Przejdź do zawartości

Czarne skrzydła/Lenora/Dwaj dyrektorzy/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Czarne skrzydła
Część ‏‏Lenora
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1937
Druk „Antiqua”, St. Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część Lenora
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


5.
PARAWAN

U Kostryniów ogromne zamieszanie! Służba przebiega do gabinetu pana dyrektora, coś wnoszą i wynoszą i aż syczą z ruchliwej gotowości. Słychać nieustanne wymyślanie — to Kostryń.
Ucichło. Wyszła stamtąd pani Stanisława, szukać czegoś po wszystkich pokojach. Mąż każe znaleźć, sam nie wie co, zawsze tak każe szukać w chwilach zdenerwowania, a to portfel, a to znów okulary, a to teczka, a to kluczyki. Do córki dobrnęła w chwili, gdy Tadeusz podawał Zuzannie kolorowe pudełeczka z pastą. Z tą swoją pastą, jakąś Zaprawą, wynalazkiem do zaciągania parkietów, parkiety — „powojenna dziedzina nóg“ — czy słyszał kto podobne głupstwa!
Zaprawa pochodziła z tych samych „garów“, nad którymi pani Knote odprawiała Godzinki w przekonaniu, że ma przed sobą bomby, piroksylinę, dynamit! To Knote naszeptała pani dyrektorowej cuda o Tadeuszu, a teraz przywiozła go do Kostryniów i z przerażeniem uciekła.
W całym domu Zuzanna jedna zachowała spokój. Ubrana i gotowa, jak do drogi. Tak też patrzyła na wynalazek Tadeusza: jak ktoś, kto jedzie naprzód a mimochodem tylko patrzy na coś tam z boku.
— Och tak — uśmiechał się Tadeusz pokazując cierpliwie pudełka z pastami.
— Niech oni tam sobie łby urywają, a my zbadajmy obiektywnie. Zupełnie obiektywnie. — Powiedział podniósł głowę. Przypatrzył się Zuzannie, zdziwiony wielce taką oto różnicą: z mocnych chwytkich uścisków Lenory, pachnących ziemią i żelazem, przychodzi człowiek do salonu, a tu w salonie perfumowana lala szczerzy polerowane ząbki. Zgrabna i delikatna.
Zamyślił się, zasmucił, taka go nagle zdjęła litość nad tym tresowanym stworzeniem.
Zuza wyciągnęła ręce po owe pudełka; obracała je w palcach, wąchając ostrożnie, uśmiechnięta i cicha.
Potem znowu majstrował przy nartach.
Kiedy i w jaki sposób dobrał się do nart? Dokręcał do nich śrubki, przybijał i poprawiał z takim przejęciem, że Zuza o wszystkim innym zapomniała. Dom huczał okrzykami Kostrynia, huta raz wraz napełniała pokoje łoskotem metalowym pogłosów, a Tadeusz i Zuza klęczeli razem na podłodze i zakręcali śrubki, jakby zbawienie świata od tego zależało.
— Wiem, wiem, wy tam jedziecie do Rady, obedrzeć ich ze skóry: górników. Tych Martyzelów, Szymczyków i tak dalej. A ja tymczasem szykuję polubowne głupstwo! Ojciec pani zgodził się już! Będzie je finansował, te moje pasty. Włazolin i Zaprawę. Pani nie wie? Robimy razem spółkę — MIENIEWSKI & KOSTRYN. Czy też — KOSTRYŃ & MIENIEWSKI!
Huta raz wraz napełniała pokoje zgrzytem żelastwa, który tętnił w powietrzu jak wycie dręczonego niemiłosiernie stworzenia.
— Co też pan mówi o jakichś spółkach — zawołała Zuzanna, by pokryć głosem ów zgiełk nieznośny. — Cóż pan wie o nas, czy też chociażby o mnie? Czy pan istotnie wierzy w możliwość takiej spółki Mieniewski-Kostryń? Jak w każdej spółce, ktoś kogoś będzie musiał tu oszukać. To ja oszukam pana, nie pan mnie. Jestem bardzo przewrotna.
Tadeusz, znudzony nagle, odpowiedział: — Nie warto.
— Dla mnie warto. Sprawia mi to przyjemność.
Krew mu uderzyła do głowy. Zmrużył oczy i krzyknął po przez rozgłośne jęki huty: — Jak Boga kocham, gdybym mógł, tobym strzelał do takich ludzi.
Zuza popatrzyła na niego z łagodnym uśmiechem: — Może pan strzelać, ale nie potrafi pan mnie przekonać.
— A kupić?
Panna Kostryniówna spoważniała: — Kupić, zabawić, zdemoralizować, zawsze. Zawsze, zawsze.
Wobec powyższego Tadeusz wyjaśnił „obiektywnie“, że zainteresowałby Zuzannę w swoich wynalazkach odpowiednimi procentami. Cóż prostszego?!
Rozmawiali teraz, jak się rozprawia o interesach, dokładnie i ostrożnie, co raz ostrożniej. Gdy oto w pewnej chwili poczuli, że ubliżają sobie. Tadeusz obliczał i podsuwał cyfry, jak gdyby do sprawdzenia, Zuzanna, jak gdyby już nie wierzyła tym cyfrom i wolała szukać istotnej prawdy bystrym spojrzeniem w oczach swego rozmówcy.
— Niech pan tego wszystkiego nie robi — rzekła nagle. Nagle bowiem uczuła nie w pamięci, nie w wyobraźni, a w całej sobie trwające oblicze Tadeusza: blade, bolesnymi rysami wyciągnięte, patrzące w głębi niej samej, Zuzanny, przedziwną świadomością.
Żachnęła się, strąciła lekkim ruchem dłoni rękę Tadeusza z arkusza wyliczeń, miała jeszcze coś mówić, gdy oto zawołano ich na podwieczorek.
Poszli roześmiani trzymając się pod rękę.
Kostryń siedział za stołem, ubrany w stary garnitur sportowy. Zawsze tak szedł do robotników: jakby na wyczyn, czy też na polowanie. Siedział ukosem, by nie naciskać tylnej kieszeni, którą rozpychał browning.
Pani Stanisława zapraszała pilnie, mąż nic nie jadł. Kruszył tylko dokoła i chlapał. I do znudzenia powtarzał wciąż to samo — o kwartecie francuskim. O sławnych instrumentalistach, którzy niebawem wstąpią tu, po drodze na Bałkany. Z tego zaś wniosek, że jest czas na wszystko wszędzie a więc i tutaj, w Osadzie, choćby na nie wiem co, jest jeszcze ciągle czas.
Nie dokończono podwieczorku. Z miasta telefonował Kapuścik. Pojechali we czworo: Kostryń, żona, córka i Tadeusz.
— Niech nas widzą z Mieniewskim — szepnął Kostryń żonie. — Rozumiesz: My z Mieniewskim.
Szofer me przestawał trąbić, przed samą Radą naprzeciw Domu Ludowego tłum był tak gęsty, że ledwie przed schody Rady dojechali.
I tu — spostrzegła Lenora swego Tadka! Przy owej pannie, Kostryniównej, w mleku ptasim kąpanej, światłością bogactwa malowanej! Naprzeciw rodziców dyrektorskich. Lenora podbiegła parę kroków a raczej zamęt tylko wszczęła w ciżbie ludzkiej. I ręce przed siebie wyciągnęła i zawołała — co?
Tamci sobie wysiedli i przez drzwi szklane weszli. Rada Kopalń, jak zawsze w dnie przełomowe, urzędowała cicho i normalnie. Ten sam przeciętny zaduch i to samo stukanie maszyn. Ani literki więcej.
Kostryń z młodym Mieniewskim poszli zaraz na górę, oglądać wielką salę. Dyrektor pokazywał Tadeuszowi podłogę wielkiej sali koncertowej, w związku z zabawnym wynalazkiem „Zaprawy“. Należałoby znaleźć odpowiedni odcień dla takiej podłogi. Wszystko kwestia odcieni.
Wyprowadził Tadeusza na balkon. Wzdłuż całej ulicy Przemysłowej od kolejowych żeberek „Erazma“, w górę aż po Szkołę Sztygarów wionęła gęsta chmura dymu węglowego. Łukowe lampy lśniły w niej martwo, jak kule papierzane.
— Cześć wam, towarzyszu Mieniewski! — zawrzasnął grubym głosem Koza z okien Domu Ludowego.
Ciemne twarze górników stłoczonych na jezdni między Domem Ludowym a Radą Kopalń i Hut zwróciwszy się ku balkonowi zalśniły nad brukiem.
Kostryń uciekł. Tadeusz został sam, pochylony nad szumem ulicy.
Tak zobaczyła tutaj po raz drugi swego Tadka Lenora. Stała we wrotach Domu Ludowego z Szymczykami. W tłumie zredukowanych. Stała, patrzyła, z nogi na nogę przestępując, bo to i zaraz będą narady z delegatami Kapitału, i Tadek na balkonie, czyli, oprócz wszystkiego tamtego, wpatrzona w Tadka. Aż tu na tenże balkon przybiega Kostryniówna!
Któż taką rzecz wytrzyma?! Teraz tam stoją dwoje, ta panna z Tadkiem, i rozmawiają, i spojrzeli dokoła, a wiatr wieczoru rozchyla im włosy na głowach a równocześnie od tego samego podmuchu serce w Lenorze drży. A teraz zeszli z balkonu i znikli wewnątrz gmachu.
Więc Lenora rozgląda się dokoła i odpoczywa w sobie bodaj chwilę, ale nie odpoczęła jeszcze, gdy znów nią zatargało: szklannymi drzwiami na dole, otwarły się znienacka, wychodzą Zuzanna i Mieniewski. Czekają, kiedy podjedzie automobil.
Któż taką rzecz wytrzyma? Lenora patrzy, auto już podjechało. Teraz się usadzają w środku na skórzanych poduszkach, teraz trzasnęły drzwiczki, cóż znaczą łzy Lenory, choć płyną ciurkiem — nic.
Szarpnęła się, by podbiec ku samochodowi — biegajże w takim tłumie. Tyle tylko zdziałała, że gdy wszyscy zebrani na placu zakrzyknęli — na cześć Drążka i towarzyszy, przechodzących z Domu Ludowego do gmachu Rady Kopalń i Hut, i ona też, Lenora, łzami gorącymi zalana, wołała z całej mocy:
— Niech żyje poseł Drążek! — A cóż mogła mieć z tego w strasznym swoim zmartwieniu?... gdy we dwoje stąd zeszli. Gdy za chwilę autem dyrektorskim wracali.
W okrzykach takich szli spokojnie przez jezdnię z Domu Ludowego naprzeciw, do Rady Kopalń i Hut, delegaci kopalniani. Prowadził Drążek stanowczo a tak godnie, jak gdyby z namaszczeniem dźwigał samego siebie.
Dalej — Sikora, Niestój, Malara, Koprownicki — delegaci. Martyzel, Duś, Supernak, Koza — też delegaci. I jeszcze nowi, inni. Nie patrzyli na boki, ani pod nogi, ani w górę, ani też przed siebie. Chwila była tak wielka, iż wszyscy utkwili oczy w punkt, nieznany powietrzu a wszędzie tu obecny, w punkt krzywdy robotniczej.
Chociaż dwie partie na tle tego samego Związku, w jedno ciało się zbili i tak właśnie solidarnie znikli, przytrzaśnięci szklannym łoskotem drzwi Kopalń i Hut.
Skupili się w przedsionku, by wszystko poszło składnie: kolejne zawieszenie płaszczów na szaragach. By ręka kapitału za pomocą usługi woźnych nie tknęła delegackich płaszczy. A zarazem, by woźni, choć słudzy, lecz z uświadomieniem klasy robotniczej też kiedy wkońcu przejrzą, nie poczuli obrazy.
Stąd przez rząd sal, pustych, oścież rozwartych, aż do sali żarząco oświetlonej, z zielonym wielkim stołem do sali wspólnych obrad.
Gdy już tu przyszli, rzecz najpierwsza: śliskimi dłońmi zielonego sukna dotknęli, Gdyż z niepozornych włosków tej zieleni idzie los aż pod ziemię i żadnej doli robotniczej, i najmniejszego nawet dziecka nie ominie.
Kapitału wciąż jeszcze nie było. Radził zapewne obok i szlifował ostatnie ostrza. Trza czekać, tracić energję na nic; spozierać po portretach byłych dyrektorów, którzy wisieli tu w złoconych ramach. A z towarzyszy, co na owe złote ramy pracowali, żadnego śladu nigdzie?!!
Gdy ogół delegatów zajął się spoglądaniem w olejne oczy portretowych upiorów, sekretarz Koza zbliżył się do Drążka, by ze swej strony jemu znów spojrzeć w oczy. Chodziło nie o żarty!
Jeżeli Drążek stawiał na kartę Dom Ludowy, to Koza ryzykował wysługę tylu lat i poniewierek: swoją pracę biurową! Jeżeli targu z kapitałem nie skończą, może się rozchwiać Dom, a sekretarza innego zawezwą?! Więc chyba jest już pora, by opuścić dyskretne alibi?!
Nieprzejednaną postawę Drążka wobec kapitału uważał Koza wyłącznie za alibi. Które wcześniej czy później pęknie! Poseł wytrzymał spojrzenie sekretarza. Wytrzymał i zwyciężył. Zionąc piwnym oddechem w przywarte, rozeszklone oczy Kozy, powiedział głośno:
— Przez to zielone sukno płynie krew wszystkich górników Zagłębia. — I nie czekając żadnej odpowiedzi tyłem się odwrócił.
Buja czy prawdę mówi?! Koza chwycił Drążka za rękaw, niestety, za późno!
Z otwartych drzwi sąsiedniej sali wychodził już kapitał... Pierwsi, dwaj sekretarze. Cichutko. Na gumowych podeszwach, każdy z teką pod pachą, z twarzami odętymi nabożnie, jakby przez wierne usta opłatek święty przepuszczali, by czasem nie rozgryźć.
Klasa robotnicza spojrzała na nich wytrawnie i świadomie: na te powolne narzędzia kapitału.
Za nimi sam kapitał, dyrektorzy.
Wiadomo: w obliczu kapitału psy, karmione ochłapami! W obliczu klasy robotniczej władcy życia j śmierci. Sześciu co najważniejszych dyrektorów, cały węgiel, stal, żelazo, wszelki cynk, ruda, galmany wszystkie — wszelka niedola ludu pracującego.
Spotkanie odbyło się bez jawnego przywitania.
Gdy zasiedli przy tymże samym stole, rozpętała się w delegatach rzecz straszna, do wiary zgoła nie podobna: wdzięczność!!! Że wspólnie z takim siedzisz, który ci życia zabrać jeszcze nie zechciał, tobie i twoim dzieciom, morderca taki!
Martyzel grzecznie nogi pod siebie podkurczył, Sikora, Zdunek, przełknęli zabiegliwie, Dusiowi ręce drżały. Koza uśmiechał się uśmiechem nienawiści klasowej. I takie jakieś wstydy i poprawki miejsc, i szurgania i tak się przewlekało, gniotło, wyciągało, aż Duś charknął potężnie. Ucichło. Spojrzeli na przewodniczących.
Kostryń siedział naprzeciw Drążka, w połowie stołu.
Pan Skierski, sekretarz Rady Kopalń i Hut, taki znów niby od tamtej strony kapitalistyczny Koza, zaczął czytać przetartym pięknie głosem Wszelakie należące do posiedzenia papiery poprzednie, tamci zaś, Kostryń i poseł Drążek, niby naprzeciw siebie dwie skały obojętne...
Nagle ludzie przygaśli, a światło jeszcze mocniejszym blaskiem wytrysnęło: przez usta dyrektora Kostrynia wysmykać się zaczęły wstępne rekryminacje kapitału.
Wynikało z tych słów, układnych, od których szara głowa Martyzela znikła pomiędzy ramionami, że prowadzenie kopalni jest czystym miłosierdziem. Łaską! Na węgiel nie ma teraz koniunktury i nieprędko nastanie, węgla za dużo wszędzie i krajowi, i wszystkiemu przeszkadza w takiej masie! Po cóż więc zasadniczo wydobywać? By się palił na zwałach?!
Z Kozy leje się pot. Obie barki Martyzela podjechały pod górę. Portier Supernak drży każdziutkim włosem swej kosmatej twarzy.
Ulica zaś poddaje swoje, słychać ich tu wyraźnie przez podwójne szyby: gotują się, mieszają pod ścianami, od żeberek „Erazma” aż po Szkołę Sztygarów.
Więc teraz Drążek wstępy swoje zaczyna. Prosto z mostu, by się kapitał najadł wstydu publicznego.
Waliły się w westchnieniu Drążka, jedno za drugim, wszystkie piętra Domu Ludowego — lecz prowadził swe wstępy nieustraszenie naprzód. Patrzyli sobie z Kostryniem prosto w oczy wyższą, najwyższą mechaniką. Co spojrzą, to pod sufit zawiną i koło żarówek elektrycznych spojrzeniem wzajemnie się unikną.
Poseł swoje szczekanie, wszystkie krzywdy, a Kostryń łezki swoje czerwone.
Poseł swoje: o wszystkich krzywdach robotniczych, o wodzie i mieszkaniu, i kartoflach, i jak tu dzieci umierają, a ile zaś wypada zysku za jedną tonnę węgla. Więc jaka i na którą stronę prowadzi koniunktura?!
Podparło jeszcze posła, gdy za oknem przez garus ludzki i wszelkie zamieszanie zaklaskał twardy odgłos kopyt policji Kapuścika.
Delegacja umilkła — aby przeczekać rozgłosy tego nabożeństwa władzy: kopyta grzmiały po bruku, niby jakieś kamienne, okropne pocałunki.
Duś patrzył wciąż uważnie, na posła i Kostrynia. Wpływali sobie wzajem w przymrużone oczy roztopionym spojrzeniem. Nie światłem, ale mgłą. Nie mgłą, lecz juchą... Nie juchą, brudem ciemnym.
Gdybyż to towarzysze zdołali posuwać się w naradach organizacyjnie?! Jak tego uczy partia?! Lecz każdy chciał dopełnić opowiedzenie Drążka. Każdy chciał tu wyrazić swój los. Jęli się więc podsadzać pod wstępy Drążka własnymi przemowami.
Każdy delegat wiedział, że z tego miejsca przemawia raz ostatni: że go Zarząd przenigdy potem na kopalni nie ścierpi. Każdy uczuwał dobrze, że przy tym stole pali mu się nad głowią czarny znak redukcji. Mówili tedy mocno wszystkie zaległe sprawy, między którymi, niby między tarczami maszyny, jedno i to samo ziarnko zgrzytało wciąż dotkliwie — sobota angielska.
Czy to kwestia ustawowa, czy też tylko umowna?!
Wtedy zerwał się Duś, sygnalista „Erazma“, i wrzasnął, że to sprawa zasadnicza. Buchnęło z niego żarem nienawiści klasowej. Słowa leciały szorstkie, przystające, sam ostry, twardy przerost, jak się nazywa skałę przerastającą węgiel.
Wiedział, że słów dosadnych używać tu nie wolno. Dwa razy użył już prostego wyrażenia — zbrodnia. Wiedział, że towarzysze o soboty nie stoją. Sami się przekradają, zjeżdżają na dół i robotę szykują w te soboty darmo, by potem więcej węgla ustrzelić na kopalnianych przodkach.
— My tu bawimy się — wykrzyknął — w sobotę angielską! I w koszta jednej tonny! I w krzywdę robotniczą, i w ciężary kapitału. My tu bawimy się we wspólne posiedzenia. To jest luźna zabawa, a tymczasem tu nie ma posiedzenia, ani krzywdy, tonny, ani dniówki pańskiej, ani na rekord, ani żadnej umowy, ani żadnej soboty angielskiej, tylko ten węgiel, który dla was jest życie, a dla nas śmierć! Idziemy — krzyczał — do strejku! O swoje prawo życia! O własność tych warsztatów pracy, coście je krwią naszą od tylu lat dobrze już zamortyzowali! O własne swoje prawo produkcji!
Mowa Dusia zdradziła całą sprawę. Delegaci poderwali się hurmem, a nad zielone sukno wykwitły szare pięście. I krzyk!
Rada Kopalń i Hut nie znosi takich krzyków.
Sekretarze wciąż jeszcze zapisują, lecz dyrekcje powstały ze swych miejsc. Patrzą matowymi oczami a zmarszczone podgardla czerwienieją im od krwi.
— Bo sprawa jest umowna i takeście to panowie rozumieli, jakeście dotąd stosowali! Jakeście dotąd stosowali! Jakeście dotąd stosowali! — ryczał poseł Drążek dyrektorowi Kostryniowi prosto w czerwone oczy.
Powtarzałby to zdanie wiele razy, bez końca. I machałby pięściami bez końca. I rzucałby się, niby ryba żywcem skrobana, ileby tylko chcieli. Albowiem w tym garusie piekielnym i we wzajemnym lżeniu działo się między posłem a dyrektorem, działo się już nareszcie porozumienie zgody.
W wyzwiskach i w obrazie wzajemnej przebłysło między posłem a dyrektorem takie porozumienie, że można pohańbić się nawzajem, a wierność trwa! Opluć jeden drugiego — a wierność czuwa. We wspólnym ocaleniu utwierdzona, do strejku nie dopuści.
Zelżyli się, zahaczyli nagłą obrazą, z sobót angielskich wynikłą, i przerwali obrady. Delegaci wynieśli się z okrzykiem, a gdy ich tłum ogarnął, zawrzało na ulicy jakby mielonym pieprzem dmuchnął kto ludziom w oczy.
Kostryń patrzył na puste miejsca po delegatach i śmiał się jak dziecko. Zwłoka na dwa tygodnie, albo na trzy, na cztery, albo wogóle po kościach się rozejdzie. Patrzył przez cienką szparę story przy szybie, dyszał, ssał szklanego papierosa i wciąż jeszcze czekał: ulicą Przemysłową przelewał się tłum. Szary, ciemny. Jakoby bruki powstały z jezdni i kotłowały się, uniesione na wysokość człowieka.
Dyrektorzy rozprawiali w gabinecie. Wzburzeni bardzo, nikt nie spodziewał się takiego załatwienia. Nie było żadnej dyskusji — wszystko stoi otworem?!
Kostryń jęczał w fotelu. Czekała go dziś jeszcze ciężka przeprawa z Coeurem.
Gdy przed Domem Ludowym ucichło, postanowili wyjść. Można już było śmiało, ulica Przemysłowa była już prawie pusta. Siedm aut dyrektorskich ryknęło jednym głosem, gdy oto znaprzeciwka od strony Domu Ludowego oderwał się ruchomy skrawek ciemności. Skrawek ów zatrząsł się na jezdni, minął samochody i jęcząc ludzkim głosem podążył szerokimi stopniami Rady naprzeciw dyrektorów.
Tu, przed stopy Kostrynia upadł z wołaniem:
— Ja jestem Symczykowa, panie dyrektorze, my starzy! Oboje my zredukowani!! Prosimy łaski pana dyrektora!!
Drobny, zziębnięty tłum świadczył białymi twarzami i wznosie się poczynał i zakryłby niebawem schody Kopalń i Hut.
Kostryń krzyknął: — Wstydźcie się, łamistrejki — lecz byłoby się na nic zapewne nie zdało i byłaby ich oboje ciemność szara ludzkim głosem płacząca oblała ze wszech stron, gdyby nie pan Kapuścik!
Znalazł się tu na czele swojej jazdy granatowej, roztrącił tych żebraków końmi i drżących ludzi rozdeptał kopytami tak prędko, iż nie wiadomo chyba, z czego tam jeszcze iskry na bruku wybłysły.
Kostryń rzucił się w auto. Kazał jechać za miasto. Kluczył między hutami wśród konstelacyj świateł kopalnianych, aby na wszelki wypadek zmylić za sobą ślady. Zawrócił od strony „Flory“ i cmentarza, mimo wielkich odkrywek „Erazma“, ku ulicy Miedzianej.
Opodal posterunku policji zostawił auto i dalej poszedł pieszo kolonią urzędniczą rozłożoną na tyłach ogrodu Coeura.
Och — dostawanie się tu w nocy było prawdziwą męką. Stróż nocny, Niemiec, drab olbrzymi, ośm potężnych psów wilków. Szybki oddech zgonionych bestyj i szum ogrodu.
Stróż nie wchodził do willi. Mechanika elektryczna otwierała drzwi jedne po drugich.
Minąwszy hall poszedł dyrektor Kostryń schodami na górę. Im wyżej, tym wolniej. Musiał się trzymać poręczy, tak osłabł. Wszędzie świeciły się kolorowe lampki nocne.
Na górze jął się skradać cicho i ostrożnie. To już doprawdy można znieść tylko dla rodziny, takie upokorzenie. Przystanął w kancelarii. Pachniało tu cygarami, perfumą i jakimś — wydało się Kostryniowi — samczym, kocurzym smrodem. Myśl, że Zuza, Zuza, Zuza, jako żona Coeura musiałaby żyć w tej właśnie willi, napełniła Kostrynia wstrętem!
Sypialnia. Trzeba wejść. Wszedł ostrożnie na palcach. Zatrzymał się przed szarą materią osłaniającą łoże. Tam, w głębi, leżał Coeur.
Francuz nie odsunął kotary. Widocznie śpi.
Przez okno płynął blask księżyca.
Kostryń dotknął ostrożnie brzegów jedwabnego baldachimu i zaczął mówić. Półgłosem, lecz wyraźnie.
O przebiegu posiedzenia. Jak to dzięki niespodzianej awanturze o angielską sobotę stanęło ostatecznie na niczym. Wszelka decyzja pozostaje nadal w naszym ręku. Nikt jeszcze nie doszedł do punktów przyszłej umowy.
Odpowiedział zza kotary pośpieszny jakiś ruch.
Kostryń słuchał szarpiąc sobie policzki.
Gdy oto nagle kotara poczęła się rozsuwać ze zgrzytem metalowych kółek. Taki bogacz — zdążył jeszcze pomyśleć Kostryń — a nie urządzi sobie lepszej mechaniki. Była to ostatnia własna myśl Kostrynie, potem... Potem już tylko przerażone poddanie się, smagane gniewem i pogardą.
Coeur miotał się na łóżku, to się zanurzał, to wyłaniał spod atłasowej kołdry w jedwabnych połyskach pyjamy, niby olbrzymi czerw o wielkiej głowie błyskającej przekrwionymi oczami. Żądał stanowczego rozcięcia konfliktu, żądał decyzyj szybkich i konkretnych.
Wtedy to Kostryń wypowiedział idiotyczne zdanie o kwartecie francuskim. O tym kwartecie, który ma się tu z jawić za kilka tygodni, wobec czego on, Kostryń, przypuszczał, że decyzja co do stanowczego załatwienia konfliktu jest taką sobie decyzją, a sugestia na temat kwrartetu miała być właśnie dyskretną wskazówką, aby zwlekano z konfliktem.
Przekreślony! Ramię Coeura wychylonego z łóżka powiewając jedwabnym rękawem przekreśliło Kostrynia kilkakrotnie. Pan Kostryń wycofywał się tyłem do drzwi. Tu zaczekał. Ileż trwało czekanie, dwie, trzy sekundy? Dwie. trzy sekundy całej wieczności upokorzenia. Może kotara rozewrze się jeszcze?
Nie, już koniec. Uciekał dalej, ostrożnie na palcach pod ścianami, niczym spłoszona mysz. To tylko dla rodziny można wytrzymać!
Dając nocnemu stróżowi napiwek wzniósł Kostryń oczy, domyślnie ukazał okna sypialni Coeura i szepnął rzewnie: — Tak, tak, mój stary, on pracuje, on myśli za nas wszystkich.
Przy furtce ogrodowej wypadło chyba pogłaskać psy. „Miłe, wierne stworzenia“. Głaskał je Kostryń ostrożnie bryzgając równocześnie łezkami wielkiego strachu.
Przybywszy do domu zbudził żonę — że chory. Wyczerpany. Że górnicy pokrzyżowali wszystkie plany. Największa szuja — Drążek. To Knote wynosi mu stąd pewno wszystkie tajemnice. Tak, wypadnie rozprawić się z Knote. Długo opowiadał o niej żonie, że kto wie, może Knote została prowokatorką?...
Potem rozłożył się obok na łóżku, czytał Gazetę Policyjną, dzwonił jeszcze na kopalnię i do huty. A potem dopiero, och, nie była to miłość! Szamotanie, szarpanie, potworne rzeczy, drwiące kpiny — medalion! medalion! — pełno sińców na ciele i taki ból, że pani Stanisława uciekła nago z łóżka do przedpokoju, z przedpokoju aż do salonu! A tu łykając łzy schowała się przy piecu, za parawanem z pierścionków od cygar. Tu się schowała jakby już nie przed mężem nawet, ale przed samą sobą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Kaden-Bandrowski i tłumacza: anonimowy.