Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niech żyje poseł Drążek! — A cóż mogła mieć z tego w strasznym swoim zmartwieniu?... gdy we dwoje stąd zeszli. Gdy za chwilę autem dyrektorskim wracali.
W okrzykach takich szli spokojnie przez jezdnię z Domu Ludowego naprzeciw, do Rady Kopalń i Hut, delegaci kopalniani. Prowadził Drążek stanowczo a tak godnie, jak gdyby z namaszczeniem dźwigał samego siebie.
Dalej — Sikora, Niestój, Malara, Koprownicki — delegaci. Martyzel, Duś, Supernak, Koza — też delegaci. I jeszcze nowi, inni. Nie patrzyli na boki, ani pod nogi, ani w górę, ani też przed siebie. Chwila była tak wielka, iż wszyscy utkwili oczy w punkt, nieznany powietrzu a wszędzie tu obecny, w punkt krzywdy robotniczej.
Chociaż dwie partie na tle tego samego Związku, w jedno ciało się zbili i tak właśnie solidarnie znikli, przytrzaśnięci szklannym łoskotem drzwi Kopalń i Hut.
Skupili się w przedsionku, by wszystko poszło składnie: kolejne zawieszenie płaszczów na szaragach. By ręka kapitału za pomocą usługi woźnych nie tknęła delegackich płaszczy. A zarazem, by woźni, choć słudzy, lecz z uświadomieniem klasy robotniczej też kiedy wkońcu przejrzą, nie poczuli obrazy.
Stąd przez rząd sal, pustych, oścież rozwartych, aż do sali żarząco oświetlonej, z zielonym wielkim stołem do sali wspólnych obrad.
Gdy już tu przyszli, rzecz najpierwsza: śliskimi