Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/312

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

powstały ze swych miejsc. Patrzą matowymi oczami a zmarszczone podgardla czerwienieją im od krwi.
— Bo sprawa jest umowna i takeście to panowie rozumieli, jakeście dotąd stosowali! Jakeście dotąd stosowali! Jakeście dotąd stosowali! — ryczał poseł Drążek dyrektorowi Kostryniowi prosto w czerwone oczy.
Powtarzałby to zdanie wiele razy, bez końca. I machałby pięściami bez końca. I rzucałby się, niby ryba żywcem skrobana, ileby tylko chcieli. Albowiem w tym garusie piekielnym i we wzajemnym lżeniu działo się między posłem a dyrektorem, działo się już nareszcie porozumienie zgody.
W wyzwiskach i w obrazie wzajemnej przebłysło między posłem a dyrektorem takie porozumienie, że można pohańbić się nawzajem, a wierność trwa! Opluć jeden drugiego — a wierność czuwa. We wspólnym ocaleniu utwierdzona, do strejku nie dopuści.
Zelżyli się, zahaczyli nagłą obrazą, z sobót angielskich wynikłą, i przerwali obrady. Delegaci wynieśli się z okrzykiem, a gdy ich tłum ogarnął, zawrzało na ulicy jakby mielonym pieprzem dmuchnął kto ludziom w oczy.
Kostryń patrzył na puste miejsca po delegatach i śmiał się jak dziecko. Zwłoka na dwa tygodnie, albo na trzy, na cztery, albo wogóle po kościach się rozejdzie. Patrzył przez cienką szparę story przy szybie, dyszał, ssał szklanego papierosa i wciąż jeszcze czekał: ulicą Przemysłową przelewał się tłum. Szary, ciemny. Jakoby bruki powstały z jezdni i kotłowały się, uniesione na wysokość człowieka.