Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/309

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zaczął czytać przetartym pięknie głosem Wszelakie należące do posiedzenia papiery poprzednie, tamci zaś, Kostryń i poseł Drążek, niby naprzeciw siebie dwie skały obojętne...
Nagle ludzie przygaśli, a światło jeszcze mocniejszym blaskiem wytrysnęło: przez usta dyrektora Kostrynia wysmykać się zaczęły wstępne rekryminacje kapitału.
Wynikało z tych słów, układnych, od których szara głowa Martyzela znikła pomiędzy ramionami, że prowadzenie kopalni jest czystym miłosierdziem. Łaską! Na węgiel nie ma teraz koniunktury i nieprędko nastanie, węgla za dużo wszędzie i krajowi, i wszystkiemu przeszkadza w takiej masie! Po cóż więc zasadniczo wydobywać? By się palił na zwałach?!
Z Kozy leje się pot. Obie barki Martyzela podjechały pod górę. Portier Supernak drży każdziutkim włosem swej kosmatej twarzy.
Ulica zaś poddaje swoje, słychać ich tu wyraźnie przez podwójne szyby: gotują się, mieszają pod ścianami, od żeberek „Erazma” aż po Szkołę Sztygarów.
Więc teraz Drążek wstępy swoje zaczyna. Prosto z mostu, by się kapitał najadł wstydu publicznego.
Waliły się w westchnieniu Drążka, jedno za drugim, wszystkie piętra Domu Ludowego — lecz prowadził swe wstępy nieustraszenie naprzód. Patrzyli sobie z Kostryniem prosto w oczy wyższą, najwyższą mechaniką. Co spojrzą, to pod sufit zawiną i koło żarówek elektrycznych spojrzeniem wzajemnie się unikną.