Błękitno-purpurowy Matuzalem/Część pierwsza/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Błękitno-purpurowy Matuzalem
Podtytuł Powieść chińska
Część pierwsza
Rozdział Na „Szui-heu“ do Kantonu
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1927
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der blaurote Methusalem
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Na „Szui-heu“ do Kantonu

Łodzie chińskie zasługują na szczególną uwagę Europejczyka.
Wielkie dżonki handlowe to zgruba sklecone okręty większych nieraz rozmiarów, o pokładzie znacznie wyższym na przodzie i tyle, niż pośrodku, co nadaje im dosyć dziwaczny wygląd. Wynurzają się z fal z wdziękiem hipopotama.
Gwiazda — na podobieństwo gwiazd starych holenderskich okrętów — jest bardzo szeroka, jaskrawo pomalowana i czasem pozłacana. Nad częścią pokładu wznosi się ogromny dach ze słomy, potęgujący wrażenie masywności.
Maszty, niezmiernie grube, z jednego kloca, na górze mają krążki z linami, które pozwalają zwijać ciężkie żagle z mat. Przednia część jest przeważnie wymalowana na czerwono. Z prawej i z lewej strony widać kolorowe jaskrawe oko o średnicy przewyższającej nieraz cztery czy pięć stóp. Tym to „oczom“ dżonki zawdzięczają swą powszechnie używaną nazwę „lung-yen“ t. j. „oczy smoka“. Mają one nadać okrętowi ów groźny wyraz, który powinien odstraszyć złe duchy i inne nieziemskie potwory, w pewnych okresach szelejące na ziemi, a jeszcze bardziej na wodach. Słowo zaś „dżonka“ oznacza poprostu okręt i wymawia się w przednich Chinach Jako „dżuen”, w Kantonie zaś — „dżonk“.
Większe dżonki zawierają do 500.000 kg i są zaopatrzone w trzy maszty. Lekko i prymitywnie sklecone, niezdolne są do podróży po burzliwem morzu, ani nie potrafią wytrzymać pocisków z ciężkich dział. Dżonki, nawet handlowe, posiadają jedną, czy dwie armaty, a to ze względu na panoszące się straszliwe korsarstwo. Nie umieją krzyżować, potrafią żeglować tylko pod sprzyjającym wiatrem; dlatego, naprzykład, między Chinami a Jawą lub Singapore odbywają tylko raz rocznie kurs w jedną i w drugą stronę, albowiem panują tam półroczne wiatry, zwane musonami, sprzyjające tylko podróży w jedną stronę.
Dżonki wojenne są budowane nieco lepiej i ostrzej. Nie mają także wysokich pokładów. Żeglują nieźle, atoli tylko na rzekach i wzdłuż wybrzeży. Na burzliwem morzu stają się bezradne. Na uzbrojenie dżonek wojennych składają się cztery do sześciu dział po bokach, jedna czy dwie cięższe armaty na przodzie, i nieraz małe armatki w gwieździe. Pewna ilość gingalów poruszanych na osi rusznic z lufą sześcio czy ośmiostopową, obraca się, przymocowana do bocznego pokładu. Załoga jest uzbrojona we flinty, oszczepy, szable i tarcze, a niektórzy mają nawet łuki i strzały. Dwadzieścia pięć do trzydziestu wioseł wspomagają żagle. Dyscyplina nawet na wojennych okrętach jest iście chińska. Trzy razy dziennie bywają odprawiane modły do boga wojny, przy akompanjamencie doprawdy ogłuszających dźwięków bębnów i dzwonków, krzyków i ryków oraz przy świetle rakiet i najrozmaitszego rodzaju fajerwerków.
Dopiero 8 czerwca 1869 r. pierwszy po europejsku zbudowany okręt wojenny ukazał się w Fu-Tszen. Dziś Chiny posiadają już podobnych okrętów większą ilość, znikomą jednak jak na państwo liczące 500 miljonów ludności.
Skoro na dżonkach wojennych dyscyplina pozostawia wiele do życzenia, to cóż można powiedzieć o dżonkach handlowych?
Właściciel czyli superkargo okrętu jest nieograniczonym panem ładunku; kupuje i sprzedaje według swego uznania, sprawuje pieczę nad pasażerami, którzy są całkowicie w jego mocy. Natomiast nie ma nic do powiedzenia w kwestjach komendy i załogi.
Komendę sprawuje, jak już rzekliśmy, kapitan, zwany ho-tszang; co znaczy dosłownie „wieczne światło“ i co odpowiada funkcji pilota. W dzień i w nocy musi prowadzić okręt i mieć baczenie na drogowskazy, według których ma się odbyć kurs. Jest to stanowisko nader uciążliwe. Niejeden ho-tszang sypia na stojąco. Aczkolwiek jest komendantem, majtkowie udzielają mu posłuchu tylko w tych wypadkach, gdy im to odpowiada. W przeciwnym razie wyśmiewają się z niego i lżą otwarcie, kierując się własnem uznaniem.
Jego bezpośrednim podkomendnym jest sternik, tak zwany to-kung. Ma pieczę nad sterem i słucha to ho-tszanga, to marynarzy, zależnie od bezpośrednich korzyści.
Marynarze rozpadają się na dwie grupy, t. zw. tau-muh, czyli przednią załogę, i ho-keh, czyli gromadę. Tamci mają rozkazywać tym, ale nikt nie chce słuchać. Jeśli niema roboty, wszędzie ich pełno; skoro jednak zajdzie potrzeba ciężkiej pracy, niema ich na lekarstwo.
Poza tem jest również pisarz, prowadzący rachunki, i prowiantowy, który przez cały Boży dzień żuje coś i łyka. Marynarzom, których nie lubi, pozwala przymierać głodem. Jego cieniem jest kucharz. Zazwyczaj wstępuje na służbę jako chudeusz; wkrótce jednak dorabia się wcale wypukłego brzuszka. Ale to bywa wszędzie, we wszystkich krajach i we wszystkich zawodach. Nie brak też naturalnie niezbędnych balwierzy, albowiem rocznica śmierci cesarza jest jedynym dniem, w którym Chińczyk się nie goli.
Aby nie zapomnieć o osobie najważniejszej, wymienimy hiang-kunga, dosłownie: „wydzielającego aromaty“. Jest to kapłan okrętowy, który zajmuje? nabożeństwami, — funkcja, polegająca jedynie na tem, że każdego poranku i wieczora spala pewna ilść kadzideł.
Każdy z załogi uważa swoją pracę za fach drugorzędny. Rzecz najważniejsza dlań — to handel, dla którego właściwie obejmuje niewdzięczne stanowisko majtka. Każdy bowiem może ze sobą wziąć na pokład określoną ilość towaru; skoro tylko ląduje się gdziekolwiek bądź, część załogi rozbiega się z towarem po kraju, inna zaś wabi kupujących na okręt. Tak więc każdy sobie rzepkę skrobie. Czy dżonka prędzej, czy później stanie u celu, o to nikogo głowa nie boli. Ho-tszang przymusem nic nie wskóra, musi zatem wybłagać uniżonemi zabiegami to, czego właściwie mógłby żądać z całą surowością.
Łatwo sobie wyobrazić, jakie jest życie podróżnych na takiej dżonce. Zdarzają się nawet okręty, gdzie kabiny zajmują majtkowie. Pasażer, który umówił się z właścicielem, nieraz musi się ponownie umówić — oczywiście w mowie brzęczącej — z majtkiem, aby mieć dla siebie jakieś znośne miejsce. Tak to bywa na osławionych lung-yenach.
Biada pasażerowi, który dostał się na podejrzaną dżonkę. Wydaje mu się, że otaczają go dzielni, nieco może dzicy, ale zato uczciwi ludzie. W drodze jednak, na pełnej wodzie, spada maska. Wywłaszczony z majątku, traci nadomiar życie.
A takich łodzi korsarskich jeszcze dotychczas jest pełno. Państwo nie może sobie z niemi poradzić. Dziesięć okrętów wojennych nie ośmieli się stawić czoła dziesięciu korsarskim; wiadomo też, że załoga wojenna, która wpada w ręce piratów, musi skakać przez ostre klingi. Rzecz oczywista, nie podjeżdżasz zbyt blisko, wypalasz kilka centnarów prochu, krzyczysz i porykujesz do ochrypnięcia, zawracasz, ofiarujesz bóstwu Mat-su-pe kilka filiżanek herbaty i posyłasz władzom meldunek o wspaniałem zwycięstwie, które w istocie było zgoła niemożliwe, skoro nie doszło nawet do walki. Otóż więc korsarzowi nic nie stoi na zawadzie, prócz może krążowników europejskich mocarstw, które od czasu do czasu posyłają owe „kiang-lungi“, czyli „smoki rzeczne“ z całą załogą i zawartością na dno wód. Przecież, rzec można, dziesięć nowych powstaje na miejsce jednego zatopionego korsarza. — — —
Dotarłszy do mostu dżonek, Matuzalem oraz jego czterej towarzysze ujrzeli łódź przy łodzi wszystkie jednakowo cudaczne i groteskowe. Co za różnica między temi okrętami, a europejskimi, tam opodal! Podczas gdy nasze załogi poczytują sobie za punkt honoru utrzymanie czystości na okręcie, dżonki wyglądają tak, jakgdyby nigdy ich nie zwilżyła kropla wody. Brudne szmaty zwisają z pokładów i lin, zewsząd spoglądają straszliwe brudasy o plugawych twarzach. Niedość tego! Między bulwarem a pokładami roi się od brudu; na wodzie w brudnych łodziach siedzą brudni ludzie. Na samym bulwarze brudne kramy uliczne; brudni sprzedawcy zachwalają swoje brudne towary.
Jakiś handlarz cebuli siedzi na ziemi przed małym piecykiem i żuje ulubione smakołyki. Zapach przenika mu do nosa i oczu. Kicha wprost do swoich garnków i ryczy formalnie — aapsik, dźwięk jednakowy na całym świecie. Mongoł, Kafr, Indjanin, Malajczyk, dama dworu cesarskiego i przypominająca kobolda żona Papuasa, wszyscy kichają: a—a—apsik. Czasem jeden z tych dźwięków bywa redukowany, ale tylko napozór. O ten pradźwięk powinni zahaczyć fabrykanci uniwersalnych języków. A—a—apsik, to dwa przez naturę darowane pradźwięki ludzkiej mowy; nawet zapomniane, przy pierwszej okazji same się przypominają. — Wróćmy jednak do naszego handlarza. Nie mógł wcale przerwać kichania, ponieważ, ilekroć oczy napływały łzami, wycierał je, aby oszczędzić swoje brudne, ale własne ręce, cebulką, którą również czyścił sobie nos; stąd ustawiczne, niesłabnące wybuchy kichania. Specjał zaś szedł zpowrotem do garnka, aby następnie powędrować do żołądka jakiegoś smakosza. A smakoszów było wielu.
Takie i tym podobne sceny, niebardzo nadające się do opisania, można tu było napotkać co parę kroków. Nie należy z nich czerpać ogólnego sądu o Chińczykach. W portach bowiem skupiają się męty społeczeństwa, przygnane tu z obu stron, z lądu i z morza. — —
Na jednej z ozdobniejszych dżonek, która miała dosyć ostrą konstrukcję i wyróżniała się niezbyt wysokiemi pokładami, nie widać było żywej duszy. Maszty wznosiły się gołe, żagle leżały zwinięte na pokładzie. Oczy smocze były świeżo przemalowane. Ztyłu stało kilka kubłów z kwitnącemi roślinami. Nie widać było brudnej bielizny; patron okrętu dbał o utrzymanie dżonki w czystości i porządku. Na wysokiej i szerokiej desce były wymalowane błękitne fale, w których pływała kobieta o pięciu pawich piórach we włosach. Pod tem srebrną farbą były nakreślone znaki: Szui i Heu. Była to więc. „Szui-heu“, t. j., „Królowa Wód“. Wąska bambusowa drabinka prowadziła z lądu na pokład.
— Oto łódź, którą miałem na myśli, — oświadczył błękitno-purpurowy Matuzalem.
Turnerstick osadził binokle na nosie, zmierzył okręt spojrzeniem znawcy i rzekł:
— Hm! Nienajgorzej! Zręczna w kilu, ostra pierś, krótki, ale głęboko chwytający ster i wąskie, długie wiosła. Ster — to ogon, a wiosła — skrzydła; spokojna jazda, posłuszna sterowi. Może się nawet spodobać. Wogóle ma niezły wygląd i jest najczystszą pływaczką w tej przystani. Chętnie zapłacę dolara i dodałbym nawet, jeśliby wnętrze odpowiadało zewnętrznemu wyglądowi. Jakiego pan zdania, mijnheer van Aardappelenborsch?
Het scheep is fraa. Ik bert tevreden. — Okręt ładny. Jestem zadowolony.
— Jeśli ja nie ganię, to inni mogą mieć spokojne sumienie. Ta pływająca kobietka ma być włamie Królową Wód, co?
— Tak — odpowiedział Matuzalem.
— A co oznaczają oba znaki pod nią?
— To napis — Szui-heu.
Szui-heu? Absurd! Wszak to nie są litery, a więc nie mogą być słowa.
— Chińczycy nie znają liter, tylko znaki. Pierwszy znak ta osiemdziesiąty piąty klucz chińskiego pisma. Składa się z pionowej linji i dwóch krzywych promieni, zaopatrzonych w dwa chwasty. Oznacza wodę. Drugi znak składa się — —
— Na miłość Boską, niech pan się zatrzyma! — zawołał Turnerstick, chwytając się za uszy. — W głowie mi się miesza od jednego znaku. Ile ich jest, przeklętych, w chińskim alfabecie?
— Jakie osiemdziesiąt tysięcy.
— Wielkie Nieba! W takim razie brak pochwał dla naszego pisma!
— Pan, który tak wyśmienicie rozmawiasz po chińsku, powinieneś opanować przynajmniej dwieście czterdzieści kluczy tego pisma!
— Poco mi klucze, skoro nie chcę wcale wejść! Mojemi kluczami są końcówki; z ich pomocą wniknąłem w głębię języka, pismo zaś tyle mnie obchodzi, co zeszłoroczny śnieg. Zamiast dysputować, przeprawmy się na pokład dżonki. Ale, panie Matuzalemie, wymawiam sobie, abyś uszanował moją wiedzę! Pan ze swoją książkową chińszczyzną łatwo możesz wszystko pokiełbasić.
Degenfeld skinął potulnie głową i zamierzał pierwszy wejść. Atoli kapitan uchwycił go za ubranie, odciągnął i rzekł:
— Stój, almanachu muz! Ja jestem mówcą, a zatem ja idę naprzód. Nazywam się Tur-ning-sti-king, i przypominam swoich przywilejach mandaryńskich.
— Nic nie mam przeciwko temu, stary wilku morski! Ale muszę pana ostrzec: nie nazywaj się wobec Chińczyka mandarynem!
— Czemu nie? Sądzi pan, że się pozna osła pod lwią skórą, i ukarze się mnie za nieprawne przywłaszczenie sobie tytułu?
— I to może się zdarzyć; ale mam co innego na myśli. Chińczycy wcale nie znają sława „mandaryn“.
— Nie? W takim razie są strasznie głupi! Jeśli my je znamy, to cóż dopiero oni!
— Właśnie, że nie. Mandaryn pochodzi ze słowa sanskryckiego mantri, czyli mądry doradcaminister. Portugalczycy usłyszeli to słowo i przyswoili sobie, zamieniwszy na mandaryn. Tym oto tytułem następnie ochrzcili chińskich urzędników. Chińczycy nigdy nie używają tego obcego im słowa. Nazywają swoich urzędników, „kuan“, co oznacza dach, miejsce, gdzie wiele osób się zbiera. Dla ściślejszego określenia dodają, „klucz Fu“, oznaczający ojca lub starca doświadczonego, który dla swej mądrości nadaje się na urzędnika. Kuan-fu oznacza zatem wielu mądrych ludzi, urzędników. Następnie odróżnia się cywilnych i wojskowych; pierwsi zowią się wen-kuan, literaccy urzędnicy, a drudzy wu-kuan, mężni urzędnicy. Nie powinien pan zatem nazywać siebie mandarynem ani ogólnem słowem kuan-fu, gdyż jako generał należysz do wu-kuan. Zmiarkuj pan to sobie dobrze!
Turnerstick podrapał swój sztuczny warkocz.
— Do piorunów, co za kabała! Kuan-tszu, Weng-kuan, Wau-kuan. To taka tszu-weng-wau-kuanerja, że człowiekowi uszy opadają!
— Wymawia pan te słowa bardzo źle.
— To z powodu rozmaitości przeklętych kuanów. Powiedz mi pan wyraźnie, kim ja jestem! To już sobie zapamiętam.
Wu-kuan!
— Wu, wu, wu, wu-kuan! Zachowam w mózgownicy to wu, bylebym tylko nie zapomniał kuanu. Jakaż to kiepska chińszczyzna! Brak właściwej końcówki; powinno dojść „ng“, a więc wung-kuang. Oto dobra wymowa! Czy nie ma pan przy sobie ołówka?
— Owszem. Proszę.
— Dziękuję! Na wszelki wypadek zapiszę sobie wu-kuan, i to na wachlarzu, aby mieć zawsze przed oczami. Jeśli nie odrazu sobie przypomnę, to rozwinę wachlarz i wywachluję moją wojskową szarżę. Świetny pomysł! Właściwie tak powinno się notować każde słowo chińskie, które łatwo zapomnieć.
— Jak wielki musiałby być pański wachlarz?
— Jak wielki? A, chce pan ze mnie kpinki stroić? Przypuszczam, że moja głowa jeszcze tyle mieści, co pana!
— O wiele więcej. Dowodzi tego warkocz pana. Jak się warkocz nazywa po chińsku?
— W każdym razie warkoczyng lub warkoczong.
— Bynajmniej. Tym razem jesteś pan źle poinformowany.
— Jakże więc?
Pen-tse t. j. syn mózgu. Chińczycy są zdania, że ze zdrowego mózgu musi wyrastać zdrowy, a więc długi warkocz. Długi warkocz świadczy o tęgim rozumie. Dlatego właśnie śmieją się z naszych strzyżonych głów i uważają nas za idjotów. Im kto wyższe stanowisko piastuje, tem dłuższy i grubszy musi być jego warkocz; naturalny, czy przyprawiony, — to rzecz mniej ważna. Skoro pan posiadasz tak wspaniały pen-tse, ja zaś nie mam żadnego, więc jasne, że przewyższa mnie pan kolosalnie.
— Przyznaję panu rację. Baczność, muszę zanotować warkocz. A zatem pen-dze?
— Nie, gdyż „dze“ oznacza, „cztery“.
— A więc pen-sse?
— Też nie. „Sse“ jest stopniem doktorskim.
— Pen-se?
— Boże uchowaj! „Se“ to „miłość“, „kolor“, „figura“, „malarstwo“. Musi pan wymówić twarde t przed s.
— A więc pen-tsse?
„Tsse“ — to „ja“, sam“, „wewnętrzny ogląd“, „równość“ i „porównanie“.
Turnerstick trzymał wachlarz w lewej, a ołówek w prawej ręce. Wszakże nie pisał, oszołomiony uwagami studenta.
— Przestań już pan, — zawołał — akrobato językowy! W uszach mi szumi, jakgdybym miał wodospad Niagary w głowie!
— Tak, mój drogi, musisz pan wyraźnie odróżnić obie spółgłoski. W chińskim języku wielka zachocdzi różnica między se, sse, sce, tse, ce, dze i dse.
Niech djabli porwą tę różnicę! Czemu wymienia mi pan słowa bez żadnej z moich końcówek! Peng-tseng — to rozumiem! Dlaczego mam pisać pen-tse? Wcale nie zapiszę sobie nieszczęsnego warkocza. Zwracam panu ołówek. Wolę nie zawierać znajomości z pańską kuchenną chińszczyzną. Moja ma więcej krwi i siły. Pang, peng, pong, ping, pung — to owszem; to brzmi jak dzwon! Coby pan powiedział, mijnheer van Aardappelenborsch, gdyby kto od pana zażądał odróżnienia siedmiorakich, czy ośmiorakich dse i sse?
— Powiedziałbym mu: — Gij zijt een ongelulckige Nijlpard! — odrzekł grubas, chwytając głęboko oddech, jakby już zażądano od niego, aby deklinował straszliwe pen-tse.
Dłuższy pobyt na tem miejscu pięciu dziwnych osób ściągnął gromadę gapiów. Mimo to na górze, na dżonce, nikt się nie pokazywał. Nasz kapitan złożył wachlarz i wspiął się na schody. Za nim szedł Ryszard Stein, pucybut, grubas i nakońcu Matuzalem. Ten porządek nie był zbyt dogodny dla grubego Holendra. Ponieważ Godfryd nosił fajkę, a Matuzalem miał ustnik rurki, przeto guma utrudniała mijnheerowi i tak dosyć uciążliwą, chociażby ze względu na niedostateczną szerokość stopni, przeprawę. Zatrzymał się przeto na czwartym czy piątym stopniu, aby przynajmniej zamknąć parasol, ale wówczas zaplątał się w długiej gumie. Parasol wypadł mu z ręki. Chcąc go uchwycić, stracił równowagę i ześlizgnął się wdół.
— Godfrydzie, trzymaj mocno łajkę! — zawołał Matuzalem, wypuszczając ustnik.
Grubas wpadł nań takim ciężarem, że student nie zdołał utrzymać się na nogach. Obaj zwalili się ze schodów na ziemię.
Matuzalem zerwał się natychmiast; grubas został na ziemi i krzyczał:
Mijn God, mijn hemel, o mijn rug en mijne neus! Daar ligg ik hoe een walvsch in de fontein! Ik ben dood! Goede nacht, dij boose wereld! — Mój Boże, moje niebosa, o mój grzbiet i mój nos! Oto leżę jak wieloryb w studni! Jestem martwy! Dobranoc, zły świecie!
Godfryd zdołał utrzymać fajkę. Szedł nadół, aby chustką strzepnąć pył z ubrania swego pana. Czyniąc to, zapytał:
— Jak się po holendersku nazywa parter?
Gelykvloers — odpowiedział Matuzalem.
— A siennik?
Stroozak.
— Dzięki!
Zwracając się do Holendera, który wyciągnął kończyny i zamknął oczy, zawołał:
— Mijnheer, czy chce pan zostać na gelykvloersie jak stroozak? Podnieś się w całej swej okazałości!
— Nie mogę! — jęczał Holender.
— Dlaczego?
Ik ben dood, muis dood. Ik sterv in deze oogenblik. Ik ben een ongelukkige Nijlpaard. Wij worden afschied nemen!
— Co, jest pan tak martwy, że chcesz się pożegnać? — roześmiał się pucybut. — Kto upada tak miękko jak pan, ten nie wyrządzi sobie żadnej krzywdy. No, ale jeśli pan istotnie zamierza się przenieść w zaświaty, to i ja mam tutaj trąbę Sądu Ostatecznego, która pana wskrzesi z martwych. Czy zechce pan wstać?
Neen! Ik kan niet! — Nie! Nie mogę!
— W takim razie ja panu pomogę!
Przystawił mu obój do ucha i zadął. W następstwie rozległ się tak straszliwy długi dźwięk, że Holender natychmiast usiadł i zasłonił uszy obu rękami.
— To pomaga! Nieprawdaż? — szydził Godfryd. — No dalej! Jeszcze raz!
Aczkolwiek drugi ton był okropniejszy od pierwszego, Holender wciąż siedział. Stroił wprawdzie straszne grymasy, ale zatykał uszy rękami i nie poruszał się wcale.
— Nie chce działać? — zapytał z ubolewaniem Godfryd. — Wstań, mijnheer! Jakoś to pójdzie!
Ik kan niet; ik word sterven! — Nie mogę ja umrę!
— Zostaw go! — zawołał Matuzalem, który tymczasem wraz z newfundlanczykiem wszedł na schody. — Nie zakłócaj spokoju nieboszczyka. Niech nu ziemia lekką będzie! My mamy co innego do roboty. Na górze, na pokładzie roznosi się zachwycający zapach. Mam wrażenie, że to pierwszorzędny obiad. Czuję rumsztyk z kartoflami; pachnie również sałatą z seleru — zapewne drugie danie. Chodź-że prędzej na górę. Godfrydzie! Nie powinniśmy zaniedbać okazji zjedzenia chińskiego obiadu!
— Rumsztyk? — zawołał grubas, uwalniając uszy. — Sałata z seleru? Obiad na chińskim okręcie? Ja też chcę jeść. Idę z wami!
Czego nie potrafił dokazać Godfryd obojem to łatwo przyszło Matuzalemowi powyższem oświadczeniem. Grubas nie mógł się oprzeć pokusie rumsztyka; zerwał się na równe nogi, zpowrotem nasadził tornister na lufy, uchwycił parasol i wspiął się na drabinę z werwą, której niktby się po nim nie spodziewał. Godfryd ze śmiechem szedł za nim; śpieszył się, aby Matuzalemowi wręczyć fajkę.
Z początku nie widać było nikogo. Ani śladu zapachu mięsa. Z ust Holendra wyrwał się okrzyk rozczarowania.
— Jestem przerażony — nic się tu nie gotuje!
Wysuwał nos we wszystkich kierunkach, ale nic nie czując, rozwinął gniewnie parasol i zawołał:
Ik houd niet san zulk een gedrag; ik loop waarlyk naar mijne herberg. — Gardzę takiem postępowaniem; wracam do gospody!
Już zawracał, gdy go zatrzymał bardzo interesujący widok. Naraz istotnie zapachniało smażonem mięsem — żart Matuzalema oblókł się w ciało. Rozsunęła się mata i ukazało się czterech Chińczyków, niosących stół. Na nim stało mnóstwo naczyń porcelanowych najrozmaitszych form ze smażonem mięsem, ciastem, winem i pachnącemi kwiatami.
Het middageten komt! — zawołał grubas, odzyskując humor.
— Istotnie, tak się zdaje! — skinął Godfryd de Bouillon. — Czyżby zauważyli nasze przybycie i zamierzali przywitać nas bibą? Nie sądziłem, aby Synowie Niebios odznaczali się takim talentem dyplomatycznymi
— Czekać! — roześmiał się Matuzalem. — Te specjały nie są dla nas.
Okazało się, że Matuzalem miał słuszność. Chińczycy nie mogli zamaskować zdziwienia, ujrzawszy cudzoziemców. Postawili stół między środkowym a tylnym pomostem i oddalili się pośpiesznie, aby zameldować Europejczyków.
Z poza tych samych drzwi wyszli dwaj mężczyźni. Zbliżyli się powolnemi i dostojnemi krokami. Obaj byli szczupli i wysocy. Nosili zwykłą odzież chińską bez odznak literackich czy wojskowych godności. Nosili kapelusze z łyka o szerokich kresach. Głowy mieli całkowicie wygolone, z wyjątkiem jednego miejsca, skąd zwisały długie warkocze.
Skoro podeszli blisko, ustawili się jeden za drugim w odległości kroku od siebie. Pierwszy schylił się nisko i rzekł dosyć znośną angielszczyzną, z wyrazem twarzy nader grzecznym:
— Dobrze urodzeni panowie raczyli zaszczycić moją brudną kadź swoją obecnością. Czemu zawdzięczam tę niezwykle świetlistą łaskę ja, najnędzniejszy z pośród waszych niewolników?
Mowa ta stanie się zrozumiałą, jeśli uświadomimy sobie, że Chińczyk w rozmowie nawet z człowiekiem równego stanu czuje się w obowiązku poniżać siebie samego, a jak najbardziej wywyższać rozmówcę.
Matuzalem ukłonił się równie głęboko i otworzył usta, zamierzając odpowiedzieć. Wszakże ubiegł go Turnerstick:
Tszing, tszing, tszing! — zawołał. — Przybyliśmyng jakong pasażerowieng i pragniemyng jechacing na Królowejng Wódeng. Mamyng nadziejeng, żeng znajdziemyng dolneng pomieszkanieng; zapłacimyng sowicieng. Pięcing osóbeng ing jedeng piesong. Ileng mamyng zapłacing?
Chińczyk spojrzał z nieopisanem zdumieniem na kapitana. Potrząsnął głową i pytająco zerknął na pozostałych.
— Nong! — rzekł zniecierpliwiony Turnerstick — Chybang rozumieng pang pong chińskung! Jang rozmawiang tylkong najlepszyming ing najczystszyming dialektaming. Zrozumianong? Czekamg odpowiedzing!
Chińczyk nie mógł się otrząsnąć z oszołomienia. Turnerstick, podniecony, dorzucił:
— Czyścieng postradaling słuching? Źądamg, abynfl mnieng wysłuchanong. Jesteśmyng... jesteśmyng... jesteśmyng...
Niestety, zapomniał już, czem miał być. Otworzył wachlarz i dodał:
— Jesteśmyng wu-kan i nazywamyng sięg Tur-ning-sti-king, kapitang okrętowyng i chińsking nadmandaryng; będęng...
Chińczyk gestem nakazującym milczenie przerwał wylew jego niezrozumiałej wymowy i zwrócił się do Matuzalema po angielsku:
— Kim jest ten jaśnie oświecony pan? Moje posłuszne uszy nie umieją zrozumieć jego mądrych słów.
Zapytany odpowiedział równie po angielsku:
— Jest wu-kuan, fu-tsiang w swojej ojczyźnie. I posługuje się najwyższym dialektem urzędników pióra pawiego, którego pozostali śmiertelnicy nie znają.
— Tak jest chyba, gdyż ja osobiście nie znam tego języka. Będziemy się zatem raczej posługiwali mową Jan-kui-tse,[1] którą rozumiem. Jestem niegodnym ho-tszangiem tego okrętu, a mój towarzysz jest to-kungiem. Nasi tau muh[2] powiedzieli nam, że kilku jaśnie oświeconych panów znajduje się na pokładzie i dlatego pośpieszyliśmy, aby zaproponować nasze najuniżeńsze usługi.
— Czy właściciel dżonki nie powiedział, że był tutaj Tao-dse-kue[3], aby zamówić dla siebie i dla czterech innych osób miejsca do Kantonu?
— Powiedział. Jeśli panowie jesteście owymi zesłanymi przez niebiosa pasażerami, to będzie dla nas honorem niezasłużonym gościć was u siebie i zawieźć do Kuang-tszeu-fu[4].
— To my. Gdzie jest właściciel okrętu?
— Zanosi modły z hiang-kungiem o powodzenie naszej żeglugi. Skoro modlitwa się skończy, urządzimy na pokładzie kong-pit, aby się upewnić, że w podróży nie natkniemy się na nieszczęście.
— Czy pozwolicie się przyjrzeć owej ceremonji?
— Tak, ponieważ macie z nami jechać. Atoli muszę zapytać o wasze znakomite nazwiska i o wasze wspaniałe osoby, abym mógł wam dać odpowiadające waszym wielkim zasługom miejsca.
— Dowie się pan. Ten znakomity bohater jest, Jak już rzekłem, wu-kuan. Jego tytuł jest oznaczony na wachlarzu: Turning-sticking kuo-ngan ta-fu-tsiang. Ja się nazywam Matuzalem tsiung-wan, z czego możecie wnosić, kogo przed sobą macie.
Klasa tsiung-wan jest pierwszą z najwyższych pięciu klas szlachty, i mogą należeć do niej jedynie spokrewnieni z cesarską rodziną. Skoro obaj Chińczycy usłyszeli te dwie zgłoski, ukłonili się tak nisko, że aż warkocze przeleciały im przez głowy, i ho-tszang zapytał tonem najniższej uniżoności:
— Więc jest pan potomkiem prześwietnego przodka?
— Najświetniejszego w święcie. Nazywał się A-dam. Chyliły się przed nim wszystkie stworzenia ziemi, a był on ojcem wszystkich królów i cesarzy. Moje imię zatem wystarczy; mogę chyba nie wymieniać imion moich pozostałych towarzyszów. Każdy z nich jest tao-kuang[5] w swej ojczyźnie, i kiedy odbędziemy razem podróż, poznacie dziesięć tysięcy zalet każdego. Przedewszystkiem jednak chcemy wiedzieć, ile trzeba „nóg wodnych“, aby dotrzeć z wami do Kantonu?
— Pan okrętu powiedział mi, że zażądał po dolarze od osoby. Ale skoro jesteście tak znakomitymi ludźmi, sądzę, że dacie nam obu jeszcze kom-tsza[6]
— Dostaniecie po dolarze.
— Panie, wasza łaskawość jest nad oczekiwanie wielka. Jeśli natychmiast dacie nam pieniądze, będziecie mogli przyjrzeć się kong-pitowi.
Turnerstick i mijnheer zapłacili po dwa dolary, Matuzalem — za siebie, Godfryda i Ryszarda — cztery dolary, a zatem obaj marynarze dostali trzy dolary napiwku, co ich nadzwyczajnie ucieszyło.
Tymczasem pokład powoli zaludniał się załogą. Majtkowie skupili się dookoła steru. Dwaj chińczycy odłączyli się od gromady i powoli zaczęli podchodzić ku cudzoziemcom. W jednym Matuzalem poznał właściciela okrętu. Drugi nosił coś w rodzaju mniszego habitu. Zapewne był to hiang-kung, kapelan okrętowy.
Pierwszy odebrał od kapitana pieniądze za przejazd, oczywiście bez napiwku. Wszyscy czterej odeszli na stronę i porozumiewali się przez chwilę pocichu, rzucając ostre spojrzenia na pasażerów. Właściciel okrętu nie miał godnej zaufania powierzchowności, jak słusznie stwierdził był Matuzalem; kapelan wyglądał wręcz podejrzanie.
— Draby nie podobają mi się wcale a wcale — rzekł Degenfeld. — Oglądają nas, jakgdybyśmy byli towarem do nabycia. W jakim celu porozumiewają się tak sekretnie?
— Gwiżdżę sobie na to — ozwał się Turnerstick. — Kapitan musi wiedzieć, kogo ma na pokładzie, a że budzimy w nich zaciekawienie, w tem chyba nic dziwnego niema. Niechaj gadają, ile chcą. Mnie osobiście podobają się, chociaż nie rozumieją mojej literackiej mowy. Poza tem ta Szui-heu jest wspaniałym statkiem, ładnym i czystym w najwyższym stopniu. Może nam pozwolą zajrzeć pod pokład? Jeśli mi pozwolą, chętnie zostanę tutaj, zamiast wracać na ląd! W jakim celu miałbym spędzić noc w hotelu i narażać się na niepotrzebne wydatki?
Jakgdyby w odpowiedzi na pytanie Turnersticka. Chińczycy zbliżyli się zpowrotem i kapitan rzekł:
— Zawiadomiłem hiang-kunga, że chcecie przyjrzeć się ceremonji kong-pit. Chętnie pozwoliłby, ale nie może, albowiem opuścicie teraz okręt, aby jutro rano powrócić.
— Tak zamierzamy — potwierdził Degenfeld — Ala cóżto ma do rzeczy?
— Kong-pit będzie unieważnione. Kto brał w niem udział, ten nie może opuścić okrętu przed wyjazdem, jak się to samo przez się rozumie.
— Cóżto jest takiego, to „kong-pit“? — zapytał Turnerstick po niemiecku. — Czy wie pan, Matuzalemie?
— Czytałem o tem — odpowiedział student. — Kong-pit znaczy tyle, co „zejście się do pendzla“. Jest to list duchów — coś na podobieństwo naszych spirytystycznych stolików.
— List duchów? A, to muszę zobaczyć! Nigdy w życiu nie widziałem jeszcze ducha, a tem bardziej nie otrzymałem listu od takiego jegomości!
I ook nok niet ik will ook zien schryven dezen keerl van ginds! — Ja też nie; chcę zobaczyć, jak taki golec z zaświatów będzie pisał! — oświadczył mijnheer.
Ryszard zaś:
— Duch, który pisze? Drogi stryju Matuzalemie, chciałbym go zobaczyć! Czy nie możemy tu zostać?
— Czemu nie? — odezwał się Godfryd de Bouillon. — Wprawdzie taka lustracja z duchami wydaje mi się podejrzana; duchy nie potrafią mi zaimponować. Ale chciałbym mieć tę przyjemność i ujrzeć ducha z pen-tse, z warkoczem.
— Hm! — wzruszył Matuzalem ramionami. — Cóż nam stoi na przeszkodzie? Wszystko załatwiliśmy. Stosuję się do waszej woli.
Oznajmił decyzję kapitanowi. Ten wysłał na ląd ludzi po zakupy dla pasażerów. Jeden z owych ludzi miał wstąpić do Hong-Kong-hotelu, aby zameldować gospodarzowi, że goście nie wrócą. Mijnheer dał mu nawet odpowiednią notatę.
Następnie pasażerowie mogli obejrzeć wnętrze okrętu oraz wyznaczone im kajuty. Dżonka dobrze świadczyła o swoim budowniczym i o załodze.
Na pokładzie stały tylko dwie armaty. Kapitan zapewnił, że nie ma się czego lękać korsarzy, gdyż Królowa Wód jest najszybszym okrętem na chińskich wodach.
Do Kantonu statek miał płynąć z balastem i dopiero tam wziąć ładunek. Jedynie w korytarzach stało parę ciężkich wielkich skrzyń. Były to maszyny wielkiej fabryki, która miała stanąć wpobliżu Kantonu, maszyny specjalnie sprowadzone z Europy. Królowa Wód przyjęła je w Singapore.
Tak przynajmniej opowiadał ho-tszang, a pasażerowie nie mieli żadnych podstaw do powątpiewania. — — —






  1. Anglicy
  2. Majtkowie
  3. Niemiec.
  4. Chińska nazwa Kantonu.
  5. Światło rozumu.
  6. Napiwek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.