Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/303

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nej chwili poczuli, że ubliżają sobie. Tadeusz obliczał i podsuwał cyfry, jak gdyby do sprawdzenia, Zuzanna, jak gdyby już nie wierzyła tym cyfrom i wolała szukać istotnej prawdy bystrym spojrzeniem w oczach swego rozmówcy.
— Niech pan tego wszystkiego nie robi — rzekła nagle. Nagle bowiem uczuła nie w pamięci, nie w wyobraźni, a w całej sobie trwające oblicze Tadeusza: blade, bolesnymi rysami wyciągnięte, patrzące w głębi niej samej, Zuzanny, przedziwną świadomością.
Żachnęła się, strąciła lekkim ruchem dłoni rękę Tadeusza z arkusza wyliczeń, miała jeszcze coś mówić, gdy oto zawołano ich na podwieczorek.
Poszli roześmiani trzymając się pod rękę.
Kostryń siedział za stołem, ubrany w stary garnitur sportowy. Zawsze tak szedł do robotników: jakby na wyczyn, czy też na polowanie. Siedział ukosem, by nie naciskać tylnej kieszeni, którą rozpychał browning.
Pani Stanisława zapraszała pilnie, mąż nic nie jadł. Kruszył tylko dokoła i chlapał. I do znudzenia powtarzał wciąż to samo — o kwartecie francuskim. O sławnych instrumentalistach, którzy niebawem wstąpią tu, po drodze na Bałkany. Z tego zaś wniosek, że jest czas na wszystko wszędzie a więc i tutaj, w Osadzie, choćby na nie wiem co, jest jeszcze ciągle czas.
Nie dokończono podwieczorku. Z miasta telefonował Kapuścik. Pojechali we czworo: Kostryń, żona, córka i Tadeusz.
— Niech nas widzą z Mieniewskim — szepnął Kostryń żonie. — Rozumiesz: My z Mieniewskim.