Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kostryń uciekł. Tadeusz został sam, pochylony nad szumem ulicy.
Tak zobaczyła tutaj po raz drugi swego Tadka Lenora. Stała we wrotach Domu Ludowego z Szymczykami. W tłumie zredukowanych. Stała, patrzyła, z nogi na nogę przestępując, bo to i zaraz będą narady z delegatami Kapitału, i Tadek na balkonie, czyli, oprócz wszystkiego tamtego, wpatrzona w Tadka. Aż tu na tenże balkon przybiega Kostryniówna!
Któż taką rzecz wytrzyma?! Teraz tam stoją dwoje, ta panna z Tadkiem, i rozmawiają, i spojrzeli dokoła, a wiatr wieczoru rozchyla im włosy na głowach a równocześnie od tego samego podmuchu serce w Lenorze drży. A teraz zeszli z balkonu i znikli wewnątrz gmachu.
Więc Lenora rozgląda się dokoła i odpoczywa w sobie bodaj chwilę, ale nie odpoczęła jeszcze, gdy znów nią zatargało: szklannymi drzwiami na dole, otwarły się znienacka, wychodzą Zuzanna i Mieniewski. Czekają, kiedy podjedzie automobil.
Któż taką rzecz wytrzyma? Lenora patrzy, auto już podjechało. Teraz się usadzają w środku na skórzanych poduszkach, teraz trzasnęły drzwiczki, cóż znaczą łzy Lenory, choć płyną ciurkiem — nic.
Szarpnęła się, by podbiec ku samochodowi — biegajże w takim tłumie. Tyle tylko zdziałała, że gdy wszyscy zebrani na placu zakrzyknęli — na cześć Drążka i towarzyszy, przechodzących z Domu Ludowego do gmachu Rady Kopalń i Hut, i ona też, Lenora, łzami gorącymi zalana, wołała z całej mocy: