Strona:PL Kraszewski - Żacy krakowscy.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Powoli, powoli, przerwał błazen — naprzód panie wojewoda daj co obiecałeś.
Kmita trzosik wysunął z pod sukni, dobył sztukę złota i rzucił ją dumnie, aby wszyscy zobaczyli co dawał, na kolana błazna, który ją schował szybko, kiwnął głową i zamilkł.
— A wasza bajka?
— Myślę właśnie o niej — odpowiedział Stańczyk, jak się dobrze namyślę, to wam ją powiem na przyszły rok.
— Bez żartów, prosim o bajkę, bajkę zawołali wszyscy gromadząc się coraz bardziej około niego i czekając opowiadania tem niecierpliwiej, że Stańczyk sławny był ze swoich powieści.
— Mów, mów, słuchamy.
— Ba! ba! tak to łatwo, rzekł powoli błazen, nie mam ja ani garbu w którym siedział dowcip Ezopa, ani jego głowy, ani ust jego, zkąd tak prędko uprząść wam nową bajkę z niczego?
— Cokolwiek! cokolwiek!
— No, dobrze, powiem wam o dwóch przyjaciołach i o opończy.
— Słyszeliśmy ją wszyscy.
— O starej babie i o kocie burym!
— Mówiłeś ją sto razy.
— O przyjaciołach królewskich!
— Stara.
— O dziewczynie i wężu!
— Wiemy ją, wiemy — trochę nieprzystojna.
— O Aleksandrze Wielkim i jego błaźnie?
— Odwieczna gawęda!
— O Marchołcie.