Strona:PL Kraszewski - Żacy krakowscy.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ściej z politowania niż dla wzbudzenia cudzego śmiechu. Lecz ludzie, nie rozumiejąc powodów które twarz jego suchą i pomarszczoną krzywiły, śmieli się, niewiedząc że się często sami z siebie śmieli. Stańczyk niedbając o łaski, zasłoniony swoim urzędem, śmiało wszystkim w oczy gadał co mu na myśl przyszło, bo się nikogo nie lękał. Cóż mu kto mógł zaszkodzić? co dopomódz? on niedbał o nic.
Zimny widz, z prawdziwie filozoficznem politowaniem śmiał się z tego co drudzy robili, a sam szedł drogą życia spokojnie z uśmiechem na ustach, z pogodą w duszy, bez nadziei, bez obawy. Życie jego ograniczało się na tem, iż patrzał na drugich; jak roślina pasożytna, przyczepiona na cudzem życiu, ssał z wypadków innych ludzi swoje życie, swoję zabawę, pożywne soki, które go utrzymywały.
Stańczyk choć błazen, wszędzie bywał przyjęty. Było to jednym z przywilejów jego, że mógł wejść wszędzie i wszystko widzieć. Ponieważ sam nigdy nic nie robił, tylko patrzał na drugich, pozwolono mu zato patrzeć wszędzie, patrzeć bez braku, patrzeć gdzie się podobało i mówić co mu ślina do ust przyniosła.
Któż by się nań śmiał obrazić, gdy król sam znosił co powiedział? — musieli znosić wszyscy drwiące słowa, a gorszy jeszcze uśmiech, gorsze jeszcze przeszywające wejrzenie Stańczyka.
Dla niego nie było wzbronnego miejsca — kościół, zamek, pokoje króla i panów, rynek, sądownia, wszystko było mu otwarte. A on z uśmiechem, który jak strój wyłączny jego stanu nigdy mu z ust nie schodził, szedł prosto, bez zastanowienia i przeszkody wszędzie. Gadał z każdym, choćby mu był nieznajomy, śmiał się