Strona:Emilka dojrzewa.pdf/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zszedł ze stopni kościółka i powlókł się, prowadząc za sobą swego psa. W tej-że chwili wyszedł z obrębu życia Emilki. Nigdy już nie zobaczyła pana Morrisona. Ale patrzyła za nim łagodnie, rozumiała go i przebaczyła mu. Dla siebie samego nie był on wstrętnym starcem, jakim był dla niej. On mniemał, że jest wciąż jeszcze młodym, pełnym galanterji narzeczonym, małżonkiem, szukającym swej utraconej oblubienicy. Piękno jego wierności i modlitwy, jaką dojrzała w jego oczach, wzruszyło ją, jakkolwiek nie ochłonęła jeszcze zupełnie ze swego okropnego przerażenia.

— Biedny pan Morrison — zaszlochała. Tadzio poprowadził ją, zaniósł ją niemal do jednego z wielkich kamieni, znajdujących się po obu stronach kościoła.

Usiedli. Emilka stopniowo odzyskiwała spokój.

Czuła, że nie zdoła nigdy opowiedzieć, ani nawet opisać w księdze Jimmy’ego, całej grozy ubiegłych godzin. To nie dawało się oddać słowami.

— I pomyśleć — załkała — że ten klucz wisiał tam przez cały czas. A ja go nie widziałam, nigdy nie zauważyłam.

— Stary Jakób Banks zawsze zamyka główne wejście od wewnątrz tym wielkim kluczem, który wiesza na ścianie z prawej strony. Tylne drzwi, od strony chóru, zamyka od zewnątrz i tamten klucz, niewielki, zabiera do domu. Zawsze tak robi od czasu, kiedy zgubił przed trzema laty ów wielki klucz i szukał go przez długie tygodnie, zanim go wreszcie odnalazł.

Nagle uprzytomniło się Emilce, jak dziwnem było to nieoczekiwane zjawienie się Tadzia o tej porze.

68