Strona:Żywe kamienie.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czałki zadmie, to w kocioł uderzy, rozdzwoni bębenki. Pod niskiem sklepieniem piwnicy czyni się gwar piekielny wśród poszczekiwania psów rozbieganych, gdakania kur budzonych raz po raz na kominie i głuchego pomruku niedźwiedzia. A nad tym sabatem waganckiej gospody rozlega się w krótkich pokrzykach, jakby w targaniach się pasyi:
„Cztery!“... „Siedem!“... „Dziesięć!“
Po bachowych ołtarzach przyszła kolej i na djabłowe: — grano w kości.
Niejeden, zanim się opatrzył, przegrał cały swój zarobek dsisiejszy. Oto i żongler, który od szczodrej pani w mieście otrzymał najcenniejszą szatę ze skrzyni, tu się z niej rozdziać musiał. A jeszcze mu w tem pomagają żaki, zawodząc kołem:

O, fortuna!
velut lun
a,
situ variabili
s...[1]

Znalazł się nawet psałterz na stawkę, na co linochód aż kubek z kośćmi precz odrzucił, zażegnywając się od tak bezbożnego grania.
Menestrel, że swój grosik rychło przegrał, a skarbonkę kwestarza dawno z kamratami przepił, cieszył się już tylko szczęściem innych, pogodne swe serce przerzucając zawsze na stronę fortunnego. A że skrzat mały nie mógł docisnąć się w tłumie, więc się w swem gieźle i z bosemi nogami usadowił na stole, tuż przy desce graczy.

„Pięć!“ — wrzasną mu nad uchem.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Zob. O Fortuna ze zbioru Carmina burana.