Strona:Żywe kamienie.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

razem z wolnością moją... I dość że ci, wagancie durny, że jabym za tobą i na ostatnie gościńce poszła? — a i z królewskiego łoża! Tylko nie mniemaj, że mi tęsknie od złotej gdzieś niewoli w twoją nędzarną.“
Zrzedła goliardowi mina. A i ona w łagodność większą wmówiła się swemi słowy. Ściągnie mu znowuż kaptur z głowy, wstrząchnie czuprynę.
„Wydymiło wino, wydymi i ta siarka piekieł ze łba, wysuszą się łzy kajania. Będziesz mi jutro po dawnemu trefny przy winie. I mądry! — klepie go po twarzy, a błyska okiem, czy mięknie. — I luby! — dodaje pieszcząc go paluszkami po policzkach.
Nie zmiękł, ale opadł jakoś w sobie, — w nazbyt jednak smutną rezygnacyę i bezradność wejrzenia.
Tem ci bardziej żachnie się ona na to:
„Musiałam ci się w głębi duszy nazbyt podobać w sukni. Więc mnie zanękasz teraz tym nosem smutnym!“ (targnie mu nos ku dołowi).
„Kobieto, Bóg mi świadkiem, że nie o tobie myślę, gdy mi zejdziesz z oczu. A najmniej teraz, zanim weszłaś. Postokroć, nie o tobie!“
„Ale przeze mnie! — nastąpi nań hardo. — Bo wiedz-że nakoniec, czemuś to mi luby mimo wszystko: i sercu, i głowie, i dumie mojej!.. Owo, że tak pięknie roisz przeze mnie, że się tem delektują oświeceni na świecie szerokim, — a i biskupi po pałacach swoich... Może nie tylko przeze mnie?“ — pomiarkuje się niespodzianie, zerknąwszy na dzbany wina.