Przejdź do zawartości

O Krasnoludkach i żelaznych górach (Korotyńska, 1929)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł O Krasnoludkach i żelaznych górach
Podtytuł Baśń wierszem
Pochodzenie Księgozbiorek Dziecięcy Nr 26
Wydawca „Nowe Wydawnictwo”
Data wyd. 1929
Druk Zakłady Grafyczne „Zjednoczeni Drukarze“
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KSIĘGOZBIOREK DZIECIĘCY.
E. KOROTYŃSKA.

O Krasnoludkach
i żelaznych górach.
Baśń wierszem.
Z ILUSTRACJAMI.
NAKŁADEM „NOWEGO WYDAWNICTWA“
WARSZAWA, ul. SIENNA Nr. 3.
Zakłady Graficzne „Zjednoczeni Drukarze“,
Warszawa, Elektoralna 15.






Przed dawnemi bardzo laty, był król mądry i bogaty. Miał on pałac kryształowy, w nim krużganek marmurowy... Okna lśniące brylantami, szafirami, szmaragdami...
Kiedy słonko w nie spojrzało, tysiąc iskier się sypało... tysiąc iskier kolorowych, kolorowych, szafirowych!...
Dach był cały z złota lity, cały drogim kruszcem kryty... promień cudny rzucał wkoło, aż na świecie wciąż wesoło... wciąż wesoło w tym tu kraju, wciąż zabawy we zwyczaju.
Wkoło domu sad nad dziwy, sad w owoce urodziwy, w jabłka, grusze i renglody — ot prawdziwe były gody!...
Lud wciąż zziębły i zgłodniały, stanął z buntu drżący cały, przed swym królem i tak rzecze:
Łza nam z oczu stale ciecze... nie widzimy słońca, ziemi, opasani żelaznemi, żelaznemi tu górami, co się łączą z obłokami...
Gdzież tu słońce, gdzież tu kwiecie?.. to co mają ludzie przecie... Śpiewu ptasząt nie słyszymy, drzew, owoców nie widzimy... I wciąż z głodu umieramy, bo jedzenia nic nie mamy... Puść nas, królu, do krainy, gdzie są zboża i rośliny, gdzie słoneczko nam zaświeci, ach! puść, królu, nas, swe dzieci!..
Król zamyślił się i stoi... on się ludu swego boi... a powiedzieć mu wypada, że jest na to jakaś rada... Więc obiecał się poradzić i ich wtedy tu sprowadzić...
Wiedział jednak, że nic z tego, z tego kraju żelaznego, już nie wyrwie jego ludu, chyba czekać trzeba cudu...
Ale wysłał tak na próbę, by ratować swoją zgubę, swoje państwo i kraj cały, poczet służby już niemały, by najmędrszych sprowadzono i cośkolwiek uradzono...
W sześć dni słudzy powrócili, sześciu mędrców sprowadzili...
Król z pałacu patrzał zdala, czy nie sunie mędrców fala... gdy zobaczył biegł do sali, by uczeni się zebrali...
Kiedy przyszli, siadł na tronie i w uczonych mędrców gronie, opowiadał o swym losie i o ludu swego głosie, jakto odejść zamierzają, jego króla porzucają...
Więc czy znajdzie się dziś rada?.. Czeka — nikt nie odpowiada...
Pięciu z mędrców zaprzeczyli, aby ludzie to zrobili, czego zdziałać nikt nie może, by oczyścić to przestworze od żelaznych gór pierścieni... chyba świat się ten już zmieni...
Szósty siedział, jak bez mowy, nie poruszył nawet głowy...
Więc król prosił by wrócili, coś mądrego obmyślili... Sześć dni daje im wolności, potem prosi jako gości, aby weszli w pałac jego, uradzili coś mądrego...
Więc odeszli zadumani, a czekali wciąż poddani, na odpowiedź króla swego, pana kraju żelaznego...
Gdy minęły już dni owe, pochylili nizko głowę, siwą brodą pokiwali i z foteli cicho wstali...
Szósty cicho wyszedł z sali, ci brodami wciąż kiwali i sposobu nie widzieli skądby radę na to wzięli...
Więc się król ogromnie zgniewał, że mądrości się spodziewał, a tymczasem nic nie wiedzą, na fotelach cicho siedzą i wychodzą sobie z sali, jakby radę jaką dali...
Po dniach sześciu znów przybyli: pięciu nic nie uradzili, ale szósty rzekł do króla:
— Nie pomoże tu nic kula, nie pomoże proch, armaty... będą tylko próżne straty...
Góry niby twierdze jakie, cóż pomogą kule takie?...
Trzeba otwór wiercić w górach, w tych żelaznych niby murach... Przez ten otwór świat ujrzymy, kwiecie, ptaszki zobaczymy...
— Lecz któż będzie wiercił dziury, kto rozeprze ciężkie mury?... Toż dwie mile mają przecie, te największe góry w świecie...
— Powiedz królu mój i panie niechaj Olaw tutaj stanie... On przewierci w górach dziury, on otworzy nam te mury...
Wnet wezwano chłopca tego, chłopca tego młodziutkiego... Stanął zdziwion przed swym panem, królem nigdy niewidzianym...
W ręku miał czapeczkę małą, schylił głowę złotą całą... Wzrok swój jasny podniósł śmiało i wysłuchał mowę całą...
Gdy król skończył, rzekł do pana:
— Twoja wola wysłuchana... Idę zaraz, wiercić będę, aż to przejście ci posiędę...
Gdy wszedł cicho do swej chatki, patrzy, kto to? gość to rzadki... Krasnoludek umknął z domu... wszedł widocznie pokryjomu, potem cicho mu zanucił, by się nigdy nie obrócił, gdy przewiercać otwór będzie, bo na każdem miejscu wszędzie, będzie pokus co niemiara... taka dola jego szara...

Więc się zaśmiał Olaw cicho i rzekł: — Dobre jakieś licho, że przestrzega mnie i radzi... Dobrze! słuchać nie zawadzi...
Wstał raniutko, poszedł w góry, gdzie najwyższe z żelaz mury, wziął swój oskard w górę bije, ze zmęczenia ledwie żyje...

A przed górą siedzi siwa, staruszeczka tak sędziwa, że się ruszyć już nie może, skąd się wzięła, wielki Boże!
Kiedy Olaw wciąż pracuje, ona raptem wyśpiewuje:

„Jesteś młody i uroczy,
Ja mam stare, zgasłe oczy,
Otom biedna, zziębła cała
Staruszeczka taka mała“...

Lecz się Olaw nie ogląda, końca pracy wciąż pożąda... Robi dzionek i noc całą i wywiercił dziurę małą... Ledwie otwór znać zdaleka... Co go jeszcze pracy czeka!...
Wtem ktoś kamień rzucił w niego... Och! ukarze śmiałka tego... Wnet gwałtownie się obraca... Na nic twoja cała praca!... Widzi karła, co się śmieje... Na nic twoje tu nadzieje!...
Otwór prędko się zamyka, Olaw biegnie, karzeł znika... Biedny chłopcze, twoja praca, nic a nic się dziś nie skraca!..
Przyszedł zrana, siedzi stara, niby jaka błędna mara, znowu sobie przyśpiewuje, ale chłopiec nic nie czuje, nic nie widzi, nic nie słucha, idzie kędy przestrzeń głucha, kędy z żelaz są tu góry, co wzbijają się w lazury...
Robi dzień i nockę całą, potem dzionek jeszcze mały... Nic nie widzi, nic nie słucha, chociaż, niby jaka mucha, brzęczy za nim wciąż od rana: Poco słuchasz króla pana?... Rzuć robotę, co ci potem? Obsypiemy ciebie złotem... złotem drogiem, kamieniami, szafirami, brylantami...
Nie mógł wstrzymać się chłopczyna, spojrzał, dziwna jakaś mina... w głos się śmieje krasnoludek, mówiąc cicho: Jesteś dudek!... I prędziutko wnet ucieka, a i Olaw też nie zwleka, bo się góra zamknąć może... ratuj! ratuj, wielki Boże!..
Nie opuszcza chłopak dłoni, raniuteńko do gór goni, by król szczęśliw był z roboty, by lud ujrzał dzionek złoty, dzionek złoty, cudne kwiecie, no, i wszystko, co na świecie...
Kiedy przyszedł, stara siedzi, ruchy chłopca ciągle śledzi...
A że kobiet tam nie było, więc się chłopię ach! zdziwiło, gdy ujrzała zblizka biedną, staruszeczkę samą jedną...
A że z zimna ciągle drżała, cichuteńko też płakała, więc okrycie wnet zdjął z siebie.
— Masz, staruszko, to dla ciebie!...
Potem wiercić począł góry i rozbijać z żelaz mury...
Gdy pracował już dzień cały, nockę, jeszcze dzionek mały... wnet kamieniem dostał srodze po schylonej w pracy nodze...
Nie obejrzał się chłopczyna, wtem ktoś mocniej bić poczyna, jeden kamień, drugi, trzeci, bez przestanku nań wciąż leci...
Bolą plecy, bolą nogi, nie zaznaje jednak trwogi, wciąż pracuje, wciąż mur wierci, choćby robić miał do śmierci...
Wreszcie zaczął przyśpiewywać, przyśpiewywać, przytupywać...
Robi, ciężko wciąż pracuje, a głos karła zapytuje:
— Co tu robisz chłopcze młody? Patrz powiędły twe jagody, oczy zgasły bez wyrazu; rzuć robotę, rzuć odrazu!..
Ale Olaw nie uważa i na bicie się naraża. Coraz mocniej skałę tłucze — Czekaj, ja cię tu nauczę!... będziesz robił, gdy nie każę?... ja cię z tego świata zmażę...
Więc zaczyna się znów bicie, ktoś go rani mocno, skrycie... ktoś okrutnie go wciąż nęka... Jakaż straszna dla mnie męka! — jęczy chłopię biedne zcicha, nie obraca się, lecz wzdycha...
Wtem gromady biegną całe... jakieś brzydkie karły małe, kamieniami obrzucają i spokoju mu nie dają...
Poraniony, nieszczęśliwy, stoi chłopiec ledwie żywy, wreszcie łapie ktoś za głowę, szarpie, mękę sprawia nową...
— Ach! zabiją mnie młodego, mnie chłopaka niewinnego! Cóżem zrobił, że mnie biją? że się za mną karły kryją?...

Chyba rzucę tę robotę, co dać może dolę złotą... Sił już nie mam, krew upływa, doloż moja nieszczęśliwa!...
Lecz ostatni raz zamierza, i gdy w górę tę uderza, naraz skała się otwiera... Olaw szybko w nią spoziera...

Co tu kwiecia, co tu woni, co tu ludzi, co tu koni!... A co słońca, co tu blasku, na tym ślicznym z bieli piasku!..
Stanął chłopak zadumany, włos rozsypał się rozwiany, świtka na nim poszarpana, od kamieni krwią zbryzgana... A buciny nędzne srodze, w strzępach wiszą już na nodze...
Nic go nędza nie obchodzi, że obdarty, cóż mu szkodzi?.. Za to lud ów biedny może ujrzeć ziemie, ujrzeć morze, widzieć cudne wonne kwiaty i lilije i bławaty... Tak go szczęście opromienia, że chłopczyna wnet się zmienia... Jasną robi się twarz cała i ta świtka we krwi cała, lśni od złota i kamieni, od brylantów i promieni... A ciżemki jego stare, poniszczone, brudne, szare, niby złote tak jaśnieją, blaski wokół wszystkich sieją...
Więc gdy poszedł wnet do króla, król się mocno tem rozczula, że młodziutki ów chłopczyna, mężnie życie rozpoczyna... że wniósł szczęście na tę ziemię, na żelazne owo plemię... I podziwiał król to dziecko, że gdy karły tak zdradziecko, wciąż przeszkadzać jemu chcieli i kamieni setki wzięli — on nie uląkł się ni bicia, ani razów, ani wycia...
Gdy zwołano już lud cały, poprowadził Olaw mały poprzez otwór z żelaz góry tam gdzie niebios są lazury, gdzie wciąż kwitną kwiaty, drzewa, gdzie i zboża kłos powiewa...
Co zachwytu, co radości, a co karłów wielkiej złości, że w ich państwo ktoś wszedł śmiało i rozwalił górę całą, więc się zemścić umówili i nieszczęście sprowadzili...
Bo gdy Olaw wszedł na drogę, by krainę ujrzeć błogą, wnet zobaczył dziewic grono, które tłumnie otoczono...
A na przodzie jak lilija na rumaku k’niemu wzbija cudna jakaś piękna pani, a wokoło jej poddani... Konia za nią karzeł wiedzie, mnóstwo dziewic jest na przedzie...
Stanął Olaw przy tym cudzie, przy tym jasnym ziemi ludzie i zachwytem wielkim zdjęty, patrzał niby w obraz święty...
— Pójdź ty chłopcze, dzielny, młody... pójdź, należą ci się gody... Jam jest owa kobiecina, owa biedna starowina, co siedziała tuż u góry, gdzie żelazne były mury...
Gdybyś płaszcza nie dał swego, płaszcza swego ubogiego... jużbyś nie żył chłopię biedne, chłopię małe samo jedno...
Pójdź Olawie, pójdź na gody, jesteś piękny, jesteś młody!...
Biegnie Olaw ku królewnie, co tak mówi cudnie, śpiewnie, a wtem karzeł chwyta strzemię, pada dziewczę wnet na ziemię... koń zabija kopytami, żelaznemi ostrogami...
Karzeł znika, z złości wyje, koń kopytem ziemię ryje...
Pada Olaw tuż przy ziemi, rączynami tuli swemi tę prześliczną, tę królewnę, taką słodką, taką rzewną...
Płacze ciężko płacze rzewnie, po tej pięknej, tej królewnie...
Gdy tak płacze i zawodzi, ktoś cichutko doń podchodzi i odzywa się do niego, do chłopaka spłakanego...
— Podnieś głowę, chłopcze młody, za to życie, za swobodę, jakąś dał mi wczoraj zrana, wnet ożyje ukochana, ale trzeba iść do gaju, do świeżego, do ruczaju...
Podniósł Olaw w górę głowę... patrzy, widzi starą sowę, którą zranił karzeł srodze, gdy siedziała tuż przy drodze...
Chłopiec podniósł ją zranioną i wypuścił uleczoną...
Więc odwdzięcza się dziś jemu, strapionemu, nieszczęsnemu.
— Gdzież ta woda? powiedz ptaszę... ach! powrócisz szczęście nasze, jeśli życie dasz królewnie, co tak mówi słodko, śpiewnie...
— Tam za górą tą wysoką, za tą łąką, tą szeroką, jest gaj cichy, wonny cały, w nim zbiór kwiecia jest niemały...
Same wonne lilje białe, purpurowe róże całe... Dzwonków pełno jest liljowych i powoi też różowych...
Tam wśród kwiecia ruczaj płynie w szmaragdowej gdzieś dolinie... W tym ruczaju żabka mała, którą wróżka tak spętała, że się ruszyć stąd nie może, chyba, że jej ktoś pomoże...
Jeśli wyrwiesz ją z tej wody, szczęśliw będziesz chłopcze młody, bo talizman w sobie nosi, który życie wnet uprosi, tej umarłej, tej królewnej, ukochanej lilji śpiewnej...
Ja zostanę tu na straży... niechaj szczęście ci się zdarzy...
Pobiegł Olaw w tamtą stronę, kędy róże są czerwone, kędy ruczaj wartko płynie, w tej zielonej, w tej dolinie...
Przybiegł szybko do ruczaju, do cudnego tego gaju, kędy żabka czar swój nosi, o swobodę ludzi prosi...
— Żabko droga, żabko miła, gdybyś życie przywróciła, życie wielce dla mnie drogie, wszystkie sny twe, sny twe błogie, wnetbym ziściś pragnął tobie...
— Jakżeż pomódz ci ja mogę?... skórkę mam ja tę ubogą, gdybym szaty dawne miała, wnetbym do niej poleciała i wróciłabym jej życie, cudne życie w tym rozkwicie...
Jeśli znajdziesz powój biały, wśród różowych biały cały, to ocalisz mnie od wróżki, co spętała czasem nóżki...
Poszedł chłopiec tuż ku łące, kędy lilje, dzwonki drżące znalazł powój biały cały, taki kwiatek nikły, mały... Przyniósł żabce, nim dotyka, a wtem żabka przed nim zmyka, czar wnet prysnął, panna stoi, wśród różowych, wśród powoi...
— Prowadź teraz do królewny, do tej cudnej, do tej śpiewnej, a powrócę jej wnet życie, życie piękne w swym rozkwicie...
Wnet przebiegli gaik cały, ptaki cudnie im śpiewały, kwiecie woń swą rozlewało, bo się wielkie szczęście stało...
Gdyż zaledwie się dotknęła, wnet królewna się ocknęła i podniosła oczy swoje, lazurowych oczu dwoje...
I wesele wyprawili, dużo na niem też tańczyli, dużo jedli, dużo pili...
Żabka w pannę zamieniona, z królewiczem zaręczona wyprawiała też wesele, ludu było na niem wiele... A złośliwa wróżka stara, władzy nad nią już nie miała...
Sowa również się upiła, potem śpiewy wywodziła.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.