Przejdź do zawartości

Strona:Emilka dojrzewa.pdf/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

znaczeniu przyjaźni, uczucia. Goś nadprzyrodzonego, coś tajemniczego, czego nie mogła zrozumieć, przysunęło się do niej zbyt blisko, aby nie wywrzeć wstrząsającego wrażenia na jej przewrażliwionej duszyczce. Mimowoli przytuliła się do Tadzia, czując instynktownie, ile chłopięcej czułości kryje się za tą chłopięcą nieśmiałością. Uświadomiła sobie w tej chwili, że kocha Tadzia bardziej, niż kogokolwiek na świecie, jeszcze bardziej, niż ciotkę Laurę, albo Ilzę, albo Deana.

Tadzio rozluźnił nieco swój uścisk.

— W każdym razie szczęśliwy jestem, że przybyłem w porę — rzekł. — W przeciwnym razie ten stary, nieszczęsny szaleniec byłby cię przeraził na śmierć.

Siedzieli przez kilka minut w milczeniu. Wszystko dokoła wydawało się cudne, trochę nierzeczywiste. Emilce zdawało się, że to sen, że to jedna z jej własnych bajek. Burza minęła zupełnie, a księżyc jaśniał teraz pełnym blaskiem. Słychać było w ciszy nocnej spadanie dużych kropel z dachu kościelnego, szept Królowej Wichrów, daleki szum morza, a od czasu do czasu pomruki nocy, odgłosy tajemnicze, a dziwne. Emilka słyszała je raczej uszami duszy, niż ciała. Jakaś sowa zaśmiała się radośnie na wierzchołku sosny. Na ten magiczny dźwięk rozbłysnął w duszy Emilki ów mistyczny „promyk”. Doznała wrażenia, że Tadzio i ona są sami na wielkim, cudownym świecie, zupełnie odnowionym, innym, niż ten świat, na którym żyli dotychczas, świecie, stworzonym dla nich jedynie, dla młodości, rozkoszy i radości. Oni sami byli w jej odczuciu cząstką tej chłodnej, srebrzystej nocy, tego śmiechu sowy, rozkwitu stokrotek, woniejących a niewidzialnych.

70