Strona:Żywe kamienie.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tura. Przed nim stała już nie kochanka, nie jakaś tam dziewka strojna, lecz: — kobieta, — jedna, wszystka: szkarada sumień, matka wszeteczeństw, Babilonia wielka!
Mnich cały ocknął się w duszy.
Chwyci ją za rękę jak w kleszcz i odciąga na ubocze. Wytargnie mu się skoczka rzutem całego ciała. I już nie zdziwienie ma w oczach, ale głęboką pogardę nad tem gburstwem, które pięknie przystrojoną kobietę tak oto targać śmie. A gdy zgromi chama wejrzeniem, rączkę swą dokładnie obejrzy, czy nie zadrapana.
„Przystroiłam się tak dla cię, — rozżali się niespodzianie, — aby i tobie na sercu dumniej się stało, że nie skoczkę lichą masz...“
Jęła poprawiać markotnie te wstążki na piersiach zmotane.
„Nigdy nie zgadnąć, co cię uraduje, a co utrapi sumienie, — osobliwie po winie. Przykre masz serce.“
„Kto ci te szmaty kupił?!“
„A gałów tak srodze nie wytrzeszczaj! — bo ja się i dominikańskich nie boję, gdy, tańczącą na rynku, tak mnie przez ślepie swoje piekłem straszą.“
Wstrząśnie hardo głową: warkocze na plecy odrzuci.
„A piekło toś sobie sam w duszy nagotował myśleniem. Innego pono niema też wcale. Po co ty wszystko tak przemyśliwasz? czemu się tak dręczysz, człecze? osobliwie po wychmieleniu.“