Żywe kamienie/Część II/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Żywe kamienie
Podtytuł (opowieść rybałta)
Wydawca Spółka Wydawnicza „Ostoja“
Data wyd. 1918
Druk Tłocznia „Pracy“ w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


R
Rybałty, utrudzone popisami na rynku, ciężko zasiadały na ławach gospody, wdychając z lubością zapach zwilgłej kadzi, myszki i winnego wyszynku.

Piwnica była długa jak refektarz; jej strop beczkowy łamał się w łuki tuż nad głową, o ławy nieomal żebrami sparty. W głębi zwisa ciemną czeluścią komora dymnika, pod nią na rożnie wołu byś upiekł. Tymczasem kury obsiadły krawędzi jego na górze. Opodal komina stoi beczka; w żółtem świetle śród dzbanów krząta się dziewka tłusta.
„Dobrze tu! — myśli goliard, — kompania swoja, ciepło, wino obiecuje się smacznie“.
Począł trzeć grzbietem o ścianę:
Locus est genialis!“
I chwyciwszy gęślarza, zapraszającego wciąż kamratów pobrzękiem franciszkańskiej szkatuły, sadza go przy sobie na ławie.
„Siądźże, napijże się, użyjże, człecze, choć raz czegoś więcej, prócz własnej ochoty! Bo-ć, po staremu, chciwsze gardła wino z przed nosa wypiją, zasobniejsze trzosy kobietę z ramion odbiorą, ksiądz twe grosze do skarbonki kościelnej przesypie, a ty zostaniesz pono zawsze — bosonóż i z gęślą pod pachą; — byś wiedział, za co cię kanonik ze społeczności chrześcian wytrąca, a franciszkanin za czarta samego bierze!“
„On z poczciwości! Duszę mi swoją z tą skarbonką oddał — za gędźbę piękną.“
„A przecie mniszysko ignorans jest. Choćby maszkar nie rozeznał, wiedzieć winien, co pisze święty Hieronim w żywocie świętego Antoniego: — że nie szatanów są natury, że i w pogaństwie nawet nie zostali satyrowie dzicy.“
„Prawdaż to?“ — zdziwią się żaki.
Goliard, widząc dzbany na stole, zawczas wycierał o połę łagiewkę drewnianą. I w oczekiwaniu na wino, rad gwarzy:
„Na pustyni egipskiej zastąpił drogę świętemu stwór taki. I jął go prosić imieniem całego rodu swego: faunów, panków i satyrów, aby ich polecił królowi Betlejemskiemu, o którym się zwiedzieli, że przyszedł na świat zbawić wszystkich. Że prawdziwie tak było, a wierzący w to duszy swej w pokuszenie nie wiedzie, — pisze Hieronim, — zaświadczyć mógł to potem lud mnogi, bowiem sprowadzono takiego za żywa do miasta Aleksandryi, czasu Konstantyna cesarza.“
„A dziś? — zaciekawiła się skoczka, zatrzymując się przed nim z dzbanem, — są li jeszcze Panki prawdziwe? — choćby tam: za morzem?“
„Różnie różni powiadają. Są, którzy mówią, że gdy pani Diana, postarzawszy się, wszystkie nimfy zazdrośnie wytępiła, — cherlać poczęli i kasłać Pankowie. W takiej żałosności widziano go właśnie w Aleksandryi. I tak zczeźli pono. Zasię dziś? teraz?... By prawdę rzec, mnie się onych przytrafiało widzieć tylko śród ucieszników grodzkich pod sąsiadów oknami, ale w skórze zapożyczonej pono od bydląt.“
Żaki już się znaleźli pod stołem, by szczypać w łydki skoczków bachowych, w capów skórę zaszytych, i drażnić słowem, — że bydlęca.
Aż się goliard za nimi ująć musiał:
„Nie o naszych ja przecie myślałem! Wszakże oni to, dla sztuki, mimusy tych dawnych. I nikomu na krzywdę, a sobie na zarobek poczciwy. Bo zważcie, żaki: — nie natrząsali się nigdy nad dolą i niedolą człeczą satyrowie dzicy, radzi każdemu z pod smętu życia wyłechtać jego własną ochotę, własnemu jego życiu na ulgę! Tak też i nasi czynią. I ich sztuka satyrów zacna, a z pradawniejszych piękności idzie niźli każda inna. Ich by na czoło igry wszelkiej, by zbodli ludziom wprzódy z grzbietów wszystkie pomstliwe brzemiona doli.“
Skoczka tymczasem pochyla nad jego łagiewką cynowe dzbanisko wina, przyciskając do swej napół obnażonej piersi: — z zadymionej cyny zdały się porówno, w złocistych połyskach światła. Jął głaskać dłonią te dwie obłe kruże: kobiecych piersi i dzbana.
„Od gorzkości dnia powszedniego chronią nas obie,“ — powiada żakom na pouczenie.
Zaś, widząc że od jego czarki kolejno wino nalewać zaczyna: że mu tak świadczy przy kamratach, — niebardzo snadź w to respektowanie wierząc, — dorzuca dalej, żakom ku nauce:
„Najbardziej zasię chronią nas od vulgarii dnia codziennego kobiecych świadczeń kłamstwa grzeczne, bowiem z nich rodzi się ornatio życia samego w obyczaju dwornym.“
„A któreż to kłamią?“ — wtrącił nagle bas gruby.
Tuż przy kadzi siedzi samotnie herold w czerwieniach, nie królewski przecie, a z wędrownych po zamkach. Rozwala się na stołku, miecz naprzód wystawia i pyta zadziornie: „Któreż to kłamią?“
„Kłamią, panie, wszystkie kobiety społem, życiu naszemu powszedniemu na ulgę.“
„Ty sam łżesz na ten koniec, — bo tak każe liche rzemiosło twoje. A na kobiety nie pyskuj, bo rycerz cię słucha!“
Żaki już pochowały nosy w kułaki i parskają w nie nad tem wystawnem rycerstwem ledwie pasowanego gbura. Z gęby przecie widać: nie pan to żaden, a człek chudorodny; pełny trzos tylko odyma go w takie rycerstwo szumne. Mają bo dziś pieniądze heroldy, — ho, ho! — więcej niźli kiedykolwiek miewali waganty. Bodaj to dziś rycerzom, biskupom i opatom znaki tarczowe ich przodków wykładać, każdego od króla Dawida lub od Scipiona afrykańskiego wywodzić! Zaś to zasadzanie się dziś panów na kupców juki i wory, — owszem, — chwalić. Baczyć natomiast, by rycerz nie brał takiej żonki w łoże, na jaką mu herold nie pozwoli. Ogłupili ich przecie do tyla!
„Wiodła niegdyś Muza rycerzy i na boje święte! — myślą smętnie żaki. — Hej, gdzie te czasy! Milsza dziś na zamkach heroldów Muza. Onaż to zaparła przed wagantami wrota zamkowe i opactw furty.“ —
Dziwi się goliard obecności takiego pana w waganckiej gospodzie i jego zaczepności od pierwszego słowa. Więc zezem baczy na skoczkę. Ona żachnie się ramionami, chcąc tem pewnie powiedzieć, że go siłą tu przecie nie ściągała, komu zaś jej taniec nazbyt do głowy uderzył, sztuki to sprawa, a nie czyja. „Takie zaś gbury, dodaje, są zawsze najbardziej przylepne ze wszystkich zalotników, bo się w nich krew rusza na gnuśno: długo i cierpliwie. Więc czekają z łapą na mieszku pełnym.“
„Ciszej mów..!“ — zgrzytnie goliard. I przytwierdzi ten nakaz białkami oczu.
By za chwilę twarz poczerwieniałą oburącz przysłonić.
Opanował się jednak wobec zapatrzenia kamratów. I, kładąc jej rękę na dłoń, mówi:
„Posłuchaj, coć rzekę. Gdy Blancaflora z Florą posprzeczały się o kochanków, w sprzeczkę sióstr wmieszały się ptaki: za poetą opowiedział się słowik, za rycerzem papuga.“
„To też, prawią żonglerzy, Blancaflorę rychło pochowały ptaszki,“ — przerwie, klepiąc go po policzku.
I zakuka rybałtka niską nutą swego śmiechu; aż się strzęsła jej pierś.
„Chcesz bym tak chudziutka się stała?“
Wystarczyło śmiechu, by się wzburzyła wartka krew skoczki.
„Ach ty!“ — szepcze grubą pieszczotą.
I zwinnym rzutem wgarnie mu się w ramiona — całem ciałem, bo i nogi jego nogami jakoś oplata, powojem osnuwa, wtula się w pierś, przyhołubia... I sączy mu w usta jeden pocałunek bez końca, by nie miał ni czasu ni mocy do rozmyślań nad tem wszystkiem.
Gwałtowne poszczęki ostróg i miecza dały się nagle słyszeć od stołka przy beczce. Ledwie to usłyszy skoczka, a ręce jej jakby coś targnęły przed sobą.
„Jam wolna!“ — krzyknie w stronę herolda. A słyszeć się to dało, niczem jastrzębia głos po lesie: w tak ostre echa rozbijał się jej bas w pisku kobiecej pasyi. „My tu wszyscy ludzie wolne!“...
„Bacche!..“ — dzikim wrzaskiem odkrzykną jej się rybałty na hardy wtór.
I zerwą się z ław, w górę podniosą czarki.


Gęślarz tymczasem zagonił się za karczmarką, dziewką jak piec rozłożystą, twardą i śliską. „Tożbyś ty świerszczem grającym mógł się przytulić do tego komina!“ — drwią z niego żaki. On czyni przecie te zaloty nie dla się tylko, lecz jakby kamratom na wygrodzenie i uciechę. Bo co ona mu rzecze, on wraz na izbę okrzykuje.
„Powiada, że się nazywa Helena.“
„Czemu wszystko powtarzasz!“ — zdzieli go dziewka tęgą łapą po pośladku, aż się podegnie wątlak.
A żaki w śmiech nad tem szumnem, z zamku, imieniem dziewki z pod wiechy. Oto jeden kogucik wystawi się przed nią i recytuje jej w nos:
Si tu esses Helena, vellem esse Paris!“
Naprzykrzają jej się te żaczyska jak złe muchy; a przecie rada widzi, że się za nią po izbie wciąż merdają. Każdej lubo, gdy się zalotniki koło niej kręcą.
Gdy tak żaki płoche figlują z dziewką, przestąpiło próg aż czterech panów poważnych z krótkiemi gęślikami do opowieści. Nie odrazu poznały rybałty panów żonglerów, którzy pod żaden kościół utrudzać się nie potrzebowali, rozchwytani po wszystkich piekarniach i wieczernikach grodu.
„Bodaj to sztuka prawienia romansów! — wzdychają igrce. — Każdy z nich na świeżo wykąpan, nakarmion, w szatach dumnych...“
„Nie drażnić bestyi!“ — huknie tymczasem jakiś głos z za proga.
Rozległ się głuchy szczęk łańcucha i za chłopem w spiczastym kołpaku wwala sapliwie swe cielsko niedźwiedź ogromny; — aż zacuchniało nagle w izbie. Na zadnich łapach kołysze się w chodzie, srogi i głupi zarazem z tym kolcem w nosie. Niedźwiednik szczęka łańcuchem, a drągiem usuwa ludzi.
„Nie drażnić bestyi!“ — doprasza się wciąż.
U komina go ułożył, jakby wielkie futro z ramion na ziem cisnął. Wtedy dopiero obnaży głowę i pozdrowi gromko wszystkich kamratów.
„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!“
Taki to piękny obyczaj miał: — z nad Odry szedł z niedźwiedziem swoim.
Przysiadł się do stołu, spracowaną głowę obciera z potu i rozpytuje poczciwie każdego, jak mu też igra dziś poszła, ile pan Bóg zarobić pozwolił. Człeczysko było spokojne, a kompan wszystkim najlepszy. O sztuki nigdy się nie spierał.
Czyniły to tymczasem żaki z zaciekłym ferworem dysputacyi: — tak na nich podziałało wejście panów żonglerów. Ledwie ich uspokoił siłacz gruby; ozwał się jednak dziwnie cienko, głosem zdziwionego rzekniesz dziecka:
„Które żadnej igry nie czynią, — żaki, — rozgwarzyły się najgłośniej, jaka sztuka Bogu i ludziom milsza i na jaką modłę sprawować się winna. Jeszcze mnie te żaczki siły zechcą uczyć po łacinie!“
Nabijała się tymczasem gospoda. Zapóźnione waganty ściągały powoli. Zwlekali się kuglce z wymyślnemi sprzętami swoich popisów. Wokół stołów szastać się jęły i rybałtki, których sztuka na rynku nieznaczna, a zarobkowanie po ulicach inne. Zanosiło od nich jak od tego niedźwiedzia, tylko na lepko, na słodko. To tchnienie przykrych olejków roznosząc po izbie z szelestem, wtykały wszędzie swe barwione twarze. Jawią się wreszcie i wesołki, a rozdzwonią wraz w tłumie swemi kukłami. Ich psy mądre poczną się ścigać między stołami w kręgi, w zawroty, w wiewiórcze szały; — czynią to na wytchnienie swobody po sztucznych popisach rynkowych, a potrosze i dlatego, że coś z pana natury jest zawsze i w zwierzęciu jego: cieszą się psy waganckie na nową wędrówkę po gościńcach świata.
Przywlókł się wreszcie i gadkarz, ale jakiś zgoła inny niż na rynku. Sprośne przed ludźmi oblicze ściągało mu teraz znużenie w cierpką powagę; cały ciemnym płaszczem zatulony przysiadł się ponuro do towarzyszy. Na ulicach zastępowali go teraz ucieszniki grodzkie. „Choćbyś im nie wiem jakie gadki wymyślał, — skarży się kamratom, — im zawsze ciekawsze sąsiadów sprawy; na nie każą mi wciąż składać gadki, a i szczodrymi być wtedy obiecują.“ Wina pić nie chciał, — bo niech groszy mało do domu z włóczęgi przyniesie, zanęka żona, dzieciaczyska zaszczypią na śmierć.
Goliard tymczasem swarzył się o coś ze skoczką.
„Gdym ci taka nie poczciwa, to za co mnie lubisz?“
Nie znalazł odpowiedzi, choć po nią trzy razy do czarki zaglądał, — a głęboko. Aż mu ją odjęła z przed ust.
„Za com ci luba?“ — nastaje uparcie.
Patrzy goliard na te dzikie płomyki czarnych włosów gdzieś koło ucha, na te kędziorki i kosmyki wicherkowe pod uchem na śniadej szyi.
Veneris tentoria res est amatoria, — znalazł wreszcie odpowiedź; — a nie było takiego magistra, któryby kogo nauczył, coby mu się, miarą rozumu, podobać winno w kobiecie. Prócz cnoty, prócz cnoty, oczywiście, którą kościół kochać nam każe.“
„Gdym ci zawsze taka niepoczciwa była, to czemu składałeś na mnie one wiersze, któremi delektują się po świecie i biskupy?... Niech ci przypomną żaki!“ — dorzuci z hardem wyzwaniem.
Żaków tylko tem trąć: już wyskakiwali z ław, by skłóconemi takty, jeden przez drugiego odbębniać wiersze jakoweś. Nic z tego rozgardjaszu wysłuchać nie można, ledwie to jedno zdanie wyrwie się zgodnym chórem: „Nimpha non est formae tantum“...
Silentium!“ — huknie na nich goliard, właśnie jak ten mnich na żaki. I pocznie czochrać się po kapturze, wyciągać dłońmi jego wisiory, zły na tę ohydę, jaką uczyniły żaki z wiersza jego.
„Wiedz, pyszna kobieto, że są godniejsze pięknych wierszy i biskupich nad niemi delektacyj. Niewiasty, które, pacierzem, postem i jałmużny Pana Boga i świętych w niebie ciesząc, kwitną przy krosienkach w obyczaju poczciwości. Tylko że onych piękno ledwie chóry anielskie wygłosić potrafią. Dlatego też grzeszny poeta śpiewać musi o podlejszych.“
Ale ona była już w pomszczeniu, więc zatrzymała myśl na ciekawości dla się w tej chwili najważniejszej. Ciągnie go za rękaw, uchyla mu znów czarkę od ust.
„Powiedz: te nimfy?... jakie one z siebie były?“
Goliard był wciąż jeszcze markotny za to zohydzenie wiersza jego w odbębnieniu żaków.
„Nic o nich napewno powiedzieć się nie da! — odmruknie na jej zapytanie. — Nie sprowadzano takich za żywa do miasta Aleksandryi, czasu Konstantyna cesarza.“
„Nie kasłaj, nie kasłaj, stary!“
„Schłysnąłem się winem, niedobra! I zapamiętałaż mściwie o tym kaszlu!... A przecz mnie starym zowiesz? Czym siwy? czym krzywy? swarliwy?“
„Aleć klerk: oświecony.“
Eheu! gorzkie laury twoje, nauko, przed kobietami!... Nie stary-m, póki mater Venus przy tobie tak szczodrze subsidit amori.“
Dulcia stipendia!“ — mamrotał coś do się po chwili, ledwie trafiając wargami na wrąb łagiewki.
Bo chwiał się już na ławie.
Spostrzeże to skoczka, więc ściągnie mu kaptur z głowy i wstrząchnie czuprynę, — by wydymiało. A sama wymknie się chyłkiem z piwnicy.


U komina urosła tymczasem tęczowa góra instrumentów sztuk wszystkich. Ten i ów jeszcze się ze swoim rozstać nie może; to w trąbkę lub piszczałki zadmie, to w kocioł uderzy, rozdzwoni bębenki. Pod niskiem sklepieniem piwnicy czyni się gwar piekielny wśród poszczekiwania psów rozbieganych, gdakania kur budzonych raz po raz na kominie i głuchego pomruku niedźwiedzia. A nad tym sabatem waganckiej gospody rozlega się w krótkich pokrzykach, jakby w targaniach się pasyi:
„Cztery!“... „Siedem!“... „Dziesięć!“
Po bachowych ołtarzach przyszła kolej i na djabłowe: — grano w kości.
Niejeden, zanim się opatrzył, przegrał cały swój zarobek dzisiejszy. Oto i żongler, który od szczodrej pani w mieście otrzymał najcenniejszą szatę ze skrzyni, tu się z niej rozdziać musiał. A jeszcze mu w tem pomagają żaki, zawodząc kołem:

O, fortuna!
velut lun
a,
situ variabili
s...[1]

Znalazł się nawet psałterz na stawkę, na co linochód aż kubek z kośćmi precz odrzucił, zażegnywając się od tak bezbożnego grania.
Menestrel, że swój grosik rychło przegrał, a skarbonkę kwestarza dawno z kamratami przepił, cieszył się już tylko szczęściem innych, pogodne swe serce przerzucając zawsze na stronę fortunnego. A że skrzat mały nie mógł docisnąć się w tłumie, więc się w swem gieźle i z bosemi nogami usadowił na stole, tuż przy desce graczy.
„Pięć!“ — wrzasną mu nad uchem.
A on smykiem poddaje żakom takty. I zanuci im:

Hej, ty żaczku nauczony,
Powiedz, co jest pięć?

Im w to graj. Gruchną pięściami w stół, rozbębnią się w poddane takty żaczkowego śpiewu:

Pięć ran cierpiał Pan!
Cztery listy Wangelisty!
A patrjarchy Trzy!

„Dziewięć!“ — przerwie im wrzaskiem gracz któryś przy desce.
Dziewięć chórów jest anielskich,“ — zawodzi cienko zespół żaczków.
Święciła dożynki goliardowa familia.
On zaś, stumaniony winem, siedział na ławie w podokiennej nyży. Po kilkakroć wyciągał rękę po Horaca, którego wsparł było opodal na ławie; ale czy że ramię było za krótkie, czy że książka sama odsuwała się za każdym razem od garści precz, — nie mógł się jej domacać. Wreszcie zapomniał o niej w durze winnym. A gdy się znów, jak ta lampa rozświetliła myśl wielką znagła jasnością, — objęła go nieodparta chęć miotnąć napoły wypróżnioną łagiewkę między te kamraty z gościńca i uciec stąd precz, dokąd nogi poniosą. Bramy miasta tego minąć, aby conajrychlej, do pierwszej furty klasztornej zakołatać, — jak to nieraz już czynił po świecie, — by do ksiąg zacnych w klasztorze się dostać: Virgilim znów się podelektować, od Boetiusa Consolationem zaczerpnąć, — a za najlepsze pocieszenie powiązać one myśli własne, które raz po raz: to muzyką, to słowem wierszy, wyświetlają się głowie. A roi się po niej rzecz taka, na którą nikt się jeszcze nie ważył: Piekło i Czyściec nawiedzone za żywa; mistrz Pitagor po piekle i czyścu obwodzi, zatrzymując się u bram niebieskich. Ledwie strzępy tego błąkają się w odpisach między oświeconymi po świecie, — i w wielkiem są wśród nich respektowaniu. Ale dalsze oto ciągi rozsypane są teraz w myślach, jak te paciorki zerwanego różańca, roztargane jak to sumienie samo... Za ciszą klasztoru zawyje nieraz coś w człeku głosem psa, zaskowyczy w ocknieniu tęsknoty za swym domem prawym, — osobliwie w gospodzie, gdy wypite już kruże.
A i panowie żonglerzy siedzą jakoś posępnie. Oto pochyla się któryś z nich z sekretem do goliardowego ucha:
„Gawędy dziwne słychać było w przedwieczornym dziś niepokoju ludzi: jakowychś guseł podszepty: jakoby po odpuście dzisiejszym błąkał się przez nikogo nie poznany, — aż powtórzyć nijako... Parsifal z Lancelotem.“
Spojrzy goliard urągliwie na tę niepewność siebie i zalęknienie żonglerów:
Laici non sapiunt ea quae vatis sunt!“ — mruknie wzgardliwie pod nosem.
Ale coś mu tam po głowie nietrzeźwej błąkać się wraz jęło strzępami wspomnień. Wzywano go dziś wszakże na graalowe szukanie. Podwakroć. Raz czynił to człek żywy, potem zbroja niesamowita w żarzy świętego Jerzego za czarną pawężą w srebrne ćwieki. Onąż to czarę samą ukazała mu czarnoksięską mocą.
Za chwilę porwie się z miejsca i stara się pociągnąć ze sobą żonglerów.
„Chodźmyż czemprędzej, panowie, na ulicę złotników i płatnerzy! Chodźmyż, na miłosierdzie boskie! — bodaj wejrzeniem odnowić w sobie on głód dążenia... Bez tego czemże nasza dola wagancka?!..“
Zaledwie kilka kroków uczyni, a zachwieje się i runie z powrotem na ławę.
Grzbietem domaca się węgła i usadowi wygodnie, szeroko rozłożywszy kolana. Ręce splótł na poczciwo, z klerków nawyku, jakby różaniec zapomniany w nich trzymał; — zwiesił głowę nad czemś zamamrotaną. Żaki, respektu dla trzeźwego nie pomne i rade, że się psota sama nastręcza, wsunęli pod te złożone dłonie psałterz, a w palce wetknęli mu organkowe fletnie Pana.
I tak pozostawili go zadrzemaniu.
Mgławo, przez rzęsy, które zlepiły się ciężko, — za oćmą, za durem, migota skrzydło czerwone w blasku płomienia.
Zezem rozchyli goliard jedną źrenicę zeszklałą:
„Djabeł-ś?!..“
Rozewrze się powoli i drugie oko. I stwierdza że herold to tylko czerwieni się u beczki skrzydłem ramienia swego.
Więc się zdrzemnął, uspokojony. Alić po chwili znów mu się rozwiera ta jedna źrenica niepewna.
„Strzyga?!..“
Popatrzy uważniej okiem drugiem. Na progu ukazał się — zjaw chyba skoczki, — bo, choć lico jej niby, postać zgoła już inna.
Ani tak czarodziejska różdżka nie odmieni kogo, ani tak wieszczki upięknić nie zdołają, jak te odmieńce wymyślnych swych strojów, — kobiety, — potrafią się same przeinaczyć, odnowić oczom ludzkim, odświeżyć pożądaniom!.. Wyszła z izby rybałtką bosą, wróciła zaklęta w dziwo strojne... A jeszcze takiego stroju nie widziała chyba i wieszczka nawet żadna, by one krągłości niewieściego kształtu nie osłaniały się powłóczyście, oczom na domysły, lecz wypychały się niesromnie w obciągłość szaty, przylegającej do ciała samego.
Z pode łba spogląda na nią goliard.
Żonglerów twarze rozbłysły tymczasem; smakują ich oczy, aż strapione tem, że takiego stroju nie widziały jeszcze... Czyżby?!.. Więc poczną szukać w pamięci, przypominać królów wszelakich ziemie i miasta. Komuż bo wiedzieć, jeśli nie im, wagantom, którzy na to tylko oczy po świecie roznoszą, by patrzały na rzeczy dziwne i piękne; a więc i na te motyle i kwietne powaby, jakimi kobiece stroje cieszą oczy i mnożą samą ochotę życia? Kto wreszcie pierwsze wieści o nowych strojach roznosi po świecie, jeśli nie oni, żonglerzy? z tą ciekawością opadają ich wszak nadewszystko kobiety po miastach. — Jakże więc zapomnieć! — wyrzucają sobie.
Już! już wie któryś z nich. Ten strój najnowszy hen, skąd idzie? — aż z Polski!.. Od tatarów wzięli Polacy to troczenie kobiet; tylko, co u tamtych jak siodło na kobiecie się wydaje, u nich dwornością miłą i powabem się stało. A zwie się ta szata wymyślna: — suknia!
Gdy od Polek do niewiast cesarstwa przeszła moda ta, na chwałę „suckenie gar feyn“ rozbrzęczały wraz harfy śpiewaków niemieckich. Ba, i za Renem przytrafiło się słyszeć któremuś z wagantów wielojęzycznych:

Nulle robe n’est si belle
que sorquenie à demoisell
e.

I prawdziwie, — gdy stary strój kobiety jak z kamienia lub drzewa ciosanemi czyni, za topole uwysmukla, ten nowy w foremność niewieściego kształtu je toczy i umila zdrobnieniem postaci, że zwrotna jak ten ptak na gałęzi zda się kobieta cała, — a każda w niej panną będzie.
Tak rozważali żonglerzy, karmiąc dosytnio swe oczy dziecinne.
Suknia jest alcheruntowa, — zapamiętywali tedy uważnie, — barwy maku, w popielicowych obłogach, na jędrnych piersiach białą wstążką krzepko zmotana i w pozłociste bajorki szyta. Zwinności przydaje i krótkość szaty, a i te chobotki niewieście, — że jakaś szparkość tupotliwa bije od postaci wdzięcznej. W kosy jak smoła połyskliwe wwiła sobie wstążeczki kraśne, jakby czerń włosów płomykiem przewiała... Niema przecie w tym stroju nowym nic tak bardzo zdrożnego, a i zbytkowności nie takie znowuż królewskie, bo alcherunt tanią jest tkaniną, i w Polsce, skąd suknia rodem, „nędzą“ się zowie. Tylko że dla goliarda i „nędza“ za bogata. Stąd nieufności smutne.“
Gdy tak dumali żonglerzy, — żaki, którym szkoła niedawna zostawiła na oczach jeszcze przyćmienie na wszelkie immunda, nie wiedząc zgoła, czy to ładne, czy brzydkie, mieli w oczach tylko świąteczność uroczystą. Uniosły się ku skoczce ręce żaków, gdy wykrzyknęli poniewoli w chór aż pobożny:
„O, dilecta domina!“
Ale ona nawet nie zważa na to. Niedźwiednik koło niej się kręcił, po rękach całował i swoim obyczajem za kolana w pokłonach chwytał.
Goliardowi tymczasem przygasły oczy, a srożyły się tylko brwi pod kapturem.
Gdzież to była myśl jego przed chwilą? — chwytał się za głowę, obałamuconą zjawieniem się skoczki. — U Muz, dziś pohańbionych na świecie. A przedtem aż piekła z Pitagorem nawiedzać chciała tem rozwrażliwionem sumieniem, gdy po opilstwie objęło go jak zawsze omierzienie wielkie dla całej tej goliardyi żywota swego. Do klasztoru zatęsknił w wielkiej nagle żądzy ciszy i osamotnienia, by zebrać rozsypane paciorki z różańca rojeń, skupić roztargnione sumienie.
U Muz były myśli tedy: wielkie poema o Czyścu i Piekle snuć dalej chciały. Zaś to ich rozpłomienienie i pęd wnętrzny niemocen człowiek wstrzymać w sobie do woli. Tylko djabeł potrafi cały ich rozpęd w człowieku przetargnąć z ponośliwych sfer ducha w grzęskie męty spraw kobiecych. A wtedy piekło na ziemi się iści, gdy chuci niepokój uzasobni się w żarliwość wewnętrzną. Wonczas też, co przypadek pod oczy podsunie, — osobliwie gdy to będzie rzecz nowa, — ściąga na się całą tę pasyę wnętrzą. Tak pies podszczuty wpada z miejsca w szał zażartości, gdy ujrzy przypadkiem rzecz jeszcze niewidzianą.
I oto stoi pośrodku izby ta dziewka, przystrojona, jak jeszcze nie widziano kobiet. Niby to w szacie, — myśli goliard, — a pierśmi i na tyłach wypukła, w pasie cienko spętana, szyją goła, od łokcia ku dłoniom nie ma wcale — nic! Sprośność sama! — podjudza się patrzeniem, — tem półodkryciem wabliwsza stokrotnie, niźli ciało gołe; a wonnością olejków pragnąca się dowabić, dołechtać ku ostatnim pożądliwościom mężczyzn — chyba wszystkich! — myślał. Na psie wesele wyszła ta miłośnica jego! — przez innych przystrojona sprośnym wymysłem mody w te przepychy królewskie — jemu na srom, biedzie jego na urągowisko!
Oto idzie naprzeciw niego uśmiechnięta tem pytaniem.
„Nie pięknam-ż?“
Ale goliard nie widział już jej chyba wcale, bo tylko temi nastroszonemi brwiami wyzierał z pod kaptura. Przed nim stała już nie kochanka, nie jakaś tam dziewka strojna, lecz: — kobieta, — jedna, wszystka: szkarada sumień, matka wszeteczeństw, Babilonia wielka!
Mnich cały ocknął się w duszy.
Chwyci ją za rękę jak w kleszcz i odciąga na ubocze. Wytargnie mu się skoczka rzutem całego ciała. I już nie zdziwienie ma w oczach, ale głęboką pogardę nad tem gburstwem, które pięknie przystrojoną kobietę tak oto targać śmie. A gdy zgromi chama wejrzeniem, rączkę swą dokładnie obejrzy, czy nie zadrapana.
„Przystroiłam się tak dla cię, — rozżali się niespodzianie, — aby i tobie na sercu dumniej się stało, że nie skoczkę lichą masz...“
Jęła poprawiać markotnie te wstążki na piersiach zmotane.
„Nigdy nie zgadnąć, co cię uraduje, a co utrapi sumienie, — osobliwie po winie. Przykre masz serce.“
„Kto ci te szmaty kupił?!“
„A gałów tak srodze nie wytrzeszczaj! — bo ja się i dominikańskich nie boję, gdy, tańczącą na rynku, tak mnie przez ślepie swoje piekłem straszą.“
Wstrząśnie hardo głową: warkocze na plecy odrzuci.
„A piekło toś sobie sam w duszy nagotował myśleniem. Innego pono niema też wcale. Po co ty wszystko tak przemyśliwasz? czemu się tak dręczysz, człecze? osobliwie po wychmieleniu.“
„Ktoć te szmaty kupił?!..“
„Nie ty podobno. Ale niech ci to serca nie kazi. I nie herold. Więc w tamtą stronę darmo białka przewracasz. Ktoś inny, jeśli cię to mniej zasmuci... Chcesz, bym w worku chodziła? Wolisz mnie półnagą na rynku, niźli przystrojoną dumnie? Wolisz? — Prawdziwie?!.. Widzisz: boś przywykł do dawnych zazdrości, niczem koń do starego zaprzęgu: jużeś sobie w nim i brykał: szydził ze wszystkiego trefnem słowem: mądrzył się w życiu! Każda nowa zazdrość jest najgorsza i zupełnie psuje wam rozum.“
Pocznie ładzić te wstążki w końcach warkoczy.
„Jakiś ty luby przy czarce i jaki mądry przy starych zazdrościach! I jaki durny przy wszystkiem, co nowe!... Ach, jak ja nienawidzę tych kajań się twoich! — (chwyci go nagle za płaszcz na piersiach i odepchnie od się precz.) — Nienawidzę!.. Czemu ty nie umiesz cieszyć się naszem życiem wolnem — całem? A nie tylko temi chwilkami, gdy się do mnie na lubość przyłasisz i na drugą do wina przyśmiejesz. Wtedy ci tylko świat piękny. Nie cierpię! Nędzne to życie — połową serca zaledwie.“
„Lub może, — podejmie za chwilę — może ci się przy winie zroiło, poecie, żeś pan radca miejski sam i że masz własną żonkę pod pierzyną? Zapomniałeś przy winie, że mi, za pyszny baldachim twego łoża przy świata gościńcach nierzadko tylko te gwiazdy po nocy świecą, a rankiem ptaki nad głową polatują. I wiedzże — (kładzie mu już śmiało rękę na ramieniu) — pokochałam ja te przepychy nasze, ale razem z wolnością moją... I dość że ci, wagancie durny, że jabym za tobą i na ostatnie gościńce poszła? — a i z królewskiego łoża! Tylko nie mniemaj, że mi tęsknie od złotej gdzieś niewoli w twoją nędzarną.“
Zrzedła goliardowi mina. A i ona w łagodność większą wmówiła się swemi słowy. Ściągnie mu znowuż kaptur z głowy, wstrząchnie czuprynę.
„Wydymiło wino, wydymi i ta siarka piekieł ze łba, wysuszą się łzy kajania. Będziesz mi jutro po dawnemu trefny przy winie. I mądry! — klepie go po twarzy, a błyska okiem, czy mięknie. — I luby! — dodaje pieszcząc go paluszkami po policzkach.
Nie zmiękł, ale opadł jakoś w sobie, — w nazbyt jednak smutną rezygnacyę i bezradność wejrzenia.
Tem ci bardziej żachnie się ona na to:
„Musiałam ci się w głębi duszy nazbyt podobać w sukni. Więc mnie zanękasz teraz tym nosem smutnym!“ (targnie mu nos ku dołowi).
„Kobieto, Bóg mi świadkiem, że nie o tobie myślę, gdy mi zejdziesz z oczu. A najmniej teraz, zanim weszłaś. Postokroć, nie o tobie!“
„Ale przeze mnie! — nastąpi nań hardo. — Bo wiedz-że nakoniec, czemuś to mi luby mimo wszystko: i sercu, i głowie, i dumie mojej!.. Owo, że tak pięknie roisz przeze mnie, że się tem delektują oświeceni na świecie szerokim, — a i biskupi po pałacach swoich... Może nie tylko przeze mnie?“ — pomiarkuje się niespodzianie, zerknąwszy na dzbany wina.
„Prawdaż to?!“ — pytał głucho, jakby siebie samego, wiodąc okiem za jej spojrzeniem.
I opadł na ławę, ukrył twarz w ramionach na stole:
Vae meae menti!“
A ona, tem szamotaniem jego sumienia już do pasyi dowiedziona, poskoczy za nim do stołu; jedną nogą na ławie przyklęknie, ogarnie ramieniem krużę wielką, przytuli się do niej piersią, warkoczami omota.
„Patrz na nas obie — woła, — pogłaskaj jak wprzódy!“
I uderzy w śmiech swój basowy nad tą utrapioną głową, — a zabawia palce długiemi jej kędziory.
Zapatrzą się w ten obraz żonglerzy.


Lecz ona zniecierpliwi się niebawem i za te włosy podejmie mu głowę. I by policzkiem do twarzy mu się przytulić, na stole się oto cała wpodłuż układa: uwypukla oczom tę pyszną kruż bioder swoich. Gdzieś obok siebie domaca się czarki, i podstawia mu wprost pod wargi — niczem dwa kielichy — i czarkę i usta swoje.
„Pij! — woła. — Całuj! — wyzywa. — Radujże się, człeku, z życia, że, prócz lubości dla się, jeszcze i szczęścia nadmiar wypijesz, wycałujesz — ludziom oświeconym na szerokim świecie! — Gdziekolwiek kompania zacniejsza się zbierze, tam twoje wszak pieśni śpiewają przy krużach? Gdzie się dwoje niegburów kocha, tam twoje pieśni szepczą w całowaniach?.. Kochaj więc, jak my tu wszyscy, nasze sztuki wolne! I razem naszą dolę wagancką — ze wszystkiem, co na niej twój djabeł uwiesił. I nie wierz w mnichów upiory. Niema djabła! Niema piekła! Niema grzechu! — krom w twojej udręce i zrojeniu.“
„Niema piekła? niema grzechu? — powtarza goliard jak ze snu. — Gdy wszystkiego już dla cię niema, dusza-ż to przecie zostaje, wieczna, — dusza nieśmiertelna! I w tobie.“
Poderwie mu się przed oczyma, lecz półciałem tylko, jak ta ryba. I tak nań popatrzy. A potem trąca go kułakiem w czoło:
„Nieśmiertelna!.. Wieczna! — przedrzeźnia. — I zaroiłaż się ta głowa utrapieńca nad wiecznościami! Jestże gdzie wieczność? Wiesz napewno?“
Kobieto!“ — szarpnie się w tył.
Ale daremnie: mocno ogarniała go ramieniem.
„Byś patrzał teraz na mnie, a widział, jak ja ciebie chcę w tej chwili, a czuł mnie całą do ciepłej skóry, krzyknąłbyś mi to usta — niemą wargą! A chwyciwszy w ramiona, poniósłbyś mnie na gościńce wolne, — zaświstałbyś ludziom na szyderstwo z cnoty wszelkiej, — zagrał na piszczałkach pani Wenus samej, — jej na chwałę zaśpiewał pieśń!.. Z lubością powtarzać ją będą oświeceni po szerokim świecie... A gdy się zmęczymy szczęściem, splatać ci będę w słońcu, u źródła, wianek tej jednej wieczności, która jest. Ja ci ją dam, — nie kościoły.“
Satana lubrica!... — zagrzmi nagle jak w kościele; — aż się trzęsło coś w ludziach.
Lecz w tejże chwili zerwali się wszyscy z ław. Goliard, niewiadomo kiedy i jak, wśmignął się było na stół; już kolanem jej piersi przygniata, łokciem szyję. I szamocze się z czemś w dłoniach. Usłyszą twardy w zamku chrzęst waganckiego noża. Ciało dziewczyny trzepie się już zawczas na stole, niczem ryba na desce.
Wrzasną rybałty jednym krzykiem. I rzucą się ku nim. Bóg łaskaw: — w porę jeszcze dopadli.
A gdy ją mściwość docuciła rychło, goliard obstąpiony przez kamratów, z sztychem heroldowego miecza przed piersią, zdał się całkiem pomieszany. I bełkotał tylko wciąż:
„Piekła niema?! Duszy niema?! Wieczności niema?!... Dziewka nad kościoły!!“
Ona tymczasem, ledwie nogi na ławę opuściwszy, siedzi na stole i wybłyska przekleństwem z pod rozkudłanej głowy.
By uspokoić sumienie swoje i gromady po tem, co tu słyszano, przystąpi do niej linochód i rzecze rozważnie:
„Goliard bredzić może z winnego duru lub zazdrości. Byś się oczyściła z tego, coć przed nami zadał, odmawiaj tu gromko dla wszystkich „Wierzę“... Inaczej, — zwraca się na izbę, — z kimeś my się szkaradzili, kamraty?!“
„Odmawiaj!.. Powiadaj!..“ — wołają jeden przez drugiego. A linochód stoi nad nią z palcem wystawionym, ni ten mnich karcący.
Plunie mu skoczka w gębę. I wionie jak kot na środek izby.
„Jam kobieta wolna!... Mea sum!... Nikomu na się nastawać nie dam!“
„Odmawiaj! Powiadaj!“
Wyszarpnie się im; a pojmana przez innych wytarga się, wyszczypie im z rąk.
„Baczcież tedy, co wam odmawiać pocznę, wy nędzne... wy...!“
I odsadzi się pod komin, by ją wszyscy dobrze słyszeli, — już furya w płomieniach buntu:
W Baccha wierzę!.. W panią Wenus wierzę!..“
W izbie wszczął się ryk jeden i zakłębienie tumultu. A nad wszystkiem grzmiał głos linochoda, by ją z miejsca w kominie powiesić.
Goliard już nie wiedział, zali prawdziwe rzeczy ogląda. Herold, zda się, swem baniastem ramieniem jak skrzydłem czerwonem ją ogarnął — i okrutnym blaskiem z pod tego skrzydła odgrodził od ludzi.
Ale wszystko wino dzisiejsze, przypomniane znów wzburzonej krwi, objęło go znów zamroczeniem nagłem. Rozchwiał się po izbie, aż się rękoma beczki w kącie domacał. Osłabłe, nie uczepiły się jej krągłości: — zwalił się głową między dzbany, lampę oliwną u kurka potrącił i zamotał się cały w jej swędy i dymy.
Ciemność zaległa piwnicę.
A w tem runięciu o ziemię zdało mu się, że jakowaś zamieć gwałtowna wstrząsnęła domem całym. Przez komin stacza się coś z łoskotem, spada a tupocze głucho o mury. Z owisłej na izbę czeluści dymnika zwala się na żuzle komina koźlisko czarne o skrętnych rogach. Jednem targnięciem przyodziewku obnaży się skoczka całkiem. I dosiędzie onego kozła. Spina go białem udem, piętą daje ostrogę — i wzlatuje na nim w rozwartą dymnika jamę; turkocze okrutnie po murach w kominowym pędzie. A na izbę buchnie dym czarny i wybłysną na wsze strony żółte języki siarkowego ognia, — aż rybałty wszystkie złote mieli twarze i zielone oczy.
Ale już nie ruszał się nawet — rzęził tylko u beczki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Zob. O Fortuna ze zbioru Carmina burana.