Bratanki/Tom I/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV. W lesie.

Po wypadku w karczmie, nie miał pan Piotr nic lepszego do czynienia, musiał do Rachowa powracać. Przechodziło mu przez myśl ruszyć do Bożéj Woli, sądził bowiem, że tam może zastanie żonę, lecz się obawiał zbytniego przerażenia, chciał ją miéć przygotowaną przez wojewodzinę.
Trzeba się téż było naradzić, jak postąpić, ażeby módz wrócić prawnie między żywych, nie osławiając Wita. Chociaż ksiądz zaręczał, iż mu więzień przyrzekł zniknąć ze świata i na pokutę udać się do klasztoru, mało dawał temu wiary Piotr, znał bowiem człowieka. Chciał wszakże wyczekać i przekonać się, ażali słowa dotrzyma i jąć się czegoś dopiero, gdy o losie Wita wiedziéć będzie. W takich myślach, bijąc się z sobą, smutny, przybity, a coraz niespokojniejszy o los żony i dziecięcia, Piotr pośpieszał do Rachowa, czując się bezsilnym i wielce znużonym.
Staruszka oczekiwała nań, od okna chodząc do okna, modląc się po cichu, popłakując czasami, zapominając o zwykłych swoich zajęciach i obowiązkach. Cała ta sprawa, z powodu szlachetnego postanowienia Piotra, który na rodzinę hańby sprowadzać nie chciał, była przedmiotem jéj troski; biedziła się co począć, jak dopomódz, w jaki sposób ułożyć przed światem tę historyę tak, aby z niéj istotnéj a smutnéj nie wyciągnięto prawdy. Czasami łamała ręce, widząc niepodobieństwo wymiaru sprawiedliwości bez rozgłosu i odkrycia winy rotmistrza. Napisała nawet do syna, który był w stolicy, ażeby do niéj przyjechał dla bardzo pilnéj porady w rzeczy, któréj listowi powierzyć nie mogła.
Gdy kapelan przybiegł z nowiną, iż Kulesz z panem Piotrem powrócili, żywa staruszka nie czekając przyjścia jego, poszła sama do oficyny, aby się co prędzéj dowiedziéć o skutku podróży, którą sądziła już daremną.
W kilku słowach Piotr po cichu opowiedział jéj wszystko. Załamawszy ręce, słuchała powieści, nie wiedząc czy się smucić, czy radować. Jéj także zdawało się, że Wit raz uwolniony, nie dotrzyma słowa i będzie się starał ratować wszelkiemi możliwemi środkami. Obawiała się o Maryę i dziecko, w ostatku zemsty człowieka przywiedzionego do rozpaczy. Ponieważ Maryi nie było z Witem, a wyznać nie chciał, gdzie się znajdowała, wysłano natychmiast do Bożéj Woli dowiedzieć się, czy tam nie wróciła. Wszyscy byli tego zdania, że jeśliby Wit nie dotrzymał słowa i nowe jakieś kroki przedsięwziął ku obronie, należało otwarcie stanąć Piotrowi przed sądem i nie oglądając się na imię i rodzinę, wytoczyć sprawę na trybunał, aby bratobójcę i niewdzięcznika skazano, na co zasłużył.
Piotr wszakże opierał się temu mocno. Rzecz pozostała w zawieszeniu. Z Bożéj Woli dopiero w parę dni przyszła wiadomość, iż tam od wyjazdu państwa nic o nich nie wiedziano, ale zarazem przywieziono opis tego gwałtownego porwania Maryi, która wyjeżdżać nie chciała i mnóstwo szczegółów świadczących, iż nieszczęśliwa zmuszoną została do podróży, która dla niéj była wstrętliwą i straszną. Nadjechała owa wygnana Basia, która odchorowawszy pieszą ucieczkę, zatrzymała się była jakiś czas u familii, a teraz chroniła się pod opiekę wojewodzinéj. Z tego, co ona o życiu Maryi mówiła, wmieść było łatwo, jak ono coraz było nieznośniejszém, a po ucieczce z domu nawet niebezpieczeństwo życiu jéj grozić mogło. Napróżno chciano część tych szczegółów utaić przed Piotrem, dowiadywał się ich codzień, a wreszcie los żony zmusił go do postanowienia ratowania nieszczęśliwéj, choćby z ofiarą imienia i ogłoszeniem całéj sprawy. Czekał tylko wieści, coby się z Witem stało. Wysłano na zwiady ludzi, pojechał Kulesz i kilku innych, którym zaufać było można.
Całemi dniami czekając na wiadomości Piotr, albo w gabinecie wojewodzinéj przesiadywał, lub chodził sam po ogrodzie. Jednego wieczora nareszcie wrócili prawie wszyscy razem wysłańcy. Kulesz dotarł był aż do Borszczówki, inny był u księdza Kromowicza, trzeci na gościńcu ku stolicy znalazł ślady przejazdu rotmistrza, którego powóz i konie dokładnie mu opisano.
Nie było więc wątpliwości, iż uwolniony, pochwyciwszy żonę uchodził, cale sobie nie ważąc przysięgi i zamierzając obronę, któréj trudno się było domyśléć.
Piotr tedy dłużéj już wytrwać nie mógł, postanowił gonić za zbiegiem do Warszawy i chwycić się ostatecznych środków, aby ratować żonę i dziecię, będące w jego rękach. Z tém postanowieniem przyszedł aż do wojewodzinéj, która go się spodziewała i opierać się mogła.
Szło tylko o jak najprędsze obmyślenie wyboru w podróż, do któréj potrzeba było pieniędzy i ludzi. Cały dwór nowy musiano dla Piotra sztyftować, o co wszakże na owe czasy nie było trudno. Szlachty niezamożnéj a szukającéj kondycyi było podostatkiem. Wojewodzinę znano z jéj wspaniałomyślności, więc się tam ludek garnął na pierwszy odgłos, że młodzież werbowano. Koni dostarczyło stado, rynsztunku zapaśne składy domowe, na jakich naówczas żadnemu zamożniejszemu dworowi nie zbywało.
Wojewodzina zrzekła się swojego poczciwego Kulesza na rzecz pana Piotra, który go polubił i najwięcéj doń przystał. A że naglono wybór i śpieszono z nim, w kilka dni było gotowe wszystko. Ludzie wprawdzie nieco zbierana drużyna, wyglądali jednak dość pokaźnie, a sfornemi ich uczynić Kulesz się podejmował. On téż ich przyjmował.
Pod sobą miał wielce obiecującego, jak mu się zdawało, człeka, co się jeden z pierwszych zameldował, już nie młodego, zbudowanego na żołnierza, roztropnego, a niegdyś, jak powiadał, przez czas pewien używanego do koni w Bożéj Woli. Zwał się on Andraszkiem, a pan Piotr, acz sobie tego imienia nie przypominał, twarz znajdował jakoś nie obcą. Andraszek zaraz w początkach tak energicznie się wziął do ludzi, tak umiał zarządzić nimi, iż mu Kulesz dał nad ona drużyną władzę i codzień był z niego więcéj zadowolony. Buńczuczny to był chłop, umiejący się wygadać, ale téż nie legus i nie próżniak, a miał okrutną ochotę dostać się do pana Piotra, tak, że na wszelkie warunki przystał, jakie mu Kulesz zaofiarował.
Piotr miał już tylko jedno w sercu i na myśli. — Gonić! dognać, Maryę odzyskać, dziecię uścisnąć i choćby życie dać w ich obronie. Przypominając sobie, iż skarb ten najdroższy był w rękach nieprzyjaciela, szalał z niecierpliwości. Gdy więc wszystko w gotowości już stało, rzucił się do nóg wojewodzinie, dziękując ze łzami i ucałował jéj ręce, błogosławiące go na drogę „pokoju i szczęśliwości“ wedle słów modlitwy.
— Mój Piotrku ty drogi, rzekła zapłakana staruszka, ja cię nie wstrzymuję już, niech Bóg wiedzie i przyprowadza was z Marya. Dziś rano ludzi twych oglądałam, rozpytywałam Kulesza. Kazałam sobie nawet konie wyprowadzać, aby się przekonać, że się za wyekwipowanie nie powstydzę. Juścić to jako tako, tylko mi się bardzo jeden z ludzi nie podobał.
— Któryż? kochana ciociu? zawołał Piotr.
— Eh! jużem wokowała i Kulesza, rozpytując o niego, ozwała się staruszka, ale to nic nie pomogło. A ja ci powiem, mam taki instynkt od Boga dany, który mnie nigdy nie zawiódł, iż gdy jaka twarz razi i straszy, zawsze się jéj nie darmo zlęknę. Otóż ten człek, nie wiem czemu, właśnie na mnie takie uczynił wrażenie odpychające.
— Któryż to?
— Kulesz go nazwał Andraszkiem, i ręczy, że to najlepszy ze wszystkich, no, cóż powiesz, jabym zapłaciła, żebyś go nie brał.
Piotr wdzięcznie podziękował.
— A! rzekł, niech się ciocia uspokoi, nie miły ma wyraz twarzy, ale człek zręczny i obrotny i bywalec. Zresztą, choćby mi jeden skrewił, nic że się nie stanie. Za pierwszą oznaką dam mu w drodze odprawę.
Na tém się skończyło. Nazajutrz rano kapelan odprawił Mszę na intencyę podróży, i ludzie wszyscy przyszli do kaplicy po błogosławieństwo. Przyszedł też z innymi ów Andraszek. na którego popatrzywszy wojewodzina się wzdrygnęła, ale nie powiedziała już nic. Cały dwór pana Piotra składał się z Kulesza, Andraszka i pięciu ludzi konnych. Szedł téż wóz wielki węgierski z zapasami podróżnemi i jeden koń luźny na wypadek.
Wszyscy, jak to naówczas obyczajem było, uzbroili się dobrze, miał każdy pistoletów parę, szablę, a służba małe karabinki przez plecy. Ponieważ zapowiedziano jak najśpieszniejsze zdążanie do Warszawy, zaraz na wyjezdném oświadczył się Andraszek, iż on, znając doskonale okolicę i krótsze drogi przez lasy, poprowadzi ich tak, iż najmniéj dzień jeden czasu oszczędzić potrafią. Kulesz zrazu się wahał, ale pan Piotr się zgodził, dał Andraszce talara, natychmiast polecił jechać przodem, a owe prostsze ścieżynki ukazywać.
Tymczasem wszakże ruszyli gościńcem wielkim, od którego późniéj wziąć się miano lasami na wprost ku Warszawie.
Cały ten dzień szedł na milczącéj jeździe dosyć pośpiesznéj, na gościńcu jeszcze wypadał popas, Andraszek puścił się przodem i wnet gospodę oczyścił, z arendarzem pogadał, ludzi z szopy powypychał precz tak, że dzięki jego usłużności, popas wypadł dogodnie i bez straty czasu.
Trafiła się jednak rzecz dziwna. Żydek arendarz, który młodym jeszcze będąc, na jednéj z wiosek do Bożéj Woli należących przez lat kilka szynk trzymał, a teraz przeszedł do téj gospody, wpatrzywszy się chwilę w pana Piotra, stanął jak wryty i nieustannie podchodził doń, patrzał się, zdawał niezmiernie poruszony. Gdy jeszcze mieszkał na gruncie Zagłobów, trafiło się, iż brat jego młodszy w stawie około młynka wywróciwszy się tonął, a pan Piotr, który tam na kaczki polował, z wody go wychwycił. Żydek znać zapamiętał dobrze twarz tego pana, poznał go i pan Piotr, lecz nie dał mu wiedziéć o tém. Ciągle jednak zachodził mu w drogę, a gdy czekając na konie wyszedł nieco przed karczmę Zagłoba, powlókł się za nim drżący.
— Jasny panie, szepnął chwytając go za kolana, mnie dusi, mnie to męczy! niech się pan przyzna, pan jest pan Piotr, którego mocny Bóg wyratował cudem. Pan jest pan Piotr, bo dwóch ludzi na świecie tak podobnych nie było. Pan ma jego twarz, pan ma jego głos, pan...
Piotr się uśmiechnął klepiąc go po ramieniu.
— Cicho Aronek, cicho, rzekł, a Lejbuś zdrów?
Żydek mało nie krzyknął, ale razem i radość i strach wielki odmalował się na jego twarzy.
— Pan jest pan Piotr.
— Mówię ci, z tém cicho. Co się stało z Lejbusiem?
— A! on ma już sześcioro! odparł Aron, i jemu się tak powodzi! lepiéj jak mnie. Ale jeśli pan jesteś pan Piotr, niech pan nie jedzie ztąd, póki się nie rozmówi ze mną, zaklinam na wszystko. Szepnął cicho, o życie wasze chodzi, ale nie trzeba, żeby kto widział, że ja z panem gadał.
Zdziwiony mocno pan Piotr, wskazał mu ręką, żeby do izby wrócił, sam się wstrzymał nieco, a po chwili udał się za nim. Alkierz był otwarty, Aronek blady jak kréda, czekał, mrugając we drzwiach.
Nie mogąc zrozumiéć, o co chodziło, zwolna poszedł pan Piotr za nim, drzwi się zamknęły.
Żydek stał drżący z załamanemi rękami.
— Pan nas ubogich żydków ratował, rzekł po cichutku, może my téż pana od nieszczęścia odratujemy. Zkąd pan swoich ludzi pobrał? na miły Bóg! zkąd pan ma tych ludzi? dokąd pan jedzie? co z nimi za interes?
— Ludzi przed kilku dniami przyjąłem do służby, albo cóż? spytał Piotr, cóż to są za ludzie?
Aron się za głowę pochwycił.
— Ach! zawołał, ludzie, niech pan mnie nie zdradzi, bo oni z dymem puszcz, i zabiją. Toż pański starszy, to herszt zbójów, Neliga, ja jego znam, i tych jego ludzi z nim. Oni zajechawszy, zaraz grozili, mi bym milczał, ja jutro ztąd ucieknę, ale ja musiał pana przestrzedz. Oni was w drodze zabiją.
Pan Piotr uśmiechnął się zrazu niedowierzająco, ale żyd go jął po rękach całować i zaklinać się, że prawdę mówił i prosić i błagać, aby pod noc, a zwłaszcza w lasy z nimi się nie puszczał. Uderzyło téż Piotra przypomnienie, iż Andraszek uparcie ich chciał prostszą drogą lasami wieść. Lecz cofać się przed takim postrachem za niemęzką rzecz uważał. Zbierając jednak myśli, tknęło go i to, iż ludzie zebrani z różnych niby stron, jakoś zbyt prędko się z sobą oswoili i znali. Poufałość i zgoda panowała szczególna.
Było już z południa, podziękowawszy Aronowi i nagrodziwszy mu sowicie jego troskliwość, postanowił pan Piotr ruszyć daléj, lecz na wszelki wypadek, miéć się na jak największéj ostrożności i naradzić z Kuleszem. Żyd drżał, kazano podać konie, wszystko było w jak największym porządku, Andraszek ruszał przodem, ludzie za nim, pan Piotr umyślnie skinąwszy na Kuleszę, pozostał w tyle przy wozie, na którym był człowiek od stajen z Rachowa.
O kilka staj od karczmy, droga w prawo poszła mniejsza. Andraszek skinął i pierwszy się nią wziął.
— Słuchaj poruczniku, szepnął Piotr do Kulesza, źle się nam coś święci. Żyd mi się zaklął na popasie, a wierzyć mu mam powody, iż Andraszka zna i ludzi naszych, a są to po prostu zbóje dawno się uwijający po okolicy, i bardzo być może, iż nas na zasadzkę prowadzą.
Kulesz wargi zakąsił i pomilczał.
— Zbóje nie zbóje, rzekł cicho — to pewna, iż chodząc na popasie koło nich, coś mnie niedobrego uderzyło. Szeptali z sobą nieustannie. Widziałem z za ściany, jak im coś Andraszek ukazywał i dysponował, sam miałem wątpliwość. Jeśli żyd jeszcze przestrzegł, nie ma co robić, trzeba się miéć na ostrożności.
— Pierwsza rzecz, rzekł Piotr, jedziemy gościńcem, na gościniec nawrócić.
Kulesz donośnym głosem wydał komendę, Andraszek się obrócił.
— A to co? spytał.
— Jedziemy traktem!
Przybiegł z koniem pośpiesznie do Kulesza.
— Cóż to się stało? proszę pana, zawołał dosyć zuchwale, mieliśmy lasami jechać, cieniem, wygodną krótką drogą, a tu nagle...
— Tak mi wypadło, odezwał się Piotr krótko i stanowczo, gościńcem ruszać.
Andraszek ramionami ruszył, na ludzi popatrzał, czoło mu się schmurzyło.
— Ale po cóż drogę zmieniać i nakładać? burknął ostro.
— Kto tu komenderuje, ja, czy wy? zapytał Kulesz, na gościniec.
Ludzie się zbili w kupę i szeptali, poglądając ku Andraszce, groźno, szydersko, dziwnie. Ten czapkę na głowie miął, znać ze złości; oczy mu zapłynęły krwią, splunął i dał znak, aby zwrócono na gościniec. Potém spiął konia, dobiegł do swoich, począł z nimi z cicha gadać i przez krzaki na powrót szli ku traktowi. Kulesz i pan Piotr z wozem stali, czekając i przypatrując się temu z pewnym niepokojem. Stary porucznik był człek odważny, chłodny a rezolutny, pistolety dobył, panewki opatrzył i ruszył ku Andraszce.
— Słuchaj ty, odezwał się, wzięto was do posłuszeństwa i posługi, a nie do komenderówki, za pierwszą oznaką niesubordynacji...
Andraszek stał nadchmurzony, ludzie z nim będący zaczęli się śmiać, zatulając usta.
— No tak, zawołał Andraszek, ale téż pono panowie wiary we mnie nie macie, a to człeka obraża. Cóż się nagle stało, żeby marszrut zmieniać?
— A tobie co do tego? spytał Kulesz, milczéć i słuchać twoja sprawa.
Ten się uśmiechnął, skrzywił, jedno oko przymrużył, głową począł trząść i groźno spojrzał na starego Kulesza.
— Gada się, aby gadać, jedziemy i po wszystkiém! burknął, skinąwszy na swoich. I pojechali.
Nie było w tém wszystkiém nic tak nadzwyczajnego, bo nowych ludzi ściągnąwszy spodziewać się łatwo, że zrazu niesfornie iść musi, baczne jednak oko wytrawnego człowieka dojrzéć mogło łatwo w twarzach téj służby nowéj, pewne oznaki zbyt ścisłego porozumienia i jakby zaród zuchwalstwa.
Piotr i Kulesz doznali jakiegoś uczucia niepokoju, który obok przestrogi otrzymanéj kazał się miéć na baczności. Dalszy pochód i szepty, a ruchy tych ludzi dawały wiele do myślenia.
Lecz Kulesz bywał w wielu wypadkach i ulęknąć go nie było łatwo; jechali w milczeniu, on się głęboko zamyślał. I on i pan Piotr i wóz trzymali się umyślnie opodal nieco. Przodujący znowu zwalniali kroku, jakby się zbliżyć do nich chcieli, naówczas Kulesz wołał:
— Naprzód! i musiano go słuchać, choć niechętnie.
Na twarzy Andraszki już nie rozdrażnienie, ale gniew i złość się malowały. Błyskał oczyma odwracając się, jakby im groził. — Poczekajcie...
Piotr się z Kuleszem naradzał. Wyjechali w puszczę gęstą, ale gościniec był szeroki, wóz dla piasku musiał iść zwolna, oni téż jechali stępo. Nieznacznie Kulesz kurki od pistoletów poodwodził, Piotr także. Sam ten łoskot uderzył wprawne znać ucho Andraszki, bo się zwrócił nagle, nic jednak nie widząc nadzwyczajnego, jechał daléj. Nagle wśród téj ciszy wielkiéj, Kulesz krzyknął donośnym głosem po dwakroć:
— Neliga! Neliga!
Jak piorunem rażony, ów mniemany Andraszek skręcił się w miejscu i stanął, drudzy też powstrzymywali konie. Próba ta zręcznie obmyślana, nie pozwalała wątpić nawet, iż przestroga była prawdziwą. Usłyszawszy imię swoje, Neliga zmieszał się, ale wprędce namyśliwszy z pistoletu wypalił do Piotra. Ten przychylił się na koniu i kula świsnęła mu nad głową. Ludzie przodem jadący skoczyli wprost na Kulesza i Zagłobę. Ci jednak przygotowani już byli i szabel podobywawszy gotowali się na obronę, gdy strzał trafny Kulesza prawą rękę Nelidze strzaskał, a siedzący na wozie chłopak, palnął z rusznicy tak szczęśliwie, iż go z konia zwalił. Reszta ludzi widząc wodza na ziemi, zamiast napastować Piotra, zwróciła się ku niemu, starając go pochwycić i unieść, ale tuż im wpadli tamci na karki i popłoch taki rzucili na nich, iż draby koni pozbywszy, w las uchodzić zaczęli. Przypadła służba od wozów, wzięto rannego Neligę, który już ani słowa nie pisnął. Raz czy dwa starał się świśnięciem swoich nawołać, ale mu ręce wnet spętano i świsnąć Kulesz nie dał. Leżał na ziemi oblany krwią, a choć się targał i szarpał, musiał w końcu poprzestać obrony rozpaczliwéj, gdy poczuł, że mu ona rany jego pogorsza. Wiązano go, gdy Piotr przystąpił.
— E! ozwał się schrypłym głosem zbój, Pan Bóg wam rozum dał i poratował, coście rąk naszych uszli, podziękowalibyście Panu Bogu i nie męczyli człowieka. Co wam z tego przyjdzie, jak mnie powieszą?
Kulesz zawołał:
— Milcz, dawnoś ty na szubienicę zasłużył.
— A no! mało ich takich, co zasłużyli, a nie wiszą. Jeszczem ci ja przecie nie najgorszy, rzekł spokojnie zbój. Ja wam mówię, dajcie mi pokój, to się mścić nie będę, a nie, to moi wam gumna popalą i dwory z dymem puszczą. Jam ci na życie jegomości nie nastawał, rzekł, zwracając się do Piotra, nie moja to rzecz, a dajcie mi wolność, powiem wam, kto mnie na to namówił i kto zapłacił.
Piotr pobladł.
— Nie kłam i nie szkaluj.
— Powiem prawdę, a wy mnie puścicie, co wam po mnie? Strzeżcie się rotmistrza, ja na was już nie pójdę, woli Bożéj nie ma, to darmo.
— Gdzieżeście się spotkali z rotmistrzem?
— W lesie, przywlókł się odarty i wylękły, nie mówił, co mu się stało, a wściekły był bardzo. Tośmy go nakarmili i dali mu spocząć u siebie. I tam się ze mną układał, że za życie wasze da pięćset czerwońców i zadatek położył.
Piotr słuchał blady stojąc.
— Gdzież on jest? — zapytał.
— Moi mi mówili, że do Borszczówki końmi proboszczowskiemi pojechał potém, i nie wiem, co się stało.
— Słuchaj Neliga, rzekł Piotr, słowo mi daj choć zbójeckie, że mi na życie godzić nie będziesz?
— Słowo zbójeckie! ej! krzyknął Neliga, nie gorsze ono czasem od szlacheckiego. Komum je dał, nie złamałem nigdy. Znalić mnie ludzie, anim bił i zabijał, gdy nie było potrzeby.
— Rzuć że to rzemiosło, dodał Piotr, a wolnym będziesz.
— Starym jest, może kaleką będę na życie, bo się z rany wylizać trudno, zostawcież mnie, mruknął Neliga, a nie! to was proszę, przyłóżcie mi do ucha pistolet i kulą przez łeb, żeby się długo nie męczyć.
Piotr skinął i kazał go rozwiązać. — Idź z Bogiem i nie grzesz! Jakiś czas, gdy pęta z niego zdjęto, leżał jeszcze zbój na ziemi i patrzał, zdrowa rękę wyciągnął, podniósł się i pochwyciwszy Piotra dłoń, pocałował ją.
— Jedźcie wy z Bogiem! gdyby wszyscy byli, jak wy, panowie, możeby i zbójów nie było.
Dźwignął się kulejąc, strząsnął, pokłonił i wszedł zwolna do lasu. Wkrótce potém dał się słyszéć świst, któremu inne odpowiedziały, a potém cicho było w lesie, chrzęszczały tylko gałęzie, jakby się przez nie dziki zwierz przedzierał.
Na gościńcu, przy wsiąkłéj w ziemię krwi, stali Kulesz, Piotr i ludzie z wozem. Co tu było poczynać? jechać daléj? powracać nazad? Zostali z dwojgiem ludzi samoczwart, a choć na prawdę i tak się daléj puścić było można, nie wiele zrobić by się dało, gdyby Wita spotkać szczęście nadarzyło. Rada w radę, wypadało zawracać i już miano się do odwrotu, gdy słyszéć się dała w dali trąbka myśliwska, potém goń psów, potém znów gałęzi chrzęst i mężczyzna w letnim kitlu, w długich butach, z torbą myśliwską, z rusznicą na ramieniu, wydobył się z gąszczy klnąc.
— A to mi ich tu licho nadało ze strzelaniem, żeby zwierzynę płoszyli.
Stanął rumiany chłop przed nimi, najrzał krew na ziemi, popatrzał na Piotra i jego ludzi, i zawołał nagle:
— O Jezu najsłodszy! Wszelki duch Pana Boga chwali!
— I ja także, smutnie odparł Zagłoba.
— Żyw czy widmo, Jezu najsłodszy, czyż Piotra oczy moje oglądają.
Rzucili się sobie w ramiona.
— Cicho, szepnął mu Zagłoba, cicho, mój Wereszczako, jeśli ci miły Bóg, jam jest, ale o mnie mówić nie trzeba.
— A cóż ty tu robisz?
— Tylkom co życie ocalił, dodał Piotr, bom był w ręku Neligi.
— Neligi! Jezu najsłodszy, a gdzież on?
— Rannegom puścił.
— Wolno?
— Musiałem, teraz mi do Rachowa trzeba na powrót, bo na dalszą drogę ludzi brak.
— Po co do Rachowa, do mnie, nie puszczę daléj, pół mili do Zdunki, i jesteś jak w domu. Jezu najsłodszy, czyżbym ja się kiedy spodziewał, że cię ujrzą jeszcze oczy moje!
Ściskali się znów płacząc, a wtém porwał pan Wereszczaka trąbkę i zadął śpieszno, raz, drugi i trzeci, poczekał trochę, zatrąbił znowu. Psy najprzód z lasu wybiegły, tropu szukając, poplątały się na gościńcu, padły na świeżą krew i zaczęły przeraźliwie wyć, a tuż i myśliwych kilku nadbiegło.
— Dawać konie i na powrót do Zdunki, a no! żywo! zakrzyczał Wereszczaka. Do domu!

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.