dzieci Półkowniku! Cha! cha! doprawdy chcesz dzieci?
— I, nie, ja tylko tak żartowałem, odpowiedział zmięszany Półkownik, wychodząc powoli za drzwi z uśmiechem przymuszonym i boleśnym.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.