Przejdź do zawartości

Strona:Emilka dojrzewa.pdf/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

błysło na przeciąg paru sekund: odrazu wiedziała, że jest tutaj o parę kroków od niej Szalony Morrison. Ale zbliżał się ku niej, widziała go, miała wrażenie, że otwiera się przed nią przepaść, rozpadlina lodowa... nie mogła krzyczeć.

Obraz, który błyskawica ukazała nagle jej oczom, pozostał po wsze czasy wyryty w jej pamięci. Morrison stał o pięć stopni wyżej, niż ona. Jego siwa głowa podana była naprzód, żółte zęby wyglądały drapieżnie, straszliwie, w złowieszczym, szaleńczym śmiechu, długa, wąska, krostowata ręka wyciągnięta była ku niej, dotykała niemal jej ramienia.

Emilka doznała wstrząsu całej swej istoty. Skoczyła na nogi, gnana dzikiem przerażeniem.

— Tadziu! Tadziu! Ratuj mnie! — krzyknęła.

Nie wiedziała, że woła Tadzia, nie zdawała sobie sprawy, że właśnie jego wzywa, ani dlaczego. Dopiero potem sobie przypomniała ten szczegół, tak jak przypominamy sobie dreszcz zgrozy, który nas budzi z głębokiego uśpienia, z koszmarnego snu. Wiedziała tylko, że on musi jej dopomóc, że umarłaby, gdyby ta okropna ręka dotknęła jej ciała. On nie może jej dotknąć!

Skoczyła, jak szalona, jednym susem była na dole i biegła ku katedrze. Musi ukryć się przed nim, zanim nowa błyskawica oświetli kościół. Nie wolno jej się schronić do ławki Murrayów. Tam będzie jej szukał z pewnością. Przykucnęła w jednej z ławek bocznych, pod katedrą. Była niewidoczna. Całe jej ciało zlane było zimnym potem. Była cała w szponach szalonej, niepohamowanej trwogi. Jedyną jej myślą był ten instynktowny zakaz: nie wolno temu staremu szaleńcowi dotknąć mnie!

64