Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/313

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dyrektorzy rozprawiali w gabinecie. Wzburzeni bardzo, nikt nie spodziewał się takiego załatwienia. Nie było żadnej dyskusji — wszystko stoi otworem?!
Kostryń jęczał w fotelu. Czekała go dziś jeszcze ciężka przeprawa z Coeurem.
Gdy przed Domem Ludowym ucichło, postanowili wyjść. Można już było śmiało, ulica Przemysłowa była już prawie pusta. Siedm aut dyrektorskich ryknęło jednym głosem, gdy oto znaprzeciwka od strony Domu Ludowego oderwał się ruchomy skrawek ciemności. Skrawek ów zatrząsł się na jezdni, minął samochody i jęcząc ludzkim głosem podążył szerokimi stopniami Rady naprzeciw dyrektorów.
Tu, przed stopy Kostrynia upadł z wołaniem:
— Ja jestem Symczykowa, panie dyrektorze, my starzy! Oboje my zredukowani!! Prosimy łaski pana dyrektora!!
Drobny, zziębnięty tłum świadczył białymi twarzami i wznosie się poczynał i zakryłby niebawem schody Kopalń i Hut.
Kostryń krzyknął: — Wstydźcie się, łamistrejki — lecz byłoby się na nic zapewne nie zdało i byłaby ich oboje ciemność szara ludzkim głosem płacząca oblała ze wszech stron, gdyby nie pan Kapuścik!
Znalazł się tu na czele swojej jazdy granatowej, roztrącił tych żebraków końmi i drżących ludzi rozdeptał kopytami tak prędko, iż nie wiadomo chyba, z czego tam jeszcze iskry na bruku wybłysły.
Kostryń rzucił się w auto. Kazał jechać za miasto. Kluczył między hutami wśród konstelacyj świateł kopalnianych, aby na wszelki wypadek zmylić za sobą