Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/310

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Poseł swoje szczekanie, wszystkie krzywdy, a Kostryń łezki swoje czerwone.
Poseł swoje: o wszystkich krzywdach robotniczych, o wodzie i mieszkaniu, i kartoflach, i jak tu dzieci umierają, a ile zaś wypada zysku za jedną tonnę węgla. Więc jaka i na którą stronę prowadzi koniunktura?!
Podparło jeszcze posła, gdy za oknem przez garus ludzki i wszelkie zamieszanie zaklaskał twardy odgłos kopyt policji Kapuścika.
Delegacja umilkła — aby przeczekać rozgłosy tego nabożeństwa władzy: kopyta grzmiały po bruku, niby jakieś kamienne, okropne pocałunki.
Duś patrzył wciąż uważnie, na posła i Kostrynia. Wpływali sobie wzajem w przymrużone oczy roztopionym spojrzeniem. Nie światłem, ale mgłą. Nie mgłą, lecz juchą... Nie juchą, brudem ciemnym.
Gdybyż to towarzysze zdołali posuwać się w naradach organizacyjnie?! Jak tego uczy partia?! Lecz każdy chciał dopełnić opowiedzenie Drążka. Każdy chciał tu wyrazić swój los. Jęli się więc podsadzać pod wstępy Drążka własnymi przemowami.
Każdy delegat wiedział, że z tego miejsca przemawia raz ostatni: że go Zarząd przenigdy potem na kopalni nie ścierpi. Każdy uczuwał dobrze, że przy tym stole pali mu się nad głowią czarny znak redukcji. Mówili tedy mocno wszystkie zaległe sprawy, między którymi, niby między tarczami maszyny, jedno i to samo ziarnko zgrzytało wciąż dotkliwie — sobota angielska.