Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   90   —

raz, trzymam się, błyszczy on mi jak gwiazda w mrokach mego nieszczęśliwego żywota... Już myślałem, że wszystko skończyło się dla mnie, że pozostaje mi jeno bezsławny zgon, gdy nagle ta dziewczyna... Jasny anioł w ludzkiej postaci... Czy nie uważałeś, że gdy ona idzie, to wydaje się, że nie stąpa po ziemi, jeno płynie w powietrzu jak srebrny obłok... A ręce? Jakie ona ma ręce? To nie ręce a dwie lilje, wyrastające z białego łona... Gdy myślę o tym, kogo ona temi liljami uściśnie, lub wyobrażam sobie inne jej wdzięki... krew mię zalewa...
Beniowski zatrzymał się i zwrócił ku niemu rozgniewaną twarz.
— Dość!... Miasto już blisko. O cóż nareszcie ci chodzi?
— Ach, tak!... Prawda. Ani spostrzegłem, jak przebyliśmy drogę... Otóż, bądź wspaniałomyślny do końca... Kiedy wyjedziesz z innymi wygnańcami w tych dniach, aby odszukać miejsce i wytknąć plan osady, nie bierz mię z sobą, zostaw tutaj, abym mógł w dalszym ciągu prowadzić, co tak szczęśliwie wczoraj z twoją pomocą zacząłem. Wierz mi, że wdzięczność moja dla ciebie już teraz granic nie ma, że już nie przyjacielem, lecz zaprzedanym ci na śmierć i życie niewolnikiem będę... Gdybyś zaś zdołał jeszcze uczynić, abym mógł zająć twoje miejsce sekretarza osobistego przy naczelniku, dopełniłbyś szczytu mych marzeń oraz miary twych dobrodziejstw dla mnie. Mógłbym wówczas widy-