Strona:Żywe kamienie.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Plunie mu skoczka w gębę. I wionie jak kot na środek izby.
„Jam kobieta wolna!... Mea sum!... Nikomu na się nastawać nie dam!“
„Odmawiaj! Powiadaj!“
Wyszarpnie się im; a pojmana przez innych wytarga się, wyszczypie im z rąk.
„Baczcież tedy, co wam odmawiać pocznę, wy nędzne... wy...!“
I odsadzi się pod komin, by ją wszyscy dobrze słyszeli, — już furya w płomieniach buntu:
W Baccha wierzę!.. W panią Wenus wierzę!..“
W izbie wszczął się ryk jeden i zakłębienie tumultu. A nad wszystkiem grzmiał głos linochoda, by ją z miejsca w kominie powiesić.
Goliard już nie wiedział, zali prawdziwe rzeczy ogląda. Herold, zda się, swem baniastem ramieniem jak skrzydłem czerwonem ją ogarnął — i okrutnym blaskiem z pod tego skrzydła odgrodził od ludzi.
Ale wszystko wino dzisiejsze, przypomniane znów wzburzonej krwi, objęło go znów zamroczeniem nagłem. Rozchwiał się po izbie, aż się rękoma beczki w kącie domacał. Osłabłe, nie uczepiły się jej krągłości: — zwalił się głową między dzbany, lampę oliwną u kurka potrącił i zamotał się cały w jej swędy i dymy.
Ciemność zaległa piwnicę.
A w tem runięciu o ziemię zdało mu się, że jakowaś zamieć gwałtowna wstrząsnęła domem całym.