Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dłońmi zielonego sukna dotknęli, Gdyż z niepozornych włosków tej zieleni idzie los aż pod ziemię i żadnej doli robotniczej, i najmniejszego nawet dziecka nie ominie.
Kapitału wciąż jeszcze nie było. Radził zapewne obok i szlifował ostatnie ostrza. Trza czekać, tracić energję na nic; spozierać po portretach byłych dyrektorów, którzy wisieli tu w złoconych ramach. A z towarzyszy, co na owe złote ramy pracowali, żadnego śladu nigdzie?!!
Gdy ogół delegatów zajął się spoglądaniem w olejne oczy portretowych upiorów, sekretarz Koza zbliżył się do Drążka, by ze swej strony jemu znów spojrzeć w oczy. Chodziło nie o żarty!
Jeżeli Drążek stawiał na kartę Dom Ludowy, to Koza ryzykował wysługę tylu lat i poniewierek: swoją pracę biurową! Jeżeli targu z kapitałem nie skończą, może się rozchwiać Dom, a sekretarza innego zawezwą?! Więc chyba jest już pora, by opuścić dyskretne alibi?!
Nieprzejednaną postawę Drążka wobec kapitału uważał Koza wyłącznie za alibi. Które wcześniej czy później pęknie! Poseł wytrzymał spojrzenie sekretarza. Wytrzymał i zwyciężył. Zionąc piwnym oddechem w przywarte, rozeszklone oczy Kozy, powiedział głośno:
— Przez to zielone sukno płynie krew wszystkich górników Zagłębia. — I nie czekając żadnej odpowiedzi tyłem się odwrócił.
Buja czy prawdę mówi?! Koza chwycił Drążka za rękaw, niestety, za późno!