Żacy krakowscy w roku 1549/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żacy krakowscy w roku 1549 |
Podtytuł | Prosta kronika |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ksiądz Czarnkowski, jakeśmy już mówili, odebrał wezwanie, aby się do biskupa Samuela stawił na wieczerzę. Miłe mu było to wezwanie, bo w nim widział jawnie niewinność swoją i powrót przyjaźni kanclerza, który przekonany wedle doniesień rozeznawców od siebie naznaczonych, że ks. Czarnkowski był niewinnym, lekki na sumieniu, że się to wedle jego myśli, życzeń i nadziei stało, chciał mu pokazać tem zaproszeniem, że widząc uniewinnionym rad go będzie oglądał u siebie, a nikt już robić ztąd wniosków o pomoc lub zmowę nie będzie mógł, bo sprawa tak jak ukończoną była. Punkta, wedle których sądzić miano, podpisane i pieczęciami rozeznawców wzmocnione, były już gotowe.
Lecz skutkiem dawnych upokorzeń i strachu, choć cale niewinny, drżał jeszcze ks. Czarnkowski, choć już bojaźń kary na to przelęknienie wpływać nie mogła. Stugębny lud, młodzież, obwiniali z jego przyczyny króla, biskupa, sędziów, świat cały choć lekki na sumieniu, mógłże w takim razie zupełnie być spokojnym ks. pleban przed ukończeniem sprawy? Nie, zapewne — samolub jaki na jego miejscu, widząc oddalone własne niebezpieczeństwo a nie zważając na frasunki, jakie to drugim jeszcze sprawić mogło, byłby się radował, że sam biedy uniknął. Lecz daleki od tych uczuć pleban niespokojny, ledwie się ośmielał czasami z pokorą i spuszczonemi oczyma przebiegać ulice, milczał, nie narzekał, nie radował się i modlił się tylko Bogu. W modlitwie, dla duszy która do niej przywykła, która w niej szuka nagrody za swoje cierpienia, znajdzie się wszystko: nadzieja szczęścia lepsza od samej szczęśliwości, ufność w Boga i obojętność na złe, które jak wszystkie rzeczy tej ziemi koniec musi mieć.
Jeszcze się nie zmierzchało, gdy ks. Czarnkowski wybrał się do biskupa, obwinięty suknią swoją, z utuloną twarzą, aby lud nie zastępował mu drogi krzykliwie.
Przed biskupiem mieszkaniem jak wprzódy stali słudzy liczni, trzymający konie wierzchowe, pilnujący bogatych wozów i kolebek pańskich.
Ukazanie się jego w pośród nich, mina posępna i pokora wypiętnowana na całej postaci, sprowadziła znowu biednemu księdzu obelgi, szepty i zuchwałe potrącania służalców, ale on nie obrócił się nawet, jakby nic nie czuł i nie słyszał, i stanąwszy u drzwi ujrzał, że tą razą sługa nie biegając jak wprzódy pytać pana, puścił go natychmiast kłaniając się nisko.
U ks. biskupa mnóstwo było osób: brat jego ochmistrz, Stanisław Grabia, Tarnowski, Kmita, ks. Przerębski, Adam biskup Krakowski, biskup Chełmski i biskup Poznański, mieszkający naówczas przy królu, i wiele osób znaczących już to z dworu, już przypadkowo znajdujących się w mieście, różnego stanu i wieku.
Jak tylko wszedł ks. Czarnkowski, szmer dał się słyszeć, wszystkie oczy zwróciły się na niego i goście spojrzeli na gospodarza, jak gdyby nie wiedzieli jak do niego przemawiać i jak się z nim obchodzić.
Była to chwila niespokojności, ustąpiono mu z drogi; biskup przywitał go poufale i mile, posadził niedaleko siebie i zaczął z nim rozmowę w języku łacińskim, który oba doskonale umieli. Jak tylko to ujrzeli przytomni wróciła dawna wesołość, rozpoczęły się na nowo pourywane rozmowy, wszystko poszło jak wprzódy. Obejście się gospodarza przekonało wszystkich, że ks. Czarnkowski był niewinny, lub przynajmniej w tym domu za niewinnego powinien był uchodzić. Nikt już nie uciekał przed nim, a chociaż w rozmowie czuć było jakiś niesmak i niepewność ze stron obojga, wszystko szło jednak jak najlepiej na pozór. Ci co go dawniej unikali, wstydzili się tylko, że nie rozpatrując rzeczy, nie polegając na jego charakterze, dali się uwieść odgłosom ludu, posądzili go niesłusznie i upokorzyli. Im się zdawało, że to chwilowe upokorzenie stało jeszcze w umyśle plebana, ale on uraz nie pamiętał i cały oddany radości, że go choć teraz mniej zimno jak dawniej witają, chętnie o przeszłości zapominał.
Nie było już nikogo ktoby stronił od niego, przyjaźne słowa biskupa ukończyły wszystko.
Miało się już ku wieczerzy, gdy ktoś nowy wszedł do komnaty obszernej, w której znaczna część gości zgromadzona była.
Był to mężczyzna chudy, blady, z czarnemi oczyma, w dziwnym pstrokatym różnokolorowym stroju, którego krój również był jak barwa osobliwy. Włosy miał rozpierzchnione po głowie, a na wierzch tego odzienia ułożoną opończę czarną i zbłoconą. Wszedł i nie przywitał nawet nikogo, tylko prosto poszedł do biskupa i całując go w rękę rzekł żartobliwie i wesoło:
— Zajrzawszy że się u Waszej Pasterskiej Mości kurzy w kominie, przyszedłem i ja tu. Niedarmom dworak, znam jak cudzy chleb smaczny.
— I dobrześ zrobił Stańczyku, rzekł biskup powolnie, żeś tu przyszedł, przynajmniej może rozweselisz nas nieco, bo wielu bardzo milczy i siedzi pospuszczawszy głowy. Powiedz nam co wesołego.
Stańczyk ruszył głową, mrugnął oczyma i odezwał się do biskupa:
— Nie moja to już rzecz teraźniejszych panów rozmarszczyć czoła, dziś ja nie ten com był dawniej. Stara gęśla z porwanemi stronami nikogo nie rozweseli.
To mówiąc powiódł ręką po czole i westchnął, ale to westchnienie tak było niezgodne z jego wesołym i niedbałym charakterem, że się z niego wszyscy rozśmieli, jak gdyby co najweselszego powiedział.
Stańczyk albowiem był to sławny błazen królewski, jeszcze nieboszczyka króla Zygmunta, a następnie jego syna. Przy poniżającym na dworze królów urzędzie jaki sprawował, był na swój wiek dziwnym człowiekiem. Wyuzdany w mowie, jak powiada Orzechowski, wesołego humoru i wielkich zdolności; posiadał bystre pojęcie, które dopomagało jego dowcipowi do pochwycenia zawsze rzeczy z tej strony, z jakiej się cna najśmieszniej, najdziwniej wydawała. Przywykły do tego, tam gdzie inni widzieli żale, interesa, zajęcie — śmieszność tylko widział. Nie był to jednak dowcipniś jak inni sławni błaznowie królewscy. — Stańczyk śmiał się częściej z politowania niż dla wzbudzenia cudzego śmiechu. Lecz ludzie, nie rozumiejąc powodów które twarz jego suchą i pomarszczoną krzywiły, śmieli się, niewiedząc że się często sami z siebie śmieli. Stańczyk niedbając o łaski, zasłoniony swoim urzędem, śmiało wszystkim w oczy gadał co mu na myśl przyszło, bo się nikogo nie lękał. Cóż mu kto mógł zaszkodzić? co dopomódz? on niedbał o nic.
Zimny widz, z prawdziwie filozoficznem politowaniem śmiał się z tego co drudzy robili, a sam szedł drogą życia spokojnie z uśmiechem na ustach, z pogodą w duszy, bez nadziei, bez obawy. Życie jego ograniczało się na tem, iż patrzał na drugich; jak roślina pasożytna, przyczepiona na cudzem życiu, ssał z wypadków innych ludzi swoje życie, swoję zabawę, pożywne soki, które go utrzymywały.
Stańczyk choć błazen, wszędzie bywał przyjęty. Było to jednym z przywilejów jego, że mógł wejść wszędzie i wszystko widzieć. Ponieważ sam nigdy nic nie robił, tylko patrzał na drugich, pozwolono mu zato patrzeć wszędzie, patrzeć bez braku, patrzeć gdzie się podobało i mówić co mu ślina do ust przyniosła.
Któż by się nań śmiał obrazić, gdy król sam znosił co powiedział? — musieli znosić wszyscy drwiące słowa, a gorszy jeszcze uśmiech, gorsze jeszcze przeszywające wejrzenie Stańczyka.
Dla niego nie było wzbronnego miejsca — kościół, zamek, pokoje króla i panów, rynek, sądownia, wszystko było mu otwarte. A on z uśmiechem, który jak strój wyłączny jego stanu nigdy mu z ust nie schodził, szedł prosto, bez zastanowienia i przeszkody wszędzie. Gadał z każdym, choćby mu był nieznajomy, śmiał się z każdego, każdy głupi należał do niego, każda śmieszność była jego własnością, chwytał ją, niósł i rzucał jak pastwę tym, którzy nie wiedząc z czego się śmiać będą, śmiać się jednak chcieli.
Stańczyk był niepospolitym błaznem, jego życie spędzone na próżniackiem wpatrywaniu się w ludzi dało mu ich poznać. Nieraz z rozpoczętego słowa, kiedy się kto zatrzymał w mowie, wyrywał mu z duszy resztę myśli i okrywał rumieńcem tego, czyją myśl cudownie odgadł.
Ze swoją pstrokatą suknią, z kołpakiem uszatym, z pokorno-zuchwałą miną, może był największym filozofem swojego wieku, bo najwięcej zastanawiał się nad wszystkiem, a najmniej dbał o wszystko.
Nie żartujmy z Stańczyka, Stańczyk był wielki człowiek, tak wielki przynajmniej jak jego współczesny Pszonka.
Przyszedłszy, jakeśmy powiedzieli, Stańczyk usiadł na ziemi koło biskupa, schylił głowę na ręce, ręce złożył na kolanach i w tej półnachylonej postawie, bawiąc się końcem swego kołpaka, poglądał zwyczajem swoim po zgromadzeniu.
— Wiecie Waszmość, odezwał się po chwili, że Tarnowski z Kmitą mają minę psa i kota, którym kazano pochować pazury i bawić się razem? — Patrz Waszmość jak przyjaźnie z sobą gadają. Dydka bym nie dał za to, że jutro będą wyrzekać na siebie, że nawet teraz jeden drugiego w duchu obelgami zarzuca.
Biskup spojrzał na Stańczyka z podziwieniem i trochą niechęci i odpowiedział:
— Daj im Waszmość pokój, dzięki Bogu że są już w zgodzie!
— Że są w zgodzie? pochwycił Stańczyk, tego Wasza Przewielebność nie mów, a spójrz raczej na twarz Kmity jak się czerwieni, blednieje, marszczy i wypręża, jak mu oczy latają, jak wąs skacze z wargami — ta mina na zgodę nie przystała.
Biskup spojrzał i zobaczył, że w istocie żywa była rozmowa między wojewodą a kasztelanem, a chcąc ile możności uwagę wszystkich od tego odwrócić, kiwnął głową, kaszlnął i rzekł:
— Cóż nam powiesz nowego a wesołego Stańczyku? Lecz Stańczyk nie słyszał tych słów biskupa, bo zacząwszy z ks. Czarnkowskim rozmowę, do niego się obrócił.
— Jak się masz męczenniku, rzekł — czy żyjesz jeszcze? czy cię jeszcze nie ukamienowali studenci — i jak się ma twoja sprawa?
Pleban chcąc uniknąć odpowiedzi, zarumieniony kiwnął tylko głową, a Stańczyk ze zwykłą gadatliwością mówił dalej:
— Dziwną masz sprawę na księdza — zaczęła się od niecnoty, a Bóg wie na czem skończyć się może! — I król biedny nie wie co w tem począć, i chciałby on i studentom gębę zamazać i Waszmości złego nie zrobić. Słyszałem dziś jak nasz ks. biskup zdawał królowi sprawę z tego.
— A gdzieżeś był naonczas? odezwał się biskup.
— Gdzie byłem? zwyczajnie — podedrzwiami podsłuchiwałem. Mnie to nie grzech, mnie i księdzu na spowiedzi wszystkiego słuchać wolno. Czy uważałeś ks. biskupie, że się król cieszył jakeście mu pokazali niewinność ks. plebana? Bądź dobrej myśli, nie uważaj na nic i niczem się nie frasuj, niech ludzie gadają co chcą, byle nic sumienie nie gadało.
— Ty jak widzę, rzekł biskup, mówiąc tak, słowy protestujesz się przeciw ubiorowi i urzędowi swemu. — Godzisz się Stańczykowi tak poważne rzeczy puszczać z ust swoich?
— Przepraszam, odpowiedział Stańczyk, jeśli mi się czasem zdarzy poważnie co powiedzieć, to choć się po wierzchu nie śmieję, dusza moja sama się z siebie śmieje.
Gdy tak rozmawiali przystąpił ku nim Kmita zaczerwieniony, gładząc na przemian łysinę posiwiałą i wąs czarny.
— Do pioruna! rzekł zaraz do Stańczyka, gdybym był twoim królem, kazałbym ci klęczeć na grochu za to, że przyszedłszy tu siedzisz jak dziad kościelny z kwaśną miną i nikogo nie rozweselasz. Wiedz Waszmość, że na cudzą przyszedłszy wieczerzę, za to że ją jeść będziesz, powinienbyś przynajmniej nakarmić nasze głowy. — No! do roboty! śmiej się i rozśmieszaj Stańczyku!
— Ba, odpowiedział zagadniony, od stóp do głowy okiem przebiegając Kmitę. Cała torba śmiechu nie rozśmieszyła by teraz Waszmość.
— No czemuż to tak?
— Boś zły, panie wojewodo.
— Zły? ja — zły? zapytał Kmita okiem ponurem rzucając na Stańczyka, gładząc wąsa zdziwiony że mu jego tajemnicę wyrwano z duszy.
Stańczyk nie uważał na jego pomięszanie i mówił dalej:
— Dobrze to śmiać się kiedy jest z czego i z kogo, ale dziś mało do śmiechu — płakać by lepiej.
— Nie żartuj tylko, odezwał się Kmita, ty byś się gotów śmiać z rzeczy nad któremi byśmy płakali, bo każda rzecz ma dwie stronie[1].
— Są i ludzie co mają dwie stronie — rzekł Stańczyk prędkie rzucając wejrzenie przecięte mrugnieniem oczu na Kmitę i umilkł. Kmita poprawił pasa i spojrzał na bok.
Zbliżył się Jan Jastrzębiec Ocieski, nie młody, ale uśmiechający się, głośno mówiący, wesoły i strojny — ten wyciągnął rękę do Stańczyka i rzekł: — A ty tu także z nami?
— Gdzie tylko są głupstwa z których się śmiać trzeba, tam i ja jestem, rzekł szybko błazen.
— No! dobrze, odpowiedział Ocieski — wyrwałem ci z ust nie bardzo pochlebne nam słowo, ale się musisz za to wypłacić — i powiedzieć nam co wesołego, jaką bajeczkę na przykład.
— Dobrze! dobrze! tak! niech co powie za pokutę, rzekł Kmita, a za nim odezwał się biskup.
— Stańczyku powiesz nam jaką bajkę, byle nie z tych, które przystojność obrażają.
— Czyście Waszmość małe dzieci, bym wam jak baba nad kołyską plótł bajki? Ale — zapomniałem żeśmy wszyscy dzieci, tylko stare.
Nie było się z czego śmiać, a jednak się wszyscy chórem jakby dla ulżenia sercu rozśmieli, a Stańczyk ruszył ramionami i milczał.
— No mów, odezwał się Kmita, dam ci za to na dzban wina.
— Mów bajkę! powiedz co wesołego, zawołali wszyscy cisnąc się ku niemu,.
— Powoli, powoli, przerwał błazen — naprzód panie wojewoda daj co obiecałeś.
Kmita trzosik wysunął z pod sukni, dobył sztukę złota i rzucił ją dumnie, aby wszyscy zobaczyli co dawał, na kolana błazna, który ją schował szybko, kiwnął głową i zamilkł.
— A wasza bajka?
— Myślę właśnie o niej — odpowiedział Stańczyk, jak się dobrze namyślę, to wam ją powiem na przyszły rok.
— Bez żartów, prosim o bajkę, bajkę zawołali wszyscy gromadząc się coraz bardziej około niego i czekając opowiadania tem niecierpliwiej, że Stańczyk sławny był ze swoich powieści.
— Mów, mów, słuchamy.
— Ba! ba! tak to łatwo, rzekł powoli błazen, nie mam ja ani garbu w którym siedział dowcip Ezopa, ani jego głowy, ani ust jego, zkąd tak prędko uprząść wam nową bajkę z niczego?
— Cokolwiek! cokolwiek!
— No, dobrze, powiem wam o dwóch przyjaciołach i o opończy.
— Słyszeliśmy ją wszyscy.
— O starej babie i o kocie burym!
— Mówiłeś ją sto razy.
— O przyjaciołach królewskich!
— Stara.
— O dziewczynie i wężu!
— Wiemy ją, wiemy — trochę nieprzystojna.
— O Aleksandrze Wielkim i jego błaźnie?
— Odwieczna gawęda!
— O Marchołcie.
— Fe! fe! co nowego, co nowego.
— Cóż u licha znaleść wam nowego, rzekł Stańczyk. Chyba wam opowiem bajkę którą dziś słyszałem od jednej starej baby, opowiadającej swemu piastunkowi.
— A o czem? odezwał się Kmita.
— Bajka warta mędrca — Mości wojewodo, bajka o kurce i kogutku. — Rzekłbyś słysząc ją że się wylęgła w mózgu Ezopa, tak mądra, a jednak słyszałem ją od starej baby.
— Mów ją, mów.
— Proszę tylko o cichość — żeby mi nie przerywano, rzekł Stańczyk — a W. Pasterska Mość niech pozwoli dać kubek wina, bo mi w gardle zaschnie nim ją dokończę, jeśli się czem odkrapiać nie będzie.
Podano wina, Stańczyk napił się, utarł gębę i wąsy, odkaszlnął, spojrzał po wszystkich i zaczął z uśmiechem i pozorną niedbałością[2].
Bajka Stańczyka o kurce i kogutku.
Nie wiem gdzie i kiedy był sobie dawniej kogutek i kurka, oboje młodzi i piękni oboje; nie dziw też że się serdecznie kochali. A choć kogut tyle miał żon ile widział kur przed sobą, jednak na jakiś czas przywiązał się do tej tylko srokatej kurki. Piękna była kurka, ale jak nie jedna z kobiet, pokrywała ślicznemi połyskującemi piórkami brzydkie wewnątrz serce i duszę. Była ona tak żywa i płocha jakby dzisiejsza mieszczka, popędliwa jak wiele żon, głupia i szczebiotliwa jak wiele dziewczyn które kwoczkami nazywamy, a co najwięcej żarłoczna i łakoma jak nieboszczyk Gamrat. — Zapomniałem że o zmarłych źle się mówić nie godzi, aleć to nie straszny grzech być obżartuchem. Spytajcie pana Reja z Nagłowic, wiele się mieści w jego brzuchu, a jednak człek filozof. Kogut starając się aby go polubiła, nie odstępował jej na krok, i cały dzień musiał znosić dla niej co tylko mógł do jedzenia znaleść gdzie i porwać smacznego. Głodniał i sechł biedny kogut z miłości i trudu, a kura tłuściała coraz okrągłej, szczebiotała coraz głośniej. Jednego pięknego ranka, kiedy słońce świeciło a niebo było czyste jak mój kubek teraz, poprosiła kurka koguta, aby jej towarzyszył do lasku na orzechy.
— Oho! przerwał Kmita z miną oznajmującą coś ważnego — musisz Waszmość wiedzieć że kury orzechów nie jedzą.
— A wy, panie wojewodo, zapomnieliście że to bajka — rzekł Stańczyk. Poszli więc mówię do lasu na orzechy. Jak przyszli do lasu, kogut wlazł na leszczynę, zaczął trząść drzewem i wiele natrząsł pięknych i dojrzałych orzechów.
Głodny był i sam chciał się także pożywić przy tem zdarzeniu, ale jejmość pani kurka co tylko upadło, chwytała prędko i łykała, łykała łakoma żeby się kogutowi nic nie zostało. A kogut trząsł ciągle sądząc że jak się naje, zostawi przecie na ziemi i dla niego kilka orzechów. Napróżno się nieborak mordował i potniał. Kura jadła i nic nie zostawiała. W tem orzech jeden większy gdy łykała trafiło się, że spiesznie chcąc go pozrzeć....
— Jak to? z łupiną? odezwał się Kmita.
— Tak! z łupiną, odpowiedział powoli błazen, w bajkach panie wojewodo kurom wszystko wolno i poetom. Gdy łykała, mówiłem, orzech uwiązł jej w gardle wąziuchnem, zakrztusiła się, udławiła i padła o ziemię trzepiocząc skrzydełkami. Kogut piorunem zleciał z drzewa i przypadł do niej. Leżała bez duchu, wyciągnięte miała śliczne żółte nóżki i zdychać się zdawała. Żal chwycił koguta za serce, chciał ratować ją, nie można było inaczej jak wodą. — Wody nie było w lasku ani kropli, trzeba iść było do morza. Poczciwy kogut pobiegł do morza, biegł, biegł i przybył.
— Morze, morze, zawołał żałośliwym głosem przyszedłszy — daj wody!
— Komu wody? odezwało się morze zielone ogromnym głosem.
— Mojej kurce wody, kurka leży wedle drogi, ledwie tchnie.
— A w cóż ci dam wody?
— W co wody? odezwał się zafrasowany kogut, dalipan anim o tem pomyślał biegnąc.
— Tak to wy zawsze młokosy robicie, odezwało się morze, sami nie wiedząc czego wam potrzeba. Idź, poproś wieprza niech ci kła pożyczy, nabierzesz w kieł wody i zaniesiesz.
Kogut pobiegł znowu prędko. Przychodzi do wieprza. Wieprz wylegał się na barłogu do góry brzuchem, bo słońce świeciło mu i grzało, kogutek przybiegłszy ukłonił mu się po francusku i odezwał:
— Bądź Waszmość łaskaw pożyczyć mi kła na parę minut.
— Ja, kła? odezwał się wieprz ponuro mrucząc — ja, kła? ja, kła? Cóż to znowu? za co, na co, po co ja mam Waszmości kła pożyczać? oto także!
— Ach, zmiłuj się, przerwał kogutek kłaniając się jeszcze niżej, — tylko sobie w nim wody przyniosę.
— Komu wody? odezwał się wieprz.
— Kurce wody, rzekł z westchnieniem przychodzień, kura, żona moja najukochańsza, leży udławiona orzechem, ledwie tchnie.
— A na cóż się było dławić? odezwał się wieprz; idź no wprzódy do dębu i przynieś mi żołędzi, bo ja darmo kła nie pożyczę.
— Ach! zmiłuj się.
— Nic darmo — odezwał się wieprz — nogi za pas, jeżeli chcesz mieć kieł, idź do dębu po żołędzie. Kogutek pobiegł prędko, prędko — przybiegł do dębu. Dąb szumiał sobie stojąc wśród lasu i nie widział nawet, patrząc się dumnie w niebo jak wojewoda, że jakieś małe stworzenie zbliżało się ku niemu.
Kogutek wskoczywszy na najbliższą gałąź, zaczął go prosić o żołędzie.
— Na co ci żołędzie? rzekł dąb.
— Oj! to bardzo długo gadać o tem, rzekł kogut, ale proszę o nie wiele, czy mi pożałujesz?
— Muszę naprzód wiedzieć na co ci ich potrzeba.
— Mnie spieszno, zawołał kogut, żona moja zdycha. Wieprz nie chce dać kła póki mu żołędzi nie przyniosę, a kieł potrzebny mi na wodę, którą chcę ją ocucić.
— Dam ci kilka żołędzi, odezwał się dąb, ale nic darmo — pójdź ztąd niedaleko do lipy i przynieś mi od niej łyk.
— A na co Waszmości łyka?
— A tobie co do tego, drobne stworzenie? ofuknął się dąb — tak chcę, i koniec!
Kogutek reszty nie słyszał, bo już był w drodze i zbliżał się do lipy.
Skoczył na gałęź i pokornie o łyka prosił.
Lipa była w złym humorze, wiatr jej w nocy ze złości gałęzie połamał, skrzywiwszy się więc odpowiedziała: — Na co ci łyka?
— Zmiłuj się nie pytaj o to, rzekł kogut, strasznie bym wiele rzeczy musiał ci tłumaczyć, a mnie tak pilno.
— Musisz wprzódy odpowiedzieć, odpowiedziała lipa, i kogut znowu zaczął swoją powieść.
— Kiedy tak, odezwała się lipa, uważam że nikt ci darmo nic nie daje — idź-że waszeć do krowy po mleko dla mnie, jeżeli chcesz łyk dostać.
— Na cóż Jejmości mleko?
— A dąb na co łyk potrzebuje — zawołała lipa, nic darmo, nic darmo!
Znowu leciał kogutek, prędko, prędko przez łąkę, przez płot, aż do obory w której stała krowa — depcząc pod nogami słomę.
Kogut siadł na żłobie i zaczął się kłaniać nisko.
— Prosiłbym o odrobinę mleka, rzekł cicho.
— Na co tobie mleka, wszak ty go nie pijesz? zapytała krowa.
Kogut rad nie rad musiał znowu opowiadać z końca w koniec całą swoją historją, drżąc aby się z pomocą kurze nie spóźnił.
— Nic darmo! zawołała krowa — przynieś mi wprzódy siana od kosarzy.
— Ach! na co ci to siano, zawołał kogutek, na co ci to siano — zaraz ci go pastuch przyniesie.
— Nic darmo, powtórzyła krowa, miałaćbym być głupszą od innych i nie korzystać z tego zdarzenia? przynieś siana.
— Zkąd jej wziąść tego siana? pomyślał kogut i pobiegł zmordowany na łąkę. Na łące stali kosarze i kosili siano; kogut zbliżył się do pierwszego, prosząc o odrobinę siana.
— Na co ci siana? odezwał się kosarz stary.
Kogutek trzepiocząc skrzydełkami wymawiał się bardzo usilnie od opowiadania historji, bo widział, że co raz później się robi, że słońce połowę już drogi swojej ubiegło; ale nie było ratunku! Człowiek od innych stworzeń okrutniejszym był jeszcze i ze śmiechem szyderskim słuchał opowiadania koguta, a nareszcie się odezwał:
— Nic darmo, mój mały, idź do panny Małgorzaty, niech nam da sera, a my za to damy ci trochę siana.
Kogutek zaczął się kłaniać i prosić, żeby go już dalej nie posyłano, kosarze śmiać się zaczęli — kogutek pobiegł do panny. — Panna szyła w krosnach gdy przybiegł, a koło niej siedział jakiś wysoki drab, który się jej uśmiechał; przyszedłszy ukłonił się i zaczął prosić o kawałek sera. Panna spojrzała na niego z politowaniem i uważając że był na pozór dość tłusty, prosiła go czy nie może pozwolić się zarznąć — on w płacz.
Tymczasem panna zapatrzywszy się na chłopca upuściła igiełkę, którą szyła, na ziemię.
Chłopiec schylił się szukać, ale nie mógł znaleść długo, bo schyliwszy się nie patrzał na igłę, ale na pannę Małgorzatę.
— Jeśli mi znajdziesz igiełkę, rzekła panna do koguta, dam ci sera — ale na co ci ser?
Kogutek nie śmiał się nawet wymawiać i znowu zaczął płaczliwie całą powieść opowiadać, a panna z chłopcem słuchając śmieli się do rospuku z jego miłości ku żonie i z jego frasunku.
Po długiej męce znalazł nareszcie kogut igłę i uradował jak gdyby go z rożna zdjęto. Panna dała kawałeczek sera, zaniósł ser kosarzom, dali mu siana. Siano zaniósł krowie, dała mu mleka, mleko zaniósł lipie, lipa dała łyka, łyko złożył u dębu dąb strząsnął kilka żołędzi, z żołędziami poszedł do wieprza po kieł. Leciał jak mógł nóżkami i skrzydłami, lecz już słońce zniżało się ku zachodowi. Wieprz kła pożyczył, przyszedł do morza, morze dało wody, i kogut trzepiocząc się i podskakując z niespokojności, pobiegł do leszczyny.
Przyszedł z wodą — ale kurka już nie żyła. —
— Otóż i moja bajka skończona, rzekł Stańczyk, bajka dziecinna, ale w niej jak w każdej innej jest trochę ukrytej prawdy. Widziemy w niej najprzód kobietę, jak wiele innych roztrzepaną, głupią i łakomą. — Potem widziemy człowieka który się dla niej jak mnóstwo ludzi głodzi, poci i pracuje — dla jednej kobiety z pięknemi skrzydełkami i buzią, która nie ma innej zasługi tylko że piękna — widziemy tu prawdę, wielką prawdę przyznaną na całym świecie — że nic darmo — moi panowie.
Łzy ani uśmiechu, politowania ani jałmużny — nic darmo! wszystko człowiek robi dla siebie nie dla drugich, z dumy lub dla wewnętrznego ukontentowania. Kochamy dla tego że kochanie nam jest miłe, płaczem nad drugiemi żeby się pochwalić że mamy łzy, żeby sobie prawo do cudzych łez po nas zamówić.
Dajem jałmużnę ażeby nas błogosławiono, jesteśmy cnotliwi, jeżeli niemi jesteśmy, dla tego iż nas za to chwalą lub poważają, lub że nam to wewnętrzną czyni przyjemność.
Dzielemy się swoją radością żeby ją pomnożyć, dzielemy się smutkiem żeby go zmniejszyć, płaczem po umarłych, bo nam byli potrzebni.
Chrześcjan nie będąc samolubem nie może płakać tych którzy nie żyją. — Umarły godzien łez jest w niebie — na co mu nieba żałować? jeśli jest w piekle wart-że płaczu i żalu?
Tak! tak! płaczem nawet zmarłych nie darmo. W każdym człowieka uczynku, jeśli mu się zbliska przypatrzysz, spostrzeżesz tę prawdę, którąby dla sławy naszego imienia zataić było trzeba — że nic darmo!
I ja bym wam bajki nie mówił, gdyby mi pan Kmita nie zapłacił, ks. biskup nie dał wieczerzy, gdyby to mnie, równo jak Waszmościom przyjemności nie czyniło. — Nic darmo. Widziemy także w tej bajce chód cały sprawiedliwości i litości ludzkiej — o obie tak się trzeba dobijać jak kogutek o wodę, a często po mozolnym trudzie cudza rada przyjdzie za późno, sprawiedliwość pod wzniesiony miecz kata, litość do grobu. Wierzcie Waszmość temu, kogo nie wiem za co, chyba za mówienie prawdy, którą wy taicie, błaznem nazywacie, wierzcie mi że nie ma się co chlubić, żeśmy się ludźmi urodzili, ma człek rozum wyższy nad zwierzęcą zmyślność, lecz wiele tym rozumem źle użytym robi głupstw, których zwierzęta nie robią.
Memorandum że to co się mówiło, mówiło się ogólnie, a nikogo z osobna dotykać nie powinno. Teraz widzę czas już iść do wieczerzy. — Sperate miseri, cavete felices!
— Smutną nam bajkę, a przykrzejszy jeszcze jej wykład, powiedziałeś panie Ezopie, rzekł biskup. Gdyby to prawda była, gdzież byś znalazł cnotę, gdyby to była prawda, jakżebyśmy śmieli jeden drugiemu spojrzeć w oczy. Jesteśmy więc wszyscy hipokrytami, albo bezwstydnymi być musim, jeżeli uznamy że tak jest.
— W. Pasterska Mość jesteś wyjątkiem, odpowiedział Stańczyk.
Biskup kiwnął głową.
— Gdyby się o to kto inny zapytał, czy śmiałbyś Stańczyku odmówić komukolwiek tego wyjątku? Smutna bajka!
Stańczyk się uśmiechnął.
— Nie zawsze też, rzekł, śmiech na zawołanie przychodzi. Szczęśliwy kto jak ja ze wszystkiego się śmieje, wszystkiem pogardza i niczego się nie boi!
— A śmierć, Stańczyku? zapytał Kmita z ciężkiem westchnieniem.
— I tego bać się nie warto, kiedy uniknąć nie można — rzekł błazen. Szczęśliwy niech się cieszy tem, że był szczęśliwym, nieszczęśliwy że się kończą jego nieszczęścia. Tymczasem — dodał, póki żyjem Mości panowie — trzeba jeść, idźmy do wieczerzy. Ze śmiechem potoczyli się wszyscy do stołu.