Emilka dojrzewa/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Emilka dojrzewa
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Rafałowicz-Radwanowa
Tytuł orygin. Emily climbs
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Indeks stron

3. Noc lipcowa

Każdy z nas pamięta pewne chwile przełomowe w swojem życiu, w których mijamy jakiś zasadniczy etap życiowy i przechodzimy do następnego, każdy pamięta te cudowne godziny, kiedy chłopiec staje się mężczyzną, a dziewczę kobietą, a potem te dręczące minuty, w których zdajemy sobie nagle sprawę, że młodość jest już poza nami, a wreszcie błogie, ukojenia pełne dni zrezygnowanej starości. Emilja Starr nie zapomniała nigdy owej nocy, kiedy minęła pierwszy etap, czyli pożegnała na zawsze swe dzieciństwo.

Każde doświadczenie wzbogaca życie, a im głębsze jest dane doświadczenie, tem większe jest bogactwo, które z niego wypływa. Owa noc grozy i tajemnicy i dziwnej rozkoszy dała jej duszy i sercu taką dojrzałość, na jaką normalnie składają się lata całe.

Była to noc lipcowa. Dzień ubiegły był strasznie upalny. Ciotka Elżbieta była tak wyczerpana, że postanowiła nie pójść na nabożeństwo wieczorne. Ciotka Laura poszła do kościoła z kuzynem Jimmy i z Emilką. Przed wyjściem uzyskała Emilka pozwolenie ciotki Elżbiety na odprowadzenie Ilzy Burnley do domu po skończonem nabożeństwie i na przenocowanie u Burnleyów. Był to fakt godzien podkreślenia. Ciotka Elżbieta zasadniczo nie uznawała nocowania u znajomych i przyjaciółek.

Ale dr. Burnley musiał wyjechać do chorego, a jego gospodyni leżała chwilowo, bo złamała nogę. Ilza prosiła Emilkę, żeby z nią przenocowała, a Emilka uzyskała to pozwolenie ze względu na wyjątkowe okoliczności. Ilza jeszcze o tem nie wiedziała, miała tylko nieśmiałą nadzieję, że ciotka Elżbieta da się ubłagać. Dopiero po nabożeństwie miała się dowiedzieć o pomyślnym rezultacie swej prośby. Gdyby Ilza się nie spóźniła, byłaby jej Emilka powiedziała o ich szczęściu przed wejściem do kościoła i to byłoby zapobiegło wszelkim niefortunnym zdarzeniom owej nocy. Ale na nieszczęście, Ilza spóźniła się, jak zwykle, i wszystko złe z tego wynikło.

Emilka siedziała w ławce Murrayów w pobliżu okna. Było to nabożeństwo szczególne, połączone z rekolekcjami ze względu na uroczystą komunję, do której parafjanie mieli przystąpić w nadchodzącą niedzielę. Mówcą był nie pan Johnson, młody i pełen zapału kaznodzieja, którego Emilka lubiła słuchać, chociaż przypominał jej owo fatalne roztargnienie; dzisiaj przyjechał wygłosić kazanie pastor z Shrewsbury, którego sława ściągnęła do kościoła tłumy wiernych, Emilka przyglądała mu się swem mądrem, krytycznem wejrzeniem i doszła do wniosku, że jest on mało zajmujący i pełen fałszywego patosu.

Przez kilka minut słuchała uważnie kazania i doszła do wniosku, że jest on nielogiczny, że goni za tanim poklaskiem. Stwierdziwszy to, przestała się nim interesować i pogrążyła się we własnych marzeniach, co stale czyniła, ilekroć pragnęła instynktownie ujść przykrej, nieharmonijnej rzeczywistości.

Za oknami kościoła księżyc opromieniał świerki i sosny potokami srebra, chociaż z północy nadciągała ciężka, czarna chmura. Od czasu do czasu rozlegał się w oddali groźny pomruk grzmotów, wstrząsających cichem powietrzem wieczornem. Gorąca letnia noc, noc bez wiatru, cicha, niemal uroczysta... Chwilami tylko zrywał się powiew gwałtowny, nieoczekiwany i natychmiast uspokajało się wszystko w przyrodzie, jakby tłumione jakąś surową, przemożną dłonią. Było coś dziwnego w pięknie tej nocy, pełnej zwiastunów nadciągającej burzy, było w niej coś, co zastanawiało Emilkę, która lwią część czasu spędziła na układaniu opisu tej nocy — prozą tym razem. Drugiem jej zajęciem było obserwowanie zebranych, tych przynajmniej, którzy się znajdowali w jej polu widzenia.

Im starsza była Emilka, tem żywiej pochłaniało ją studjowanie twarzy ludzkich wśród liczniejszych zgromadzeń. To było takie zajmujące, odcyfrowywać te różne twarze i czytać w nich historję ich życia, wypisaną na każdej fizjonomji pismem dostępnem dla wtajemniczonych tylko! Każda istota ma swoje życie wewnętrzne, swoje przeżycia, o których nikt nie wie, prócz danej osoby i Boga. Inni mogą się tylko domyślać, a Emilka lubiła właśnie to odgadywanie. Czasami zdawało jej się, że jest to więcej, niż zgadywanie, że w niektórych momentach intensywnego napięcia ona wnika w obce dusze, w ich ukryte motywy i namiętności, takie, o których niejednokrotnie sami zainteresowani nie wiedzieli. Dla Emilki było zawsze trudnem zadaniem oprzeć się pokusie tej gry psychologicznej, jakkolwiek doznawała za każdym razem niemiłego uczucia, że popełnia niedyskrecję. Co innego wznosić się na skrzydłach fantazji w świat wyśniony, całkiem odmienny od rzeczywistego, świat cudnej, nadziemskiej piękności; tam nie było powodu do wahań i do powątpiewań. Ale podsłuchiwać, korzystając z chwilowego niedomknięcia drzwi, zaglądać do niedość pilnie w danej chwili strzeżonego skarbca serca i duszy, to było coś, co przyprawiało ją stale o poczucie mocy i o wyrzut sumienia zarazem. To było coś zakazanego, coś świętokradczego. Ale Emilka nie była pewna, czy zdoła kiedykolwiek oprzeć się tej pokusie, zawsze zaglądała przez te niedomknięte drzwi duszy ludzkiej do serc bliźnich i dostrzegała tam wiele rzeczy, zanim sobie uświadamiała, że to czyni. Były to niemal bez wyjątku rzeczy straszne. Tajemnice rzadko kiedy nie są straszne. Piękna nie kryje się przeważnie, ukrywa się tylko brzydotę i ułomność.

— Starszy Forsyth byłby w czasach odległych tyranem i prześladowcą — myślała Emilka. — On ma tę powierzchowność. Teraz słucha uważnie pastora, bo ten opisuje piekło, a Forsyth sądzi, że wszyscy jego nieprzyjaciele tam pójdą. Tak, i dlatego ma taki rozradowany wyraz twarzy. A pani Bowes byłaby przed kilkuset laty czarownicą i stary Forsyth byłby ją kazał spalić na stosie. Ona niecierpi wszystkich dokoła. Jakie to musi być straszne wszystkich nienawidzieć! Muszę koniecznie opisać taką osobę, przepełnioną nienawiścią. Ciekawa jestem, czy nienawiść wyrugowała z jej duszy wszelką miłość, czy też jest tam jakiś kącik nietknięty, poświęcony uczuciu. Jeżeli tak, to będzie zbawiona. To byłby dobry temat do powieści. Muszę to zapisać sobie, zanim pójdę do łóżka: pożyczy mi Ilza kawałek papieru. Nie... tutaj w mojej książce do nabożeństwa jest biała kartka. Ta wystarczy.

Ciekawa jestem, coby ci ludzie powiedzieli, gdyby im ktoś zadał pytanie, czego pragną najbardziej i gdyby zmuszeni byli odpowiedzieć szczerze. Ciekawa jestem, ilu mężów i ile żon zapragnęłoby zmiany? Chris Farrar i pani Chrisowa zapragnęliby stanowczo — ona innego męża, a on innej żony. To każdy wie. Sama nie wiem, dlaczego jestem przeświadczona, że James Beatty i jego żona też są niezadowoleni z siebie wzajemnie. Wygląda, że są całkiem szczęśliwi, ale ja razu pewnego widziałam jej wzrok zwrócony na niego z wyrazem nienawiści. Nie sądziła, że ją ktoś obserwuje i dzięki temu zajrzałam do głębi jej duszy. Tak, nienawidziła go i bała się go strasznie. Teraz siedzi obok niego, mała, drobna i zwiędła, ale w niej wre bunt. Najgorętszem jej pragnieniem jest uwolnić się od niego, albo przynajmniej wyrwać się choćby na kilka tygodni z codziennego trybu życia. Toby jej ulgę przyniosło.

A otóż i Dean. Ciekawa jestem, co go tu sprowadziło? Wyraz twarzy ma uroczysty, ale na dnie jego oczu widać szyderstwo. Pan Sampson właśnie mówi o mądrych pannach. Nienawidzę mądrych panien, zdaje mi się, że one są strasznie zarozumiałe i samolubne. Mogły były dać tym głupim pannom trochę oleju. Nie wierzę, że Chrystus je pochwalił, nie! On tylko ostrzegał głupich ludzi przed niedbalstwem i chciał dowieść, że nie trzeba być głupim i lekkomyślnym, bo mądrzy ludzie są zarozumiałymi egoistami i nie przyjdą z pomocą tamtym biedakom. Zastanawiam się, czy to bardzo źle, że ja czuję raczej sympatję do głupich panien i chciałabym im dopomóc i pocieszyć je, a nie podziwiać te mądre panny, które same sobą są zachwycone. Zresztą pocieszanie tamtych byłoby znacznie bardziej interesujące.

A otóż pani Kent i Tadzio. Och, ona strasznie mocno czegoś pragnie, nie wiem czego, ale to jest coś nieosiągalnego, a pragnienie tego czegoś pożera ją we dnie i w noce. Dlatego tak pilnuje Tadzia... wiem. Ale nie wiem, czem ona się różni tak bardzo od innych kobiet. Nie mogę nigdy wejrzeć w jej duszę, ona zamyka drzwi przed każdym... jej drzwi nie bywają niedomknięte.

Czego ja najwięcej pragnę? Chyba wspiąć się na sam szczyt najwyższego łańcucha najwyższych gór.

„I tam wyryć na kamieniu
Imię kobiety nieznane.”

Wszyscy jesteśmy głodni. Wszyscy domagamy się od życia chleba, ale pan Sampson nie może nam go dostarczyć. Ciekawa jestem, czego on najwięcej pragnie? Dusza jego jest taka mglista, nic w niej nie widać. Ma on wiele niskich potrzeb. Przedewszystkiem nie chce, żeby ktokolwiek nad nim górował. Pan Johnson doprawdy pragnie nieść pomoc ludziom, objawiać im prawdę, tak, on szczerze dąży do spełnienia pewnego apostolatu na ziemi. A ciotka Janey pragnie bardziej jeszcze, niż wszyscy, aby cały świat przyjął religję chrześcijańską. Jej dusza nie kryje na dnie żadnych nieczystych pragnień. Wiem, czego pragnie pan Carpenter — odzyskać swe utracone stanowisko. Katarzyna Morris pragnie zachować swą młodość, niecierpi nas, młodych dziewcząt, ponieważ jesteśmy młode. Stary Malcolm Strang pragnie poprostu żyć, istnieć, chociażby jeszcze rok, byle jeszcze rok... Byle nie umrzeć. To musi być okropne nie mieć innego celu w życiu, prócz ujścia śmierci. A jednak on wierzy w niebo, ma nadzieję, że pójdzie do nieba. Gdyby mógł raz jeden odczuć mój „promyk”, nie drżałby tak na myśl o śmierci, biedny staruszek. A Marja Strang pragnie umrzeć, zanim dozna okropnych bóli, które ją doprowadzą do skonania w męczarniach. Powiadają, że to się nazywa „rak”. Tam, wyżej, siedzi pan Morrison; wszyscy wiemy, czego on pragnie: odszukać swoją Aneczkę. Tom Sibley pragnie księżyca, a wie, że nigdy go nie dosięgnie. Ludzie mówią, że nie jest całkiem normalny. Amy Crabbe pragnie, aby Maks Terry powrócił do niej, nic innego jej nie obchodzi.

Muszę opisać jutro wszystkie te sprawy. Są wysoce zajmujące, ale ja wolę pisać o pięknych rzeczach. Tylko, że te sprawy mają pewien podkład, którego rzeczy piękne są przeważnie pozbawione! Światło księżyca czyni cuda z płytami grobowemi, nawet najbrzydsze wyglądają pięknie. Strasznie jest gorąco, udusić się można, a te potężne grzmoty słychać coraz bliżej. Mam nadzieję, że Ilza i ja zdążymy do domu, zanim zerwie się wicher. Och, panie Sampson, panie Sampson, Bóg nie jest Bogiem surowym i gniewnym, nie wie pan nic o Nim, skoro pan tak twierdzi. Jest niezadowolony, gdy błądzimy, to pewne, ale nie wdaje się w drobiazgi, nie jest małostkowy. Pański Bóg i Bóg Heleny Greene są zupełnie do siebie podobni. Wstałabym chętnie z miejsca i powiedziałabym to panu, ale tradycja Murrayowska nakazuje siedzieć przykładnie w kościele. Pan wykrzywia obraz Boga, On jest piękny. Nienawidzę cię za to obrzydzanie ludziom Boga, ty przysadzisty, krępy człowieczku.

Pan Sampson, który kilkakrotnie zauważył skupiony wzrok Emilki i jej potrząsanie główką w pewnych momentach, skończył kazanie i usiadł, przeświadczony, że wywarł niesłychanie głębokie wrażenie na tej małej dziewczynce. Zebrani czekali chwilę na hymn i błogosławieństwo, ale na odgłos pioruna, całkiem już bliski, zaczęli tłumnie opuszczać kościół, dążąc do domu i do świeższego powietrza. Emilka, porwana przez ten prąd ludzki, straciła z oczu ciotkę Laurę. Tłum odrzucił ją od wyjścia, na lewo, za katedrę. Upłynęło sporo czasu, zanim zdołała się oddzielić od tłumu i pobiec dokoła do głównego wyjścia, gdzie miała nadzieję spotkać Ilzę. Ale i tu był tłok, który wprawdzie topniał szybko, lecz Ilzy nigdzie nie mogła dostrzec. Wtem przypomniała sobie Emilka, że zostawiła w ławce swoją książkę do nabożeństwa. Wróciła szybkim krokiem do ławki za chórem. Musiała odnaleźć tę książkę, bo wsunęła do niej kartkę z notatkami, skreślonemi ukradkiem podczas nabożeństwa. Był tam opis raczej niepochlebny panny Potter, charakterystyka dość cięta samego pana Sampsona i jeszcze kilka humorystycznych uwag, które pragnęła ukryć przed okiem ludzkiem ze względu na owe osoby i na szacunek dla swego natchnienia: ujawnianie swoich najskrytszych myśli uważała Emilka zawsze za profanację własnego „ja”.

Stary Jakób Banks, zakrystjan, trochę ślepy, a zupełnie głuchy, gasił lampy, gdy Emilka weszła do swej ławki. Emilka chwyciła książkę do nabożeństwa, leżącą na pulpicie. Karteczki nie było wewnątrz. Ale przy mdłem światełku ostatniej lampy, gaszonej dopiero w tej chwili przez starego Jakóba, dostrzegła ów kawałek papieru na kamiennej posadzce. Przyklękła i włożyła go do książki. Jakób przez ten czas wyszedł i zamknął drzwi na klucz. Emilka nie zauważyła tego, kościół był oświetlony blaskiem księżyca. Przyjrzała się teraz bacznie owemu kawałkowi papieru. To nie ten! Gdzież on mógł być, ów właściwy? Otóż i on. Emilka podniosła z podłogi upragnioną kartkę i pobiegła do drzwi, które się nie otworzyły.

Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że Jakób Banks wyszedł z kościoła, że jest tu sama jedna. Daremnie próbowała otworzyć wrota kościelne. Zaczęła wołać pana Banksa. Wreszcie pobiegła do głównego wejścia. Usłyszała tylko turkot odjeżdżającego pojazdu, a jednocześnie księżyc schował się widocznie za chmury i kościół pogrążył się w ciemnościach. Emilka krzyknęła. Ogarnęło ją nagłe przerażenie. Zaczęła bić pięściami w drzwi, szarpać klamkę, znów krzyknęła. Przecież wszyscy nie mogli odejść. Ktoś z pewnością usłyszy! „Ciotko Lauro! Kuzynie Jimmy! Ilzo!” Wreszcie w przystępie rozpaczy: „Tadziu, Tadziu!”

Błękitno-biały snop światła rozświetlił wnętrze kościoła. Rozpoczęła się jedna z najgroźniejszych burz, notowanych w kronikach Czarnowodzkich. Emilka Starr zamknięta była w kościele wśród lasu, ona, która zawsze obawiała się piorunów, odczuwając instynktowny, a przemożny strach, nie dający się opanować, ani zwyciężyć rozumem.

Padła, cała drżąca, na stopnie, prowadzące na galerję i skuliła się, czekając na ratunek. Ktoś przyjdzie z pewnością, skoro zauważą jej nieobecność. Ale czy zauważą, że jej niema? Kto? Ciotka Laura i kuzyn Jimmy będą przypuszczali, że ona jest u Ilzy, stosownie do umowy. Ilza, która najwidoczniej poszła do domu, pomyśli, że Emilka nie otrzymała pozwolenia na nocowanie u niej i wróciła do Srebrnego Nowiu. Nikt się nie dowie, gdzie ona jest, nikt nie wróci tu po nią. Musi tu pozostać, w tym ponurym, złowieszczym mroku, w tym kościele, który tak lubiła dotychczas, a który teraz stał się miejscem wrogiem, upiornem. Niema ucieczki. Okien nie można otworzyć. Kościół zaopatrzony był w wentylatory, zamykane i otwierane zapomocą drutów, lub sznurków. Nie mogła się wspiąć aż do wentylatora, a przytem nie zmieściłaby się w jego wąskim otworze, gdyby nawet zdołała się tam dostać.

Drżała od stóp do głowy. Teraz pioruny i błyskawice szalały bez przerwy niemal. Deszcz tłukł o szyby, ulewny deszcz, istne strumienie prostopadłe. Od czasu do czasu bombardował okna kościelne gwałtowny grad. Zerwał się nagle wicher i wył w tej samotni i wstrząsał murami kościółka. Nie była to ukochana Królowa Wichrów jej dzieciństwa, lecz cały zastęp rozhukanych czarownic. „Książę-władca przestworów zarządził wiatr” — rzekł kiedyś Szalony Morrison. Dlaczego przyszedł jej na myśl pan Morrison? Jak te okna trzeszczą, jakgdyby potrząsał niemi demon burzy. Słyszała niegdyś opowiadanie o kimś, kto w ciemną noc zaskoczony został w kościele dźwiękiem organów: grały, bez udziału ludzkiej ręki! Przypuśćmy, że teraz organy grać zaczynają! Żadne niezwykłe wydarzenie nie było niemożliwością na tle tej okropności. Czy schody nie trzeszczą? Mrok pomiędzy jedną błyskawicą a drugą tak był gęsty, że wydawał się namacalny. Emilka zlękła się, że ta czarność dotknie jej postaci i ukryła twarz na kolanach.

Siedząc tak skurczona doszła do wniosku, że nie jest na wysokości tradycyj Murrayowskich. Murrayowie nie bywają chyba tak przerażeni. Murrayowie nie boją się panicznie burzy. Ci starzy Murrayowie, śpiący snem wiecznym na cmentarzu za jeziorem, wyrzekliby się jej, jako zwyrodniałego potomka. Ciotka Elżbieta powiedziałaby niezawodnie, że odzywa się w niej krew Starrów. Trzeba być odważną. Ostatecznie przeżyła już gorsze chwile, naprzykład ową noc, kiedy mniemała, że zjadła zatrute jabłko u Wysokiego Jana, albo owo popołudnie, kiedy leżała na kruchej skale nad zatoką morską. Obecne zdarzenie było tak nieoczekiwane, że nie zdołała jeszcze rozpocząć walki ze strachem. Ale trzeba się opanować. Nic strasznego jej się nie stanie, nic gorszego, niż przymusowe spędzenie nocy w kościele. Zrana będzie mogła ściągnąć na siebie uwagę jakiegoś przechodnia, pukając w drzwi i wołając. Była tu już sama przeszło godzinę, a nic jej się nie zdarzyło, o ile, rzecz jasna, włosy jej nie posiwiały, jak to podobno nieraz bywa. Emilka wyciągnęła promień włosów z za ucha i trzymała go w palcach, czekając na następną błyskawicę. Gdy rozbłysła, przekonała się dziewczynka, że włosy jej są nadal czarne. Odetchnęła z ulgą. Burza uspokajała się. Grzmoty rozbrzmiewały rzadziej i oddalały się coraz bardziej. Deszcz padał jeszcze ulewny, a wiatr dął przeraźliwie przez wszystkie szpary kościoła.

Emilka wyciągnęła ramiona i ostrożnie opuściła nogę na niższy stopień. Myślała, że lepiej będzie zejść ze schodów do kościoła, między ławki. Schody mogą się pod nią załamać, pod wpływem wstrząsów wichru i piorunów. A może nadciąga druga burza? Najlepiej będzie zejść i usiąść w ławce Murrayów. Odzyska spokój, skupi się, pomedytuje. Wstydziła się swego panicznego strachu, ale to było okropne.

Dokoła niej panowały wciąż nieprzejrzane ciemności, dające owo złudzenie czegoś namacalnego. Był to może efekt wilgoci i upału tej nocy lipcowej.

Wyciągnęła rękę, chwyciła się za poręcz schodów i z trudem dźwignęła się na zdrętwiałe nogi. Ręka jej dotknęła nie poręczy, lecz... Boże wielki, co to jest?... coś włochatego. Emilka wzdrygnęła się ze zgrozy, krzyk zamarł na jej ustach. Błyskawica rozświetliła nagle wnętrze kościoła: u stóp schodów stał ogromny czarny pies i patrzył na nią pod górę krwią nabiegłemi, wrogiemi oczami.

Włosy jej stanęły na głowie, wielki, kroplisty, zimny pot zaczął jej spływać po karku i szyi. Nie byłaby mogła poruszyć ani jednym mięśniem, za żadną cenę! Głosu również nie mogła wydobyć. Przez kilka minut przecierpiała takie piekło trwogi, że uczuła się fizycznie chorą. Wreszcie, z wysiłkiem, który nie był bynajmniej wysiłkiem dziecka (mam wrażenie, że w tym momencie właśnie Emilka przestała być dzieckiem) zebrała myśli i odzyskała panowanie nad sobą. Zacisnęła zęby i pięści: będzie odważna i rozsądna. Był to zwykły pies jednego z mieszkańców Czarnowody, który przyszedł tu za swym panem, zabłąkał się na galerję i tu pozostał. Ponowna błyskawica ukazała jej cały kościół: pusto wszędzie! Widocznie pies poszedł do jakiegoś kąta i tam czeka, skulony, na koniec nocy. Emilka postanowiła pozostać tu, gdzie była w danej chwili. Ochłonęła z paniki, ale nie odczuwała bynajmniej potrzeby zimnego i wilgotnego dotyku wśród ciemności. Nie zapomniała jeszcze uczucia wstrętu, doznanego przy zetknięciu jej ręki z sierścią zwierzęcia.

Teraz jest chyba północ. O 10-tej skończyło się nabożeństwo. Odgłosy burzy ucichły niemal zupełnie. Od czasu do czasu słychać jeszcze wycie wiatru, ale rzadziej i mniej gwałtownie zawodzi. Tylko jednostajny plusk deszczu rozlega się miarowo w ciemnościach. Stopniowo serce jej zaczęło bić normalnie, powracał dar logicznego myślenia. Nie podobała jej się obecna sytuacja, ale już jej się ukazywały pewne dramatyczne możliwości, które zamierzała zużytkować w jednej z ksiąg od Jimmy’ego. A poza tem w powieści, w tej powieści, którą napisze Emilka kiedyś w przyszłości! To była sytuacja wymarzona dla bohaterki powieści; uratować, wyzwolić musi ją oczywiście bohater książki. Emilka zaczęła tworzyć ową scenę, potęgując grozę wypadków, dodając to i owo drobne zdarzenie, szukając właściwych wyrazów na oddanie nastroju... To było całkiem zajmujące. Chciałaby tylko wiedzieć, gdzie się znajduje pies. Jak jęczy i zawodzi ten wiatr za oknami! Ale teraz jest to już znowu jej przyjaciółka, Królowa Wichrów. Królowa Wichrów jest jedną z jej dziecięcych fantazyj, którym pozostała wierna do wieku dziewczęcego. Obecnie pojęcie to jest jej pociechą, doznaje wrażenia, że jest mniej sama. Dzicy rycerze burzy odjechali, stara jej towarzyszka wróciła. Emilka westchnęła z uczuciem zadowolenia niemal. Najgorsze już minęło. I czyż nie zachowała się bardzo ładnie? Znowu wolno jej szanować samą siebie.

Lecz wtem, znienacka, poczuła Emilka, że nie jest sama!

Jak się tego dowiedziała, nie byłaby umiała powiedzieć. Nic nie słyszała, nic nie widziała; nie widziała i nie czuła nikogo. A jednak wiedziała z niezbitą pewnością, że za nią, na schodach znajduje się ktoś.

Odwróciła się i spojrzała. Okropna była ta konieczność patrzenia w oczy strasznemu, domniemanemu niebezpieczeństwu, ale jeszcze straszniejsze było to przeczuwanie za sobą czyjejś niewidzialnej obecności. Patrzyła nienaturalnie rozszerzonemi źrenicami w ciemności, ale nie mogła dostrzec niczego. Wtem... usłyszała ponad sobą śmiech, cichy śmiech, przejmujący, nieludzki, śmiech stworzenia chorego umysłowo. Niepotrzebne jej było światło błyskawicy, które rozbłysło na przeciąg paru sekund: odrazu wiedziała, że jest tutaj o parę kroków od niej Szalony Morrison. Ale zbliżał się ku niej, widziała go, miała wrażenie, że otwiera się przed nią przepaść, rozpadlina lodowa... nie mogła krzyczeć.

Obraz, który błyskawica ukazała nagle jej oczom, pozostał po wsze czasy wyryty w jej pamięci. Morrison stał o pięć stopni wyżej, niż ona. Jego siwa głowa podana była naprzód, żółte zęby wyglądały drapieżnie, straszliwie, w złowieszczym, szaleńczym śmiechu, długa, wąska, krostowata ręka wyciągnięta była ku niej, dotykała niemal jej ramienia.

Emilka doznała wstrząsu całej swej istoty. Skoczyła na nogi, gnana dzikiem przerażeniem.

— Tadziu! Tadziu! Ratuj mnie! — krzyknęła.

Nie wiedziała, że woła Tadzia, nie zdawała sobie sprawy, że właśnie jego wzywa, ani dlaczego. Dopiero potem sobie przypomniała ten szczegół, tak jak przypominamy sobie dreszcz zgrozy, który nas budzi z głębokiego uśpienia, z koszmarnego snu. Wiedziała tylko, że on musi jej dopomóc, że umarłaby, gdyby ta okropna ręka dotknęła jej ciała. On nie może jej dotknąć!

Skoczyła, jak szalona, jednym susem była na dole i biegła ku katedrze. Musi ukryć się przed nim, zanim nowa błyskawica oświetli kościół. Nie wolno jej się schronić do ławki Murrayów. Tam będzie jej szukał z pewnością. Przykucnęła w jednej z ławek bocznych, pod katedrą. Była niewidoczna. Całe jej ciało zlane było zimnym potem. Była cała w szponach szalonej, niepohamowanej trwogi. Jedyną jej myślą był ten instynktowny zakaz: nie wolno temu staremu szaleńcowi dotknąć mnie!

Chwile, które mijały, wydały jej się wiekami. Teraz słyszała kroki, kroki, które zbliżały się i oddalały naprzemian. Nagle pojęła, co on robi. Chodził od ławki do ławki, obmacywał każdą pokolei, szukając jej w ten sposób, dotykiem, nie czekając na błyskawicę. Nieraz słyszała o tem, że on prześladował młode dziewczęta, mniemając, że to jego Aneczka. O ile porwał w objęcia dziewczynę, trzymał ją mocno jednem ramieniem, a drugą głaskał ją po twarzy, po głowie. Nigdy nie wyrządził żadnej krzywdy nikomu, ale nigdy też nie wypuścił ze swych rąk młodej dziewczyny, którą zdołał schwycić, dopóki jej ktoś nie uwolnił. Mówiono, że Marja Paxton z Gęsiego Stawu nie odzyskała już równowagi psychicznej po takiem spotkaniu ze starym Morrisonem. Nerwy jej nie otrząsnęły się z tego wstrząsu.

Emilka rozumiała, że wcześniej, czy później, on ją odnajdzie, że jest to tylko kwestja czasu. Nie traciła przytomności ze strachu i wstrętu li-tylko dlatego, że najwyższym wysiłkiem woli przywoływała świadomość, gdyż w razie zemdlenia wydana byłaby na pastwę tych rąk czerwonych, ohydnych... Ponowna błyskawica zdradziła jej jego obecność o jedną ławkę zaledwie od niej. Emilka skoczyła i przebiegła na drugą stronę kościoła. Znów się ukryła. On ją znajdzie, ale ona znowu zdąży mu się wymknąć. Siły szaleńca okażą się chyba nie tak wielkie, jak jej wytrzymałość. Ale jeżeli ta gra w chowanego potrwa przez całą noc, w takim razie Emilka padnie, wyczerpana, a on rzuci się na nią, może ją zabije....

Wydawało jej się, że ta okrutna igraszka trwa już szereg godzin. A tymczasem było to pół godziny dopiero. Dziewczynka nie była już przytomną istotą ludzką, lecz stworzeniem oszalałem z trwogi, niemniej szalonem, niż jej prześladowca. Ten gonił ją po całym kościele z niezrównaną wytrwałością. Wreszcie znalazła się przy portalu i, zrozpaczona, zatrzasnęła mu przed nosem wewnętrzne drzwi, które zwykle zostawiano otworem. Ostatnim wysiłkiem oparła się o ciężkie podwoje, usiłując zabarykadować je niewielkim ciężarem swego ciała. Gdy tak walczyła, usłyszała... nie! to chyba sen?! Tadzia głos doszedł jej uszu z poza zewnętrznych drzwi.

— Emilko, Emilko... czy jesteś tutaj?

Nie wiedziała, którędy przyszedł, jak się to dzieje, że jest przy niej. Wiedziała tylko, że jest!

— Tadziu, jestem zamknięta w kościele! — krzyknęła — jest tutaj Szalony pan Morrison, och... prędko... prędko... ratuj mnie, ratuj mnie!

— Klucz wisi na gwoździu po prawej stronie! — wrzasnął Tadzio przez drzwi. — Czy możesz dosięgnąć i otworzyć? W przeciwnym razie, wybiję szybę.

W tym-że momencie chmury rozdarły się, zajaśniał księżyc. Emilka zobaczyła wielki klucz, wiszący na ścianie przy głównem wejściu. Skoczyła i dosięgnęła go, a w tejże chwili Szalony Morrison otworzył drzwi wewnętrzne i wtargnął do przedsionka, jego pies za nim. Emilka zdążyła otworzyć zewnętrzne drzwi i wypadła za nie prosto w ramiona Tadzia, w samą porę, gdyż już, już dosięgał jej włosów Morrison swą krostowatą ręką. Słyszała jego dziki, rozpaczy pełen krzyk. Była ocalona.

Łkając, drżąc na całem ciele, tuliła się do Tadzia.

— Och, Tadziu, zabierz mnie stąd. Prędko... prędko... nie pozwól mu dotknąć mnie, Tadziu, nie pozwól mu dotknąć mnie...!

Tadzio stanął przed nią z rozpostartemi ramionami i spojrzał prosto w oczy szaleńcowi.

— Jak pan śmiał przerazić ją do tego stopnia? — spytał ostro.

Stary Morrison uśmiechnął się głupio. Nie był już gwałtowny, ani dziki, był znowu starcem o złamanem sercu, szukającym swego ukochania.

— Pragnę ujrzeć Aneczkę — szepnął — gdzie jest Aneczka? Sądziłem, że już tym razem ją znalazłem. Chciałem tylko odnaleźć moją cudną Aneczkę.

— Tu niema Aneczki — odrzekł Tadzio, ujmując mocno zimną rączkę Emilki.

— Czy możesz mi powiedzieć, gdzie jest Aneczka? — pytał tajemniczo, poufnie pan Morrison. — Czy możesz mi powiedzieć, gdzie jest moja ciemnowłosa Aneczka?

Tadzio był oburzony na pana Morrisona za przestrach Emilki, którego szaleniec był powodem, ale ta rozpacz wzruszyła go. Zbudził się w nim artysta. Odczuł malowniczość tej sceny na tle kościółka, opromienionego światłem księżyca. Pomyślał, że chętnie namalowałby Morrisona tak, jak stoi przed nim, wysoki, chudy, w wyszarzanem ubraniu, z długiemi włosami i długą brodą i tą głęboką ludzką prośbą błagalną na dnie podkrążonych, zapadłych oczu.

— Nie... nie... nie wiem, gdzie ona jest — odrzekł łagodnie — Ale sądzę, że ją pan kiedyś odnajdzie.

Morrison westchnął.

— O, tak. Wkońcu ja zwyciężę, nie Aneczka. Chodź, mój piesku, pójdziemy jej szukać.

Zszedł ze stopni kościółka i powlókł się, prowadząc za sobą swego psa. W tej-że chwili wyszedł z obrębu życia Emilki. Nigdy już nie zobaczyła pana Morrisona. Ale patrzyła za nim łagodnie, rozumiała go i przebaczyła mu. Dla siebie samego nie był on wstrętnym starcem, jakim był dla niej. On mniemał, że jest wciąż jeszcze młodym, pełnym galanterji narzeczonym, małżonkiem, szukającym swej utraconej oblubienicy. Piękno jego wierności i modlitwy, jaką dojrzała w jego oczach, wzruszyło ją, jakkolwiek nie ochłonęła jeszcze zupełnie ze swego okropnego przerażenia.

— Biedny pan Morrison — zaszlochała. Tadzio poprowadził ją, zaniósł ją niemal do jednego z wielkich kamieni, znajdujących się po obu stronach kościoła.

Usiedli. Emilka stopniowo odzyskiwała spokój.

Czuła, że nie zdoła nigdy opowiedzieć, ani nawet opisać w księdze Jimmy’ego, całej grozy ubiegłych godzin. To nie dawało się oddać słowami.

— I pomyśleć — załkała — że ten klucz wisiał tam przez cały czas. A ja go nie widziałam, nigdy nie zauważyłam.

— Stary Jakób Banks zawsze zamyka główne wejście od wewnątrz tym wielkim kluczem, który wiesza na ścianie z prawej strony. Tylne drzwi, od strony chóru, zamyka od zewnątrz i tamten klucz, niewielki, zabiera do domu. Zawsze tak robi od czasu, kiedy zgubił przed trzema laty ów wielki klucz i szukał go przez długie tygodnie, zanim go wreszcie odnalazł.

Nagle uprzytomniło się Emilce, jak dziwnem było to nieoczekiwane zjawienie się Tadzia o tej porze.

— Jak się to stało, że przyszedłeś, Tadziu?

— Usłyszałem, że mnie wołasz — odrzekł. — Wołałaś mnie, czy nie?

— Tak — odrzekła Emilka powoli. — Zawołałam cię, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam pana Morrisona. Ale, Tadziu, nie mogłeś mnie słyszeć, żadną miarą! Wasz dom jest położony o milę stąd.

— Słyszałem twój głos — odrzekł Tadzio z uporem. — Spałem i twoje wołanie mnie zbudziło. Krzyczałaś: „Tadziu, Tadziu, ratuj mnie”. To był twój głos, słyszałem go tak, jakbym stał o dwa kroki od ciebie. Wstałem, ubrałem się śpiesznie i przybiegłem tutaj, jak mogłem najrychlej.

— Skąd wiedziałeś, że jestem tutaj?

— Skąd?... no, tego nie wiem — odrzekł Tadzio, zmieszany. — Nie zastanawiałem się nad tem. Poprostu wiedziałem, że jesteś w kościele, że stąd mnie wołasz i biegłem tu, jak mogłem najszybciej. To wszystko jest bardzo... niejasne — dodał niepewnym głosem.

— To... to mnie trochę przeraża — rzekła Emilka, wzdrygając się. — Ciotka Elżbieta mówi, że ja mam dar jasnowidzenia... pamiętasz historję z matką Ilzy? Pan Carpenter mówi, że jestem dobrem medjum... nie wiem, co to znaczy właściwie, ale zdaje mi się. że wołałabym być czem innem.

Znowu się wzdrygnęła. Tadziowi przyszło na myśl, że jej jest zimno, a nie mając niczego, czemby ją mógł otulić, otulił ją własnem ramieniem. Uczynił to ruchem trochę wahającym, bo nie był pewien, co na to powie duma Murrayowska i godność Murrayowska. Emilce nie było zimno w fizycznem znaczeniu tego wyrazu, tylko odczuwała wielką potrzebę ciepła w znaczeniu przyjaźni, uczucia. Goś nadprzyrodzonego, coś tajemniczego, czego nie mogła zrozumieć, przysunęło się do niej zbyt blisko, aby nie wywrzeć wstrząsającego wrażenia na jej przewrażliwionej duszyczce. Mimowoli przytuliła się do Tadzia, czując instynktownie, ile chłopięcej czułości kryje się za tą chłopięcą nieśmiałością. Uświadomiła sobie w tej chwili, że kocha Tadzia bardziej, niż kogokolwiek na świecie, jeszcze bardziej, niż ciotkę Laurę, albo Ilzę, albo Deana.

Tadzio rozluźnił nieco swój uścisk.

— W każdym razie szczęśliwy jestem, że przybyłem w porę — rzekł. — W przeciwnym razie ten stary, nieszczęsny szaleniec byłby cię przeraził na śmierć.

Siedzieli przez kilka minut w milczeniu. Wszystko dokoła wydawało się cudne, trochę nierzeczywiste. Emilce zdawało się, że to sen, że to jedna z jej własnych bajek. Burza minęła zupełnie, a księżyc jaśniał teraz pełnym blaskiem. Słychać było w ciszy nocnej spadanie dużych kropel z dachu kościelnego, szept Królowej Wichrów, daleki szum morza, a od czasu do czasu pomruki nocy, odgłosy tajemnicze, a dziwne. Emilka słyszała je raczej uszami duszy, niż ciała. Jakaś sowa zaśmiała się radośnie na wierzchołku sosny. Na ten magiczny dźwięk rozbłysnął w duszy Emilki ów mistyczny „promyk”. Doznała wrażenia, że Tadzio i ona są sami na wielkim, cudownym świecie, zupełnie odnowionym, innym, niż ten świat, na którym żyli dotychczas, świecie, stworzonym dla nich jedynie, dla młodości, rozkoszy i radości. Oni sami byli w jej odczuciu cząstką tej chłodnej, srebrzystej nocy, tego śmiechu sowy, rozkwitu stokrotek, woniejących a niewidzialnych.

Tadzio zaś uważał, że Emilka ślicznie wygląda w świetle księżyca, zachwycał się jej ciemnemi lokami, jej śnieżną szyją i wielkiemi, tajemnicy pełnemi oczami. Objął ją nieco mocniej ramieniem, a duma Murrayowska i godność Murrayowska nie zaprotestowały i tym razem.

— Emilko — szepnął Tadzio — jesteś najsłodszą dziewczynką na świecie.

Te słowa zostały wyszeptane tyle razy przez tylu chłopców do ucha tylu dziewcząt, że powinny być niemal zabronione. Ale gdy się je słyszy po raz pierwszy, w magicznej godzinie przed rokiem dwudziestym, są one tak nowe, oryginalne i przecudowne, jakgdyby zostały wykradzione z raju. Starsze panie, bądźcie szczere, przyznajcie, że kiedy usłyszałyście ongi owe słowa po raz pierwszy w życiu z ust jakiegoś nieśmiałego wielbiciela, zadrżałyście ze wzruszenia i że była to wielka chwila w waszem życiu. Emilka doznała uczucia dziwnej słodyczy, była oszołomiona i przerażona zarazem. Wrażenie to było dla jej serca tem, czem „promyk” był dla jej ducha. Emilce przyszło na myśl, że Tadzio jest jej tak bliski, jakgdyby był jej braciszkiem, że powinni się pocałować, jak brat i siostra. Tadzio jednocześnie myślał to samo. Ale do tego nie doszło.

Jakiś cień sunął od bramy i kierował się ku nim przez ogródek, okalający kościół. Cień ten zbliżył się do nich i dotknął ramienia Tadzia. Emilka spojrzała. Pani Kent stała przy nich, bez kapelusza i patrzyła na nich wzrokiem tragicznym, co podkreślał jeszcze bardziej jaskrawy blask księżyca.

Emilka i Tadzio zerwali się na równe nogi, jakby za pociśnięciem sprężyny. Wyśniony, cudowny świat Emilki zniknął... Znów była na zwykłym świecie, i to na niedorzecznym, śmiesznym. Tak jest, śmiesznym był ten świat, w który ją wprowadzała stale obecność pani Kent. Czy mogło coś być bardziej niedorzecznego, jak to przyłapanie jej i Tadzia przez jego matkę o drugiej w nocy na poetycznej rozmowie? Tylko pod kątem śmieszności będą na to spoglądać obcy ludzie. Jak się to dzieje, że ta sama rzecz jest taka piękna w danej chwili, a taka niedorzeczna w następnej? Była wielce zawstydzona. A Tadzio... wiedziała, że Tadzio czuje się bardzo nieswojo.

Dla pani Kent nie było to śmieszne. Dla niej było to okropne. Jej nienormalna zazdrość przypisywała tej niewinnej scenie tragiczne znaczenie. Patrzyła na Emilkę swemi chciwemi, głodnemi oczami.

— A zatem usiłujesz ukraść mi mego syna — rzekła. — Jest on wszystkiem, co posiadam, a ty usiłujesz mi go ukraść.

— Och, matko, na miłość Boską, bądź rozsądna! — prosił Tadzio.

— On mnie uczy rozsądku — zwróciła się pani Kent tragicznym tonem do księżyca. — Rozsądku!

— Tak, rozsądku — powtórzył Tadzio gniewnie. — Niema o co robić takiego hałasu. Emilka została przypadkowo zamknięta w kościele wraz z szaleńcem Morrisonem, który ją nieomal o śmierć przyprawił, tak ją przeraził. Przybyłem w porę, zdążyłem ją uwolnić i siedzimy tu od paru minut, czekając, aż ona ochłonie z wrażenia i będzie mogła pójść do domu o własnej sile. To wszystko.

— Skąd wiedziałeś, że ona tu jest? — spytała pani Kent.

Rzeczywiście! To było trudne pytanie. Prawda brzmiała w tym wypadku jak głupie, idjotyczne kłamstwo. Niemniej Tadzio powiedział prawdę.

— Ona mnie wołała — rzekł poprostu.

— A ty usłyszałeś, będąc o milę oddalony? Czy sądzisz, że w to uwierzę? — spytała pani Kent, śmiejąc się dzikim śmiechem.

Emilka odzyskała przez ten czas równowagę. Emilja Byrd Starr nie bywała nigdy zakłopotana dłużej, niż parę minut. Wyprostowała się dumnie i mimo swe Starrowskie rysy twarzy wyglądała, jak niezawodnie wyglądać musiała przed trzydziestu kilku laty, Elżbieta Murray.

— Gzy pani w to wierzy, czy nie, niemniej jest to prawdą — rzekła wyniośle — ja nie kradnę pani syna... nie jest mi potrzebny... może odejść.

— Przedewszystkiem odprowadzę cię do domu, Emilko — rzekł Tadzio. Skrzyżował ramiona, głowę odrzucił wtył i usiłował wyglądać równie imponująco jak Emilka. Czuł dobrze, że mu się to nie udaje, ale pani Kent zaimponowała naprawdę ta postawa. Zaczęła płakać.

— Idź, idź — rzekła. — Idź z nią, unikaj mnie.

Teraz gniew wstąpił w Emilkę. Skoro ta nierozsądna kobieta uparcie dążyła do „sceny”, dobrze: będzie ją miała.

— On nie jest mi potrzebny — powtórzyła lodowatym tonem. — Tadziu, idź z twoją matką.

— Ach, więc teraz ty mu rozkazy wydajesz — zawołała pani Kent, tracąc wszelkie panowanie nad sobą. Ciałem jej wstrząsały gwałtowne łkania. Załamała ręce.

— Niech on sam wybiera — krzyknęła — niech idzie z tobą, albo niech wraca ze mną. Wybieraj, Tadziu, wybieraj, ty sam! Nie musisz wykonać jej woli. Wybieraj! — dramatycznym gestem wyciągnęła ramię ku biednemu Tadziowi.

Tadzio czuł się bezsilny i zażenowany, jak każdy przedstawiciel rodu męskiego, ilekroć dwie niewiasty kłócą się o niego w jego obecności. Byłby pragnął być o tysiąc mil dalej. Cóż za los nieszczęsny być świadkiem takiej sceny, której się jest zarazem głównym bohaterem, być ośmieszonym w ten sposób wobec Emilki! Dlaczego, u Boga, nie może jego matka zachowywać się tak, jak matki innych chłopców? Dlaczego musi być taka przeczulona i wyłączna? Wiedział, że w Czarnowodzie szeptano, iż jest ona „postrzelona”. On w to nie wierzył. Ale teraz stawiała go w położeniu, w którem normalna matka nie postawiłaby syna, przenigdy! Tadzio wiedział, że jeśli odprowadzi Emilkę, matka jego będzie płakać i modlić się po całych dniach i nocach. A z drugiej strony porzucić Emilkę na pastwę losu dać jej iść samej opustoszałą szosą po strasznem przeżyciu tej nocy, to było nie do pomyślenia! Ale panią sytuacji była teraz niepodzielnie Emilka. Była bardzo rozgniewana, tym lodowatym gniewem starego Hugona Murraya, który nie rozpraszał się na próżną gadaninę, lecz zmierzał prosto do celu.

— Jest pani głupią, samolubną kobietą — rzekła. — I doprowadzi pani swego syna do tego, że będzie nienawidził własną matkę.

— Samolubna? Ja? — jęknęła pani Kent. — Żyję tylko dla Tadzia, on jest wszystkiem dla mnie.

— Jest pani samolubna — odparła Emilka. Stała, wyprostowana, oczy jej były prawie czarne, głos jej krajał. W twarzy jej było „murrayowskie spojrzenie”, a w tem oświetleniu wyglądało to istotnie groźnie. Sama się dziwiła, mówiąc, skąd wie niektóre rzeczy.

— Pani się zdaje, że pani go kocha, a pani kocha siebie samą. Postanowiła pani zniszczyć mu życie. Nie pozwala mu pani pojechać do Shrewsbury, bo przykro pani będzie rozstać się z nim. Zazdrość pożera pani serce, nie panuje pani nad sobą. Nie umie pani znieść najmniejszej przykrości dla jego dobra. Nie jest pani matką bynajmniej. Tadzio ma wielki talent, wszyscy to mówią. Powinna pani być dumna z niego, powinna mu pani dać możność kształcenia się. Ale pani nie chce tego i przyjdzie dzień, w którym on panią znienawidzi.

— Nie, nie — jęknęła pani Kent. Wyciągnęła ręce, jakgdyby się zasłaniała od widma tej nienawiści. — Och, jesteś okrutna, okrutna. Nie wiesz, ile ja przecierpiałam, nie wiesz, jaki ból jest w mojem sercu. On jest wszystkiem, co posiadam, wszystkiem. Nie mam niczego więcej, nawet wspomnień. Ty nie rozumiesz, nie możesz zrozumieć. Ja nie mogę zrzec się Tadzia...

— Jeżeli zazdrość będzie panią zaślepiać nadal, utraci go pani — rzekła Emilka, nieubłagana. Zawsze bała się pani Kent dotychczas. Teraz przestała jej się bać i wiedziała, że już nigdy bać się jej nie będzie. — Pani nienawidzi wszystko to, co on kocha, nienawidzi pani jego przyjaciół, jego psa i jego rysunków. Wiem, że tak jest. Ale tem go pani nie przytrzyma, Mrs. Kent. Dojdzie pani sama do tego wniosku, gdy już będzie za późno. Dobranoc, Tadziu. Dziękuję ci, że przyszedłeś mi z pomocą. Dobranoc, Mrs. Kent.

„Dobranoc” Emilki było bardzo stanowcze. Odwróciła się i szła, nie oglądając się za siebie. Z początku czuła tylko wielki gniew, potem ogarnęło ją zmęczenie, ogromne zmęczenie. Zdała sobie sprawę, że miotają nią dreszcze. Osłabienie jej zwiększało się z każdą minutą. Co robić? Nie uśmiechała jej się myśl powrotu do Srebrnego Nowiu. Emilka czuła, że nie będzie mogła spojrzeć w oczy ciotce Elżbiecie, o ile wyjdą na jaw rozliczne skandale, których ona, Emilka, była ośrodkiem tej nocy. Zwróciła się więc w kierunku domu dra Burnleya. Tam drzwi nie były nigdy zamknięte na klucz. Emilka wsunęła się do hall’u, gdy już świtało. Zbyteczne byłoby budzić Ilzę. Opowie jej zrana swoją przygodę i zobowiąże ją do milczenia. Nie powtórzy jej tylko jednego zdania Tadzia, ani rozmowy z panią Kent. Tamto było zbyt piękne, a to zbyt nieprzyjemne. Rzecz jasna, że pani Kent nie była taką kobietą, jak inne i nie należało brać jej tego za złe... Niemniej zepsuła, spłoszyła moment wielkiego piękna, przecięła swemi głupstwami najcudniejszy nastrój, spełnienie nieświadomych marzeń dziewczęcych. A biedny Tadzio czuł się oczywiście jak głupiec i tego głównie nie mogła jej Emilka przebaczyć.

Usypiając, przeżywała jeszcze raz w myśli wypadki ostatnich kilku godzin. Jej uwięzienie w kościele... okropne wrażenie, kiedy dotknęła psa... stokroć gorsze, gdy zaczęła się pogoń za nią szaleńca — Morrissona... ocalenie dzięki Tadziowi... krótka sielanka przy świetle księżyca... tragikomiczne wtargnięcie matki Tadzia, biednej, chorobliwie zazdrosnej pani Kent.

— Mam nadzieję, że nie byłam dla niej zbyt twarda — rozmyślała Emilka. — Jeżeli tak, to żałuję... Będę musiała to zanotować, jako zły uczynek, w moim dzienniku. Czuję się, jakby mi przez tę jedną noc dużo lat przybyło. Dzień wczorajszy wydaje mi się o lata całe odległy... Ale jaki to da rozdział dziennika! Opiszę wszystko, wszystko... z wyjątkiem tego, co powiedział Tadzio: że jestem najsłodszą dziewczynką na świecie. To jest zbyt... kochane... ażeby to napisać. O tem będę poprostu pamiętać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Maria Rafałowicz-Radwanowa.