Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/308

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z otwartych drzwi sąsiedniej sali wychodził już kapitał... Pierwsi, dwaj sekretarze. Cichutko. Na gumowych podeszwach, każdy z teką pod pachą, z twarzami odętymi nabożnie, jakby przez wierne usta opłatek święty przepuszczali, by czasem nie rozgryźć.
Klasa robotnicza spojrzała na nich wytrawnie i świadomie: na te powolne narzędzia kapitału.
Za nimi sam kapitał, dyrektorzy.
Wiadomo: w obliczu kapitału psy, karmione ochłapami! W obliczu klasy robotniczej władcy życia j śmierci. Sześciu co najważniejszych dyrektorów, cały węgiel, stal, żelazo, wszelki cynk, ruda, galmany wszystkie — wszelka niedola ludu pracującego.
Spotkanie odbyło się bez jawnego przywitania.
Gdy zasiedli przy tymże samym stole, rozpętała się w delegatach rzecz straszna, do wiary zgoła nie podobna: wdzięczność!!! Że wspólnie z takim siedzisz, który ci życia zabrać jeszcze nie zechciał, tobie i twoim dzieciom, morderca taki!
Martyzel grzecznie nogi pod siebie podkurczył, Sikora, Zdunek, przełknęli zabiegliwie, Dusiowi ręce drżały. Koza uśmiechał się uśmiechem nienawiści klasowej. I takie jakieś wstydy i poprawki miejsc, i szurgania i tak się przewlekało, gniotło, wyciągało, aż Duś charknął potężnie. Ucichło. Spojrzeli na przewodniczących.
Kostryń siedział naprzeciw Drążka, w połowie stołu.
Pan Skierski, sekretarz Rady Kopalń i Hut, taki znów niby od tamtej strony kapitalistyczny Koza,