Beniowski (Sieroszewski, 1935)/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Beniowski
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXX.

Gdy Beniowski podchodził do swego domu, dzień już był rozgorzał w całej pełni. Wiosenne słońce zalewało olśniewającym blaskiem białe jeszcze, lecz już ciemniejące okolice.
Otopniałe ze szronu drzewa i krzewy prężyły rozkosznie swe gałązki w ciepłem powietrzu i rzucały sine, wilgotne cienie pod siebie na roziskrzone, brylantowe śniegi. W zaroślach szemrały szmery, niesłyszane w przeciągu całej zimy, kapała woda, chlapały opady śniegu, nawet tu i tam rozlegało się nieśmiałe ćwierkanie ptaszków, zimujących tu sójek. Z kryształowych frendzli sopli lodowych, zwieszających się z gałęzi, z rogów domów, z przęseł płotów ciurkiem leciały kryształowe krople. Ciemne figury ludzi pieszych i na saniach migały często w jasnych przelotach leśnej drogi.
O śnie i wypoczynku nie było co marzyć. Już zdala Beniowski zauważył przed ganeczkiem swego domu parę sani, a na ganeczku kilka figur w futra zaszytych.
Nie znali go i patrzyli nań ciekawie, ale obojętnie; dopiero gdy stanął na stopniach schodków i spytał ich, kto zacz są, domyślili się, że on to jest Beniowskim, i zdjęli uszaste, podróżne czapki.
— Wygnańcy jesteśmy z Wierchniego.
— Czegóż chcecie?...
Milczeli i kręcili w rękach czapki, przestępując z nogi na nogę.
— Nieszczęśliwi jesteśmy... pozbawieni kraju swego i wolności... i wszelkiego prawa... — zaczął jeden.
— Długo o tem gadać, więc może pan pozwoli...
— Tu nieporęcznie... Należałoby opowiedzieć wszystko, porządnie od początku... więc może...
Beniowski zdawał się wahać.
— Chodźcie! — rzekł wreszcie — ale ja nie mam żadnych tajemnic. Jak się nazywacie i skąd jesteście?
— Wszyscy jesteśmy z Wierchniego... Zwę się Iwaśkinym, a ci dwaj Wołodimirow i Puszkarew...
Beniowski ruszył przodem i wprowadził gości do świetlicy.
Iwaśkin obwiódł ją bystrem, lisiem spojrzeniem, poczem jego skośne, zielonawe oczki schowały się natychmiast pod opuszczone na dół powieki; dwaj jego towarzysze patrzyli z pewnym lękiem i zachwytem na wspaniałą, swobodną w ruchach, dumną postać Beniowskiego, podziwiali kosztowną, krytą aksamitem szubę, zamorskie skórzane obuwie, sukienny żupan i lity pas, wyglądający z pod rozchylonych pół zwierzchniego ubrania.
— Czegóż chcecie?... — powtórzył Beniowski, zatrzymując się w połowie komnaty i zwracając ku nim.
Stanęli nieśmiało u proga.
— Panie, jesteśmy nieszczęśliwymi, uciskanymi niewolnikami!... Ratuj nas — zabełkotał nagle Iwaśkin. — W tobie jedyna nasza nadzieja... Dwadzieścia lat jak gniję już w tem tu piekle kamczackiem... Byłem niegdyś niewielkim wprawdzie ptakiem, prostym mieszczaninem z miasta Rżewa, ale wolnym... Miałem dom, rodzinę, dzieci, kawał gruntu, dorabiałem się... Wtem stał się nieszczęśliwy wypadek, spłonął sąsiad i w swej zaciekłości rzucił na mnie podejrzenie, jakobym ja podpalił go przez zawiść... A tymczasem co ja... robak marny... Myślałem jeno o kawałku chleba... byłem nawet w sam czas pożaru daleko... Schwytano mię jednak i poprowadzono do Uprawy. Gdybym był bogaty, wiadomo, że wypuszczonoby mnie, ale nie miałem czem opłacić diaków i zostałem skatowany... Oczerniłem w bólach samego siebie i przyznałem się do niespełnionych win... Odtąd zaczęły się moje nieszczęścia... Najpierw bito mię knutem na placu targowym, następnie piętnowano mnie...
Zaczął wyliczać długą litanję rzeczywistych i jawnie zmyślonych krzywd. Dwaj jego towarzysze przytakiwali mu, wzdychali, chrząkali, szczególniej, gdy po skończeniu swych przygód rozpoczął o nich opowieść:
— Wziąć też choćby Wołodimirowa... Ten od urodzenia był chłopem, rabem bez praw... Zabrano mu córkę i popędzono do odległych majątków pana na brzeg Czarnego morza... a syna znowu na Ural do zakładów żelaznych. Zniszczyli chłopu nie wiedzieć poco gniazdo docna. Byli przecie inni samotni, bezdzietni. Wybrali jego... Co miał robić?... Uciekł... Złapany, zesłany, znowu uciekał, aż znalazł się tutaj... Czy nie tak?...
— Juściż tak! Sprawiedliwie, uciekałem... Co miałem robić, kiedy z pracy miałem tyle co nic?... Zjesz i wypijesz i tyle twego, a co nadto, zabierają rabuśniki. Niech ich morowa zaraza! Niech ich ziemia święta połknie... — potwierdził krępy, kudłaty Wołodimirow.
— Albo Puszkarew, żołnierz od zorzy swej młodości!... Oddany nie w kolej pod czerwoną czapkę... Musiał pójść bo był biedny... za syna bogacza, co się pańskiemu ekonomowi opłacił. A co miał w wojsku, wiadomo: jadła mało, zato kijów sotnię całą!... Niema sprawiedliwości w ziemi ruskiej i poprawić jej nie sposób, gdyż rabusie, ciemiężyciele w niej rządzą, złodziej na złodzieju jedzie i złodziejem pogania... Nie, niema na nich żadnej rady, gdyż zewsząd do cara daleko a do Boga wysoko... Obszerna ziemia ruska, lecz niema w niej przytułku i ukrycia dla prostego człeka, dla biedaka... Dlatego umyśliliśmy opuścić ją, uciec za morze sine, do Alaksy albo na Białe Wody, albo do innego państwa, gdzie, powiadają, ludzie równi są sobie i wolni... Ale drogi nie znamy i sposobu nie posiadamy, więc błagamy cię, o panie, abyś wziął nas pod swą mocną i światłą opiekę, przyjął do drużyny, którą za morza wyprowadzić zamierzasz, a będziem ci służyć jako wierne psy, nie żałując sił naszych, mienia i nawet życia.
Tu Iwaśkin upadł na kolana i wyciągnął ręce do Beniowskiego, a za nim przyklęknęli i dwaj jego towarzysze powtarzając:
— Będziem, o panie, ci służyć wiernie, jako psy, nie żałując sił, mienia i życia!... Na co przysięgamy!...
Cofnął się Beniowski i potrząsnął głową.
— Wstańcie! Przedewszystkiem... nie jestem ja żadnym panem, a takim jak i wy do niedawna wygnańcem, dziś wolnym, jutro niewolnikiem... I mylicie się, sądząc, iżbym mógł dla was więcej uczynić, jak dla siebie.
Iwaśkin zwrócił głowę ku drzwiom i nadstawił uszu.
— Idzie ktoś!... — zawołał, zrywając się. — Idzie ktoś!...
— To nic!... Tu niema żadnych sekretów... — uspakajał spłoszonych Beniowski.
Zastukano trzykroć.
— Proszę wejść!...
Na progu ukazał się Stiepanow, obrzucił podejrzliwem spojrzeniem wygnańców i zrobił ruch, jakby chciał się cofnąć.
— Proszę dalej... Zaczekaj!... Zaraz będę na twoje usługi... — zapraszał go Beniowski.
Iwaśkin poruszył się niespokojnie.
— A może... potem przyjdziemy?...
— Nie, nie!... Poco? Zaraz skończę!... Otóż, był wprawdzie wśród niektórych tutejszych wygnańców, szczególnie uciśnionych nędzą i niewolą, zamiar wydostania się stąd, lecz zważywszy, że wokół leżą nieprzebyte góry, dzikie pustynie i burzliwe morza, wydało się im, że ucieczka stąd jest niezmiernie trudna. Skoro więc naczelnik, wnikając w nieszczęśliwe położenie ogólne wygnańców, zgodził się dopomóc im przez urządzenie proponowanej przeze mnie kolonji, wszyscy zgodnie postanowili ku temu celowi skierować jedyne swe siły... Bo pomyślcie sami, jeżeli uda nam się wyhodować tutaj ogrodowiznę, owoce, zboże, albo rozplenić mleczne bydło, trzodę, owce, co rzecz nietrudna, bo trawy tu rosną piękne i klimat nie gorszy, niż w kraju Norweskim, który znam... — zaczął Beniowski, siadając na rogu stołu i zwieszając prawą nogę.
Długo opisywał korzyści, płynące z dobrze postawionego gospodarstwa rolnego, widoki powodzenia, możność zbogacenia się. A czynił to w tak ułudnie pięknych wyrazach, że przysłuchujący się ze zwieszoną głową Stiepanow posępniał coraz bardziej, a u Wołodimirowa i Puszkarewa świeciły się coraz mocniej oczy i na policzkach wystąpiły im krwawe rumieńce.
— Jeżelibyście więc chcieli przyłączyć się do naszej kolonji, to owszem, przedstawię wasze życzenie towarzyszom, gdyż nikt nie może zostać przyjęty bez powszechnego przyzwolenia! — zakończył Beniowski.
— Panie, dobry panie, my o takiem szczęściu nie marzyliśmy!... Ręce, nogi całować ci należy!... — wybuchnął Wołodimirow.
— Nic ino zbawcą jesteś naszym!... — dodał piętnowany Puszkarew.
— Cicho!... — wstrzymał ich Iwaśkin. — Rzecz to jest zbyt ważna, aby ją postanawiać, nie pomyślawszy...
— Czego cicho?... I poco zwłoka?... Szczęście samo w ręce lezie, bierz je, trzymaj, a ty chcesz rozmyślać!?
— I wcale nie o myślenie mu chodzi, wielmożny panie! Za dobroć waszą i serdeczność my też nie chcemy zostać dłużni... i powiemy wszystko! Mów Iwaśkin, boś ty zmówca...
— Co za zmówca!?... Nic ja teraz nie powiem. To rzecz poważna! Tu mało trzy razy zmierzyć, zanim ukrajesz! Jutro, jutro, wielmożny panie, przyniesiemy panu odpowiedź!... Chodźcie już. Czy nie widzicie, że drugi pan tyle czasu nadaremno czeka!...
Kłaniał się i zwracał ku drzwiom, lecz gruby Wołodimirow zastąpił mu drogę.
— A ty się nie śpiesz, stój!... Nie puszczajcie go, wielmożny panie, gdyż wszystkich on nas, a szczególniej waszą miłość zgubić zamierza... Są tu tacy, co mu obiecali i wolność i pieniądze, jeśli dokaże, że zamierzyliście bunt, jak o tem szeroko po okolicach gadają.
— Ach, tak! W takim razie zostań, Iwaśkin, już musisz zostać... Inaczej pójdę natychmiast do naczelnika!...
— Widzisz, mówiłem!... — mruczał Puszkarew. — Ale to nie my. My co: prości ludzie... On zmówca!...
— Było tak... — zaczął Wołodimirow, opierając się szerokiemi plecami o zaworę drzwi. — Było tak...
Krótko i dosadnie opowiedział plan zdrady, opisany w liście Łoginowa.
W czasie opowiadania zwolna jeden po drugim napływali wygnańcy, wkrótce była ich pełna izba.
— Zawiniliśmy, ukarz nas albo pomiłuj... Twoja wola! Ale jeśli nas pomiłujesz, rabami twymi zostaniemy na wieki... — zakończył grubas, chyląc się pokornie do stóp Beniowskiego.
— Rabami twymi zostaniemy na wieki... — powtórzył Puszkarew, chyląc się również.
— Jeno że nie my jesteśmy przyczyną, a on — dodał Wołodimirow, kiwając głową na stojącego bez ruchu Iwaśkina.
— On zdrajca i podmówca!... — przytaknął Puszkarew.
— Cóżeśmy ci uczynili, przewrotny człowieku? — zwrócił się ostro do oskarżonego Beniowski. — Uważ, jak duszę masz czarną, kiedyś chciał zguby tylu niewinnych ludzi, których ani znałeś, ani najmniejszej od nich nie doznałeś urazy. Poznaj ich dzisiaj... Widzisz, ilu nas tu jest... tych wszystkich, których przeznaczyłeś na męki... Mogąc się zemścić na tobie, gardzą li tylko nikczemnym swym nieprzyjacielem i pozostawią sprawiedliwym niebiosom przykładne ukaranie twego haniebnego przestępstwa, o ile wyznasz, kto cię do niego skłonił. A następnie niegodny oddychać jednem z nami powietrzem ustąpisz, odejdziesz i nie poważysz się pokazywać więcej na oczy tych, którzy, czystość sumienia i swoich postępków mając za sobą, nie lękają się niczyjego zarzutu, ani niczyjej zdrady... Powiedz więc, przyznaj się, kto cię do nas podesłał?
Iwaśkin milczał, utkwiwszy oczy w ziemię; tłum wygnańców poruszył się niespokojnie za plecami Beniowskiego.
— Nie wypuszczać go...
— Do tajgi z nim...
— Co za ceregiele!?...
— Wiem tyle tylko, szlachetni panowie — zaczął wylęknionym głosem Wołodimirow — że ma on tutaj kumę i ziomkę, kucharkę sekretarza Agafję...
— Ona cię więc podmówiła? — spytał Beniowski.
— Nie wiem!... — mruknął Iwaśkin. — Boję się... I ja jestem człowiekiem i nade mną litość powinniście mieć... A zresztą wszak nie udało się i nic nie będzie!
— Ach, hultaju! Nie udało się!... Ładna obrona... — oburzał się Panow.
— Sprawa jasna: żadnego z nich wypuścić stąd nie można... — gorączkował się Stiepanow.
— Cóż ty na to, Beniowski?... Istotnie oni mogą zmyślić i nagadać Bóg wie co!... Nie słyszałeś jeszcze tego, co o tobie mówią z powodu wczorajszej egzekucji? Straszne rzeczy! Wszystko to się tak dziwnie splata... — szeptał cicho Chruszczów, chyląc się ku Beniowskiemu.
Ten kręcił zlekka wąsa i namyślał się, zachowując pozorny spokój.
— Dobrze!... Zatrzymajcie ich wszystkich trzech, ale nie róbcie im nic złego, dopóki sprawy nie wyjaśnię. Wy, Stiepanow z Panowym, zostaniecie przy nich na straży.
— Ja nie mogę, muszę z tobą pójść... Mam do pogadania... wymawiał się Stiepanow.
— W takim razie Winblath... Niech zostanie Winblath... A ty chodź ze mną zaraz; w drodze opowiesz, bo śpieszę się! — zwrócił się Beniowski do Stiepanowa.
Czas dłuższy szli w milczeniu.
— Jakże więc: uciekamy czy nie? — spytał wreszcie Stiepanow.
— A ty jak myślisz?
— Ja?... Doprawdy nic już nie wiem. Gdym cię słuchał przed chwilą tak przekonywająco wychwalającego korzyści, płynące z pozostania tutaj i zajęcia się rolnictwem, zdawało mi się, żeś zmienił zdanie.
Beniowski uśmiechnął się pod wąsem.
— No i co?...
— A no że... zostajemy... o ile się rolnictwo powiedzie. Ale w takim razie może zmienisz zamiary i... względem Nastazji Iwanowny, co?... Powiedz otwarcie i odrazu, co?
— Żadnych zamiarów nie zmieniłem...
— Bo, widzisz, ja rozumiem... Trudno się oprzeć urokowi tej dziewczyny... Ona niepokoi... Kto raz ją poznał... Ona nietylko jest piękna, cudowna, boska, ona prócz tego ma jakiś dziwny czar... Płynie odeń jakiś urok miodowy, jakiś blask słodki i przedziwny... Jej uśmiech... Uważałeś jej usta?... Patrzeć na nie nie mogę bez zawrotu głowy... Ach!... a oczy!... Marzę, żeby w nich wzrokiem na długo, na życie całe utonąć... Nieznośna zalotnica, umyka mi jednak wciąż źrenic...
— Jużem przecie to słyszał. Więc to chciałeś mi powtórzyć? — przerwał mu z pewną niecierpliwością Beniowski.
— Nie, nie!... Chciałem cię prosić... Okazałeś mi tak niezmierną usługę, wyrwałeś mię z takiej rozpaczy... Już myślałem, że pozostaje mi jeno umrzeć... I nagle przez ciebie, któregom podejrzewał i któremu starałem się szkodzić, błysnął mi promyk nadziei. Nim jedynie żyję teraz, trzymam się, błyszczy on mi jak gwiazda w mrokach mego nieszczęśliwego żywota... Już myślałem, że wszystko skończyło się dla mnie, że pozostaje mi jeno bezsławny zgon, gdy nagle ta dziewczyna... Jasny anioł w ludzkiej postaci... Czy nie uważałeś, że gdy ona idzie, to wydaje się, że nie stąpa po ziemi, jeno płynie w powietrzu jak srebrny obłok... A ręce? Jakie ona ma ręce? To nie ręce a dwie lilje, wyrastające z białego łona... Gdy myślę o tym, kogo ona temi liljami uściśnie, lub wyobrażam sobie inne jej wdzięki... krew mię zalewa...
Beniowski zatrzymał się i zwrócił ku niemu rozgniewaną twarz.
— Dość!... Miasto już blisko. O cóż nareszcie ci chodzi?
— Ach, tak!... Prawda. Ani spostrzegłem, jak przebyliśmy drogę... Otóż, bądź wspaniałomyślny do końca... Kiedy wyjedziesz z innymi wygnańcami w tych dniach, aby odszukać miejsce i wytknąć plan osady, nie bierz mię z sobą, zostaw tutaj, abym mógł w dalszym ciągu prowadzić, co tak szczęśliwie wczoraj z twoją pomocą zacząłem. Wierz mi, że wdzięczność moja dla ciebie już teraz granic nie ma, że już nie przyjacielem, lecz zaprzedanym ci na śmierć i życie niewolnikiem będę... Gdybyś zaś zdołał jeszcze uczynić, abym mógł zająć twoje miejsce sekretarza osobistego przy naczelniku, dopełniłbyś szczytu mych marzeń oraz miary twych dobrodziejstw dla mnie. Mógłbym wówczas widywać ją codzień bez przeszkody, a wyświadczając jej ojcu, matce i jej samej tysiące drobnych usług, wzmocnić poczynający się między nami afekt węzłami tkliwej przyjaźni. Ty zaś i tak będziesz tu nieobecny, gdyż, jako naczelnik kolonji, zmuszony będziesz żyć tam, na miejscu... Będzie więc twa posada wakowała...
— Jakto? Więc chciałbyś zostać tu w mieście, podczas gdy my wszyscy będziemy tam?...
— Cóż w tem dziwnego? Mówię na wypadek, gdy nie uzyskamy okrętu i będziemy musieli ucieczkę odłożyć do przyszłego roku, abyśmy statek, jak projektowałeś, mogli sami wybudować albo innej czekać sposobności...
Beniowski znowu się zatrzymał i rzucił na rozedrganą twarz Stiepanowa bystre spojrzenie.
— Aha, tak więc myślisz!... Dobrze, zastanowię się nad twą prośbą, ale tymczasem stanowczo miejsce przy gubernatorze dla siebie zatrzymać muszę, gdyż dostarcza mi ono wiadomości i sposobów do przeprowadzenia naszych planów...
— Mógłbym również ich dostarczać... — Nie wątpię. Sprawa jednak mego ustąpienia z tego stanowiska jest zbyt ważna, abym ją mógł osobiście załatwić, nie zasięgnąwszy rady poważniejszych towarzyszy.
— Ach, tak! W takim razie... niech lepiej wszystko pozostanie jak jest... Gotów jestem czekać, kiedy sam... osądzisz albo wyjedziesz... stąd zupełnie!... Czy ja wiem!?... Proszę w każdym razie o sekret... Nie mów nikomu... gdyż to mogłoby... — plątał się i śpieszył Stiepanow, rzucając okiem na drogę, po której szedł ku nim podręczny kozak naczelnika okręgu.
Zdrowia życzę ci, Auguście Samuelowiczu!... — zwrócił się kozak do Beniowskiego, salutując po wojskowemu. — Dobrze, że złapałem cię, gdyż Iwan Piotrowicz bardzo cię potrzebuje, kazał cię wszędzie szukać i zaraz przyprowadzić!
— Niech więc wszystko to zostanie między nami!... Dowidzenia, kochany przyjacielu i panie mój, Auguście Samuelowiczu!... — żegnał się nadskakująco Stiepanow z Beniowskim.
Uśmiech ironiczny znowu przewinął się pod wąsem Polaka.
— Owszem, zgadzam się, i wszystko uczynię, żebyś został w mieście na czas naszego obecnego wyjazdu. Życzę ci powodzenia pod wszystkiemi względami.
— Wdzięczny będę ci do grobowej deski...
Rozeszli się.
— Nie wiesz, Tomek, czego to chce ode mnie naczelnik? Co tam takiego pilnego!? — rozpytywał się wesoło Beniowski, idąc z kozakiem przez miasto.
— A nie wiem... Ale chyba tyczy się to wczorajszego waszego przyjścia do fortecy... Straż zaraportowała mu... Głupcy! Niby nie wiedzą, o co chodzi!... Hhi!... Hhi!... — roześmiał się kozak.
W korytarzu czekała nań Nastazja, przypadła i, schwyciwszy za rękę, zaszeptała gorączkowo:
— Byłeś wczoraj... Słuchaj, gdybyś... kiedy... to zastukaj w moje okno... Wiesz gdzie ono jest?... Trzy razy... a otworzę ci zaraz... Co za szkoda?... Gdybym przypuszczała... Dlaczegoś nie powiedział mi przy rozstaniu?...
Beniowski stał odurzony i zmieszany, i zlekka odpychał cisnącą mu się do piersi dziewczynę. Wtem drzwi od świetlicy otworzyły się i stanął na progu naczelnik.
— Cóż wy tutaj pociemku... szepczecie po... kątach? Zawcześnie!... Zawcześnie!... Chodź, Beniowski, chodź... Czekam już dawno!...
— Śpieszyłem się, Iwanie Piotrowiczu!... Bóg świadkiem... Ale, jak widzisz, nieprzezwyciężona mi się trafiła przeszkoda!... — roześmiał się Beniowski.
— Umiesz je brać... przeszkody, przyznaję!... — odparł wesoło Niłow, spoglądając na uciekającą w głąb domu córkę. — Ale tym razem nie o to chodzi!...
Podszedł do stolika, nalał sobie lampkę wódki, wypił, poczęstował Beniowskiego, potem przegryzł wędzoną rybą i usiadł ciężko na stołku.
— Pocóżeś tu wczoraj przychodził, ha? Możeś się nie nagadał z Nastazją, co?... Przyznaj się, hę!?
Twarz Beniowskiego pobladła nagle i sposępniała.
— Nie, Iwanie Piotrowiczu, nie potom przychodził — zaczął śmiało. — Ale wracając do domu, widziałem na placu przed mieszkaniem komendanta, jak bili starca...
— Właśnie, właśnie!... Mówili mi o tem... Skarżyli się, że chciałeś bunt urządzić, żeś krzyczał na kozaków i nawet żeś ich popychał... Gorąca jesteś głowa, ale pamiętaj, że nie wszystko uchodzi nawet mojemu zięciowi. Nie jestem wszechmocny... Oskarżą, zadenuncjują!... Co pocznę?... Sekretarz tylko czyha na to, jakby mię stąd wysadzić i wleźć samemu na moje miejsce... I o cóż to poszło?
— Bili starca... cichego, spokojnego człowieka... Bielskiego.
— Tak, tak!... Wiem: on rab... źle, powiadają, grał!... Bez przyczyny nawet bić go wolno, a on... źle grał, umyślnie źle grał... Ktoby tu sobie bez bicia ze wszystkimi poradził!... Jakby jemu darować, to drugiby gorszą sprawę zrobił i tak dalej — znikłoby wszelkie posłuszeństwo, trzebaby było łby ścinać... Dla ich więc dobra, dla napędzenia rozumu bijemy żołnierzy, bijemy niewolników, kupców... Bijemy wszystkich bez gniewu, miłując, przez litość dla głupców... Nie raz pierwszy widziałeś bitego i nie ostatni... Sam będziesz musiał bić nieraz, gdy na urzędzie siądziesz, zobaczysz... I pamiętaj bij dobrze, nie żałuj! Wiedz, że u nas w Rosji to za bitego dwóch niebitych dają... Bo stąd płynie szacunek dla władzy, największa na świecie cnota, którą się państwo całe trzyma! I co on ci, ten Bielski? Co? Hę?...
— On mój rodak!... — przerwał surowo Beniowski.
— Cóż że rodak!... Ty o tem zapomnij!... Coś ty był, ty sam wiesz!... Nic nikomu do tego! A potem umarłeś, praw cię wszelkich pozbawiono i przyszedłeś tu pozbawion tytułu i nazwiska, rodu i plemienia, jako numer... Jeżeliś teraz zmartwychwstał, to jedynie dzięki łasce Imperatorowej i do niej teraz należy i ciało twe i dusza, w życiu tem i w przyszłem, i grzechem najgorszym jest nieposłuszeństwo jej woli!... A wolą jej jest, aby nieposłusznych rabów bić, uczyć rozumu! Tak! Słyszałeś, co?... — grzmiał coraz głośniej Niłow, a żyły nabrzmiewały mu na skroniach.
Usłyszawszy jego podniesiony głos, weszła pani Niłowowa, ciężko stąpając. Rzuciła okiem na Beniowskiego i męża, poczem weszła między nich.
— Cóż się to stało?... Cóżeście przewinili, Auguście Samuelowiczu?...
— Broni niewolników!... Bunty urządza!... Siebie i nas chce zgubić... Ale myli się!... Znajdzie się i na niego uzda!... Nie daruję!... Pasy drzeć będę!... Nikomu nie daruję, rodzonemu synowi... kto prawo naruszyć zechce... rozkazy Jej Cesarskiej Mości w wątpliwość podawać! Ja wasz pan a pierwszy Jej rab!...
Krzyczał i tupał nogami, aż drzwi otwarły się i na progu pojawiła się blada jak śmierć Nastazja.
— Czego chcesz, dziewucho bezwstydna!... Jak ci kto srom połechtał, toś dla niego gotowa ojca matkę zgubić!?... Wieczne gzy!... Kto ci tu pozwolił wejść?... Wynoś się zaraz, a to i tobie każę skórę kozakom wyłoić dla przykładu... Patrzcie ich, wywłoków, przybłędów, już im łoza śmierdzi!... Wczoraj im kij był chlebem powszednim, a dziś już ich honor obraża!... Hrabia, magnat cudzoziemski... Otóż wezmę i każę ci wlepić pięćdziesiąt odlewanych, a zaraz rozumu nabierzesz!...
Pani Niłowowa robiła Beniowskiemu znaki, ale ten nie spostrzegł ich, czy nie rozumiał, gdyż stał wciąż pod ścianą nieporuszony, blady, z oczami świecącemi i ostremi jak gwoździe. Aż podeszła ku niemu Nastazja, wzięła łagodnie za rękę i uprowadziła z komnaty. Znaleźli się w korytarzu.
— Co za nieszczęście! Taka już moja dola... A dziś właśnie matka chciała wam powiedzieć, że ojciec zgodził się podarować wam dom z całem urządzeniem, z naczyniami i meblami, który ma być przewiezion do tej waszej kolonji na Łopatkę, której naczelnikiem macie zostać... Chce ojciec, żeby nic nie stało już na przeszkodzie naszemu rychłemu połączeniu się. On dobry, on doprawdy dobry, a tylko prędki... Dlatego najlepiej zejść mu na czas jakiś z oczu.
— Nie, nie mogę teraz odejść... Gorzej się jeszcze rozgniewa.
Po chwili jednak, gdy grzmoty naczelnikowskiego głosu przycichły w świetlicy, wyszła stamtąd pani Niłowowa i również kazała mu uchodzić.
— Był tu sekretarz i on to pewnie na ciebie nagadał. Idź ty do niego, Auguście Samuelowiczu, i jakoś sprawę załagodź... Istotnie, co ci do nich, do tych wygnańców?... Świata nie poprawisz, a siebie zgubisz... Zapewne, że nie powinni byli bić starego, ale na tego Bielskiego też czasem coś nachodzi: cichy, cichy, aż nagle... skrzypcami o ziemię trzaśnie, w chwili największego wesela, jak to było w przeszłym roku u popa w zapusty, pamiętasz, Nastka?...
— Ciężkie ma życie tutaj! Och ciężkie! Żal mi starego! — westchnęła dziewczyna.
— Już dobrze!... Wiem! Ty, Auguście Samuelowiczu, idź, idź, jak ci radzę, do sekretarza!
Podeszła do Beniowskiego i, ująwszy go za ramię, popychała zlekka ku wyjściu, oglądając się od czasu do czasu lękliwie na drzwi do świetlicy.
Beniowski wyszedł, postał chwilkę na ganku, posłuchał głosów szumiących poza nim w domu, jak w ulu poruszonych pszczół, i ruszył ku bramie fortecznej, poczem dalej przez miasto do mieszkania sekretarza.
Zastał go w domu i został nadspodziewanie grzecznie przyjęty.
— Hej, Agafja!... Mamy drogiego gościa!... Daj nam co prędzej wypić i przekąsić! — wołał piskliwym głosem zacny Sergjusz Mikołajewicz.
Słowem nie zdradził się, że czeka jakich wynurzeń lub wyjaśnień; Beniowski również napomknieniem nawet nie potrącił o wczorajszy wypadek. Ale po długiej rozmowie o miejskich nowinach i podróżnych swych przygodach, rzekł nagle:
— Wiecie, Sergjuszu Mikołajewiczu, jaką dziwną dziś miałem przygodę... Właśnie chciałem was się poradzić, co mam robić...
Poczem, nie spuszczając oczów z nalanej twarzy sekretarza, opowiedział mu o przybyciu z Wierchniego Iwaśkina z dwoma towarzyszami, uczynionej mu przez nich propozycji, swej odpowiedzi, wreszcie o wyznaniu Wołodimirowa i Puszkarewa.
— To łotry! — zawołał Nowosiłow. — To łotry!... A przecież my mogliśmy im uwierzyć i tylu niewinnych ludzi dać katu!... To łotry!...
— Gorzej, bo i was w całą tę sprawę chcieli wmieszać — dodał śmiało Beniowski.
— Mnie?... Jakże to?...
— Przez Agafję...
— Wołać ją... Agafja, chodź tu zaraz, suko!... Znasz niejakiego Iwaśkina?
Przerażona kobieta zamigała szybko rzęsami, poczem oczy szeroko otwarła.
— Mów prawdę!
— Znam... — szepnęła cicho.
— Oho!... Dobrze!... Przyślij mi tych tu ludzi, Auguście Samuelowiczu, i bądź spokojny, już ja całą sprawę zbadam!
— Otóż prosiłbym bardzo, Sergjuszu Mikołajewiczu, żeby tych dwóch nie karać... Co oni winni? Zostali w błąd wprowadzeni... W naszej kolonji poprawią się, zamienią się w uczciwych pracowników... Oddaj ich nam; są to podobno dobrzy cieśle; gotowi jesteśmy za nich suty okup złożyć do skarbu, jako bardzo potrzebni są nam wszelcy majstrowie...
Sekretarz słuchał i gładził dłonią swój gładki babi podbródek.
— W takim razie, skoro o nich prosisz, to co innego... Złożycie za nich po dwieście rubli kaucji... Czy i Iwaśkina weźmiecie?
— Nie, tego nie weźmiemy.
— W takim razie... rozporządź się, żeby wracał do Wierchniego i żeby nie opuszczał miejsca pobytu bez urzędowego pozwolenia. Odprowadzić go pod eskortą... Tobie, Beniowski, jako staroście, polecam wykonanie wyroku. Hę, zgadzasz się, co?... A z Agafją to już ja sam się załatwię... Wynoś się stąd, dziurawa dzieżo, do kuchni!... — mruknął, mierząc zmrużonemi oczkami przerażoną niewiastę. — A teraz, może zagramy w szachy, co?... Poślę zaraz po komendanta i Kobylina!... Na pewno są w domu, co?...
Przygryzł wargi Beniowski, ale musiał przystać. Ku wielkiemu jednak rozgoryczeniu swoich wspólników z pięciu partyj przegrał aż dwie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.