Strona:PL Kraszewski - Żacy krakowscy.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chcą, byle nic sumienie nie gadało.
— Ty jak widzę, rzekł biskup, mówiąc tak, słowy protestujesz się przeciw ubiorowi i urzędowi swemu. — Godzisz się Stańczykowi tak poważne rzeczy puszczać z ust swoich?
— Przepraszam, odpowiedział Stańczyk, jeśli mi się czasem zdarzy poważnie co powiedzieć, to choć się po wierzchu nie śmieję, dusza moja sama się z siebie śmieje.
Gdy tak rozmawiali przystąpił ku nim Kmita zaczerwieniony, gładząc na przemian łysinę posiwiałą i wąs czarny.
— Do pioruna! rzekł zaraz do Stańczyka, gdybym był twoim królem, kazałbym ci klęczeć na grochu za to, że przyszedłszy tu siedziesz jak dziad kościelny z kwaśną miną i nikogo nie rozweselasz. Wiedz Waszmość, że na cudzą przyszedłszy wieczerzę, za to że ją jeść będziesz, powinienbyś przynajmniej nakarmić nasze głowy. — No! do roboty! śmiej się i rozśmieszaj Stańczyku!
— Ba, odpowiedział zagadniony, od stóp do głowy okiem przebiegając Kmitę. Cała torba śmiechu nie rozśmieszyła by teraz Waszmość.
— No czemuż to tak?
— Boś zły, panie wojewodo.
— Zły? ja — zły? zapytał Kmita okiem ponurem rzucając na Stańczyka, gładząc wąsa zdziwiony że mu jego tajemnicę wyrwano z duszy.
Stańczyk nie uważał na jego pomięszanie i mówił dalej:
— Dobrze to śmiać się kiedy jest z czego i z kogo, ale dziś mało do śmiechu — płakać by lepiej.
— Nie żartuj tylko, odezwał się Kmita, ty byś się