Pogrom (Zola)/Część druga/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Pogrom
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz W. P.
Tytuł orygin. La Débâcle
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

O tej porze, do koła Sedanu, ze wszystkich straconych pozycyj, z Floing, z płaszczyzny Illy, z lasu Garenny, z doliny Givonny, z gościńca do Bazeilles, potok wzburzony ludzi, koni i dział płynął, tłoczył się ku miastu. Forteca ta, na której miano zgubną myśl oparcia się, stała się fatalną pokusą, schronieniem dla uciekających, ocaleniem do którego biegli najwaleczniejsi, w powszechnej demoralizacji i popłochu. Tam, po za szańcami, sądzono, że znajdą ochronę przeciw tej straszliwej artyleryi, grzmiącej od dwunastu blizko godzin; i nikt już nie miał świadomości, nikt nie rozumował, zwierzę brało górę nad człowiekiem; był to szał instynktu, który gnał, szukał dziury, w którejby się można zagrzebać i spać.
Gdy Maurycy pod nizkim murem, skropiwszy zimną wodą twarz Jana, spostrzegł że ten otwiera oczy, wydał okrzyk radości:
— Ach, mój biedaku, myślałem, żeś wyciągnął kopyta!... Nie wyrzucam ci tego wcale, ale jesteś dyabelnie ciężki!
Jan na pół jeszcze oszołomiony, budził się jakby z głębokiego snu. Potem zrozumiał wszystko i przypomniał sobie, gdyż dwie wielkie łzy potoczyły mu się po policzkach. Ten Maurycy, taki delikatny, którego kochał, którego pielęgnował jak dziecko, w egzaltacyi przyjaźni znalazł dość sił w sobie, by go aż tu przynieść.
— Poczekajno, niech przypatrzę się trochę twojej głowiźnie.
Rany prawie nie było, było to proste zadraśnięcie skóry, która mocno krwawiła. Włosy, które krew zlepiła, utworzyły pewien rodzaj obsłony. Nie moczył ich więc wodą, żeby znów nie otworzyć rany.
— No, wymyłeś się, odzyskałeś gębę ludzką. Poczekaj, zaraz cię ustroję.
I podniósłszy z ziemi kepi jakiegoś żołnierza zabitego, wsadził mu je ostrożnie na głowę.
— W sam raz na ciebie... teraz, jeśli możesz iść, to chodźmy.
Jan podniósł się, potrząsł głową, jakby się chciał przekonać, czy dobrze siedzi na karku. Trochę mu ciążyła, zresztą wszystko jest w porządku. Uczuł żywe rozczulenie prostego człowieka, objął Maurycego, przycisnął go do serca, znajdując zaledwie te słowa na wyrażenie swej wdzięczności:
— Ach, mój drogi chłopcze, mój drogi chłopcze.
Ale prusacy zbliżali się, nie można było dłużej siedzieć pod murem. Porucznik Rochas cofał się już z kilku ludźmi, zasłaniając sztandar, który podchorąży niósł ciągle pod pachą, zwinięty koło drzewca. Lapoulle, chłop bardzo wysoki, mógł się jeszcze więcej wyciągać i strzelał ciągle przez parkan; Pache zarzucił szaspot na ramię, sądząc zapewne, że tego wszystkiego już dosyć, że teraz należy jeść i spać. Jan i Maurycy, schyleni do połowy, biegli, by się z innymi połączyć. Nie brakowało wprawdzie ani broni, ani nabojów, dość było po nie się schylić. Uzbroili się więc na nowo, porzuciwszy tam w polu swe karabiny, worki i wszystko, gdy jeden brał na plecy drugiego. Mur rozciągał się aż do lasku Garenny i mały oddziałek widząc blizkie ocalenie, rzucił się żwawo za jakiś dom, a ztąd do lasu.
— No! — zawołał Rochas, który zachował niewzruszoną ufność — odpoczniemy sobie tu trochę, nim znowu zaczniemy działać zaczepnie.
Zaraz z pierwszego kroku wszyscy spostrzegli, że weszli do prawdziwego piekła, ale cofnąć się już nie mogli, trzeba było bądź co bądź przejść lasek, jedyną linię ich odwrotu. W tej chwili był to las okropny, las rozpaczy i śmierci. Prusacy odgadłszy, że wojska cofają się tamtędy, poczęli go pruć kulami, zarzucać granatami. Był on niejako biczowany przez burzę, cały trzęsący się i szumiący, pełen trzasku łamanych gałęzi. Granaty przecinały drzewa, kule strącały deszcz liści, skargi jakieś wychodziły z pni potrzaskanych, łkania spadały wraz z gałęziami pełnemi jeszcze życia. Rzekłbyś, zniszczenie gromady skrępowanej, groza i krzyk tysiąca istot przybitych do ziemi, nie mogących uciec z pod tych kartaczy. Nigdy niepokój większym nie bywa, jak w lesie bombardowanym.
Zrazu Maurycy i Jan, połączywszy się ze swymi towarzyszami, uczuli zdziwienie. Szli właśnie pod gęstwiną starodrzewia, mogli więc biedz. Ale kule gwizdały, krzyżowały się, niepodobna było pojąć zkąd padają, by się ich ustrzedz, przemykając się od drzewa do drzewa. Dwóch ludzi poległo, jeden trafiony z tyłu, drugi z przodu. Przed Maurycym stuletni dąb, z pniem poszarpanym przez granat, runął z majestatem tragicznym bohatera, gniotąc wszystko do koła siebie. I w chwili, gdy młody człowiek odskoczył w tył, po jego lewej stronie olbrzymi buk, którego inny granat trafił, roztrzaskał się i zapadł jak sklepienie katedry. Gdzie uciec? Ze wszystkich stron padały gałęzie, niby w ogromnym gmachu zagrożonym ruiną, w którym jedna sala po drugiej wali się w gruzy. Potem, gdy dostali się do gęstwiny, by uniknąć zgniecenia przez padające wielkie drzewa, Jan o mało nie został rozerwany na dwoje przez granat, który na szczęście nie wybuchnął. Teraz nie mogli prawie iść naprzód z powodu niezmiernej gęstwiny krzaków. Delikatne łodygi obwijały się koło ich ramion, wysokie zioła przyczepiały im się do nóg; nieprzebyte ściany cierni zmuszały ich do zatrzymywania się, a tymczasem liście do koła nich latały, pod olbrzymią kosą, która las siekła. Obok nich, jeden z żołnierzy uderzony kulą w czoło, nie upadł, ale stał podtrzymywany przez dwie młode brzeziny. Najmniej dwadzieścia razy uwięzieni w tej gęstwinie, czuli dreszcz unoszącej się nad nimi śmierci.
— Do licha! — zawołał Maurycy — nie wyjdziemy ztąd chyba!
Spocił się i drżał cały, a Jan tak zawsze mężny, który rano dodawał mu otuchy, zbladł także, objęty zimnem śmiertelnem. Był to strach okropny, strach zaraźliwy, niepokonany. Znowu czuł nieznośne pragnienie i suchość w ustach, jakieś ściśnięcie gardła, podobne do bolesnego uduszenia. Temu wszystkiemu towarzyszyło osłabienie, nudności, kurcze żołądka i kłucie w nogach, niby szpilkami. I w tem cierpieniu, czysto fizycznem strachu, w głowie mieli zamęt, widzieli przed oczami tysiące punktów czarnych, jak gdyby rozróżniali przelatującą chmurę kul.
— Przeklęty los! — mruknął Jan — i po kiego dyabła mamy tu dać głowę za innych, kiedy ci inni siedzą sobie w domu i palą fajki!
Maurycy, przerażony, oszalały, dodał:
— A tak, dla czego ja mam zginąć a nie kto inny?
Był to bunt egoizmu, wściekłość człowieczego ja, które się nie chce poświęcić za swój gatunek.
— A przynajmniej — ciągnął dalej Jan — gdyby choć wiedziano przyczynę, gdyby to się przydało na co!
Rzekłszy to, podniósł oczy w niebo i zawołał:
— I jeszcze to świńskie słońce, żeby przynajmniej ono zwinęło obóz! Skoro zajdzie i noc zapadnie, może przestaną się bić!
Już oddawna nie wiedząc godziny, nie mając nawet pojęcia o czasie, oczekiwał na powolny zachód słońca, które zdawało mu się, że w miejscu stoi, że się zatrzymało tam, po nad lasem, nad lewym brzegiem rzeki. Nie było to wcale tchórzostwo, była to rozkazująca potrzeba, rosnąca ciągle, niechęć do słyszenia nieustannego gwizdu kul i granatów, żądza oddalenia się ztąd, zapadnięcia się w ziemię, unicestwienia się zupełnego.
Gdyby nie szacunek dla samego siebie, niechęć spełnienia swej powinności wobec towarzyszów, byłby uciekł ztąd pędem.
Ale powoli Jan i Maurycy przyzwyczaili się; doszedłszy do ostatniego stopnia szaleństwa, powoli stali się obojętnymi, potem upoili się i byli znów mężnymi. Teraz wcale się nie śpieszyli w tym lesie przeklętym. Groza jeszcze bardziej wzrosła, pomiędzy tą masą drzew bombardowanych, zabijanych na stanowiskach, padających ze wszech stron, jak żołnierze nieruchomi i olbrzymi. Pod gradem pocisków, w uroczym zmroku zielonawym, w głębi cieniów tajemniczych, zasłanych mchem, dyszała śmierć okrutna. Samotne źródła były pogwałcone, umarli zataczali się w najtajniejsze skrytki, gdzie dotąd tylko zakochani zachodzili. Jakiś żołnierz, z piersią przeszytą kulą, miał czas krzyknąć „trafiony“ i padł na twarz, nieżywy. Drugi, któremu nogi strzaskał granat, śmiał się ciągle, obojętny na swą ranę, przekonany, że się potknął o jakiś korzeń. Inni, z członkami poszarpanemi, ranni śmiertelnie, mówili i biegli przez kilka kroków, wprzód nim padli wśród gwałtownych konwulsyj. W pierwszej chwili nikt nie czuł najdotkliwszych nawet ran, dopiero później straszliwe cierpienia się zaczynały, wybuchały krzykami i płaczem.
Ach! zbrodniczy las, który wśród łkań drzew konających, napełniał się powoli rzężeniem umierających i ranionych! U stóp jednego z dębów, Maurycy i Jan spostrzegli żuawa, który ryczał nieustannie, jak bydlę zarzynane, z wnętrznościami wyprutemi. Dalej, inny cały był w ogniu; kołnierz niebieski tlił się i powoli opalał brodę, podczas gdy ręce zapewne strzaskane, nie mogły się podnieść. Płakał gorącemi łzami. Jeszcze dalej jakiś kapitan, z ręką lewą urwaną, z brzuchem rozprutym aż do ud, twarzą do ziemi czołgał się na łokciach, błagając by go dobito, głosem przenikliwym, przerażającym i błagalnym. I wielu innych, bardzo wielu cierpiało okropnie, zaścielało trawą zarosłe ścieżki w tak wielkiej liczbie, że trzeba się było pilnować, by nie deptać po nich. Ale nikt już nie zwracał uwagi na zabitych i rannych. Kto padł, musiał tu zostać, nikt nawet nie spojrzał na niego. Każdego taki sam los mógł spotkać!
Nagle, w chwili gdy zbliżono się do skraju lasu, rozległ się krzyk:
— Do mnie!
To podchorąży, niosący sztandar, dostał kulą w lewe płuco. Upadł i krew mu z ust buchała. A widząc, że nikt się nie zatrzymuje, miał jeszcze tyle siły, że się podniósł i zawołał:
— Sztandar!
Jednym skokiem Rochas zawrócił, schwycił sztandar, którego drzewce było strzaskane; a podchorąży szeptał, słowami przerywanemi przez napływ krwawej piany:
— Skończyło się ze mną, dyabli mię biorą!... Ocalcie sztandar!
I został sam, drgał konwulsyjnie na mchu w rozkosznej zaciszy lasu, wyrywając zioła swemi rękami pokurczonemi, z piersią podniesioną przez rzężenie, trwające całe godziny.
Nakoniec wydostano się z lasu. Oprócz Maurycego i Jana, z całego oddziału pozostał tylko porucznik Rochas, Pache i Lapoulle. Gaude, którego stracono z oczów, zjawił się, wylazłszy z gęstwiny, i pędził dla połączenia się z towarzyszami, z trąbką zawieszoną przez ramię. Wszyscy z prawdziwą ulgą znaleźli się na czystem polu, oddychając głęboko. Świst kul ustał, granaty nie padały wcale w tę stronę doliny.
Nagle przed bramą jakiegoś folwarku, usłyszeli przekleństwa i spostrzegli generała gniewającego się mocno, siedzącego na koniu zlanym potem. Bourgain-Desfeuilles, dowódzca ich brygady, cały pokryty kurzem i z twarzą wyrażającą nadzwyczajne znużenie. Jego duże oblicze czerwone wyrażało rozpacz, w jaką wpadł w skutek klęski, którą uważał za osobiste nieszczęście. Od samego rana, żołnierze jego nie widzieli go wcale. Zapewne zabłądził na polu bitwy, biegając za szczątkami swej brygady, gotów dać się zabić w gniewie przeciw tym bateryom pruskim, które wymiatały cesarstwo i jego fortunę, jako oficera lubianego w Tuileryach.
— Do stu siarczystych dyabłów, czy nie ma nikogo, coby mi wskazał drogę w tym przeklętym kraju!
Mieszkańcy folwarku zapewne schronili się w głąb lasów. Nakoniec jakaś bardzo stara kobieta ukazała się na progu, zapewne służąca, o której zapomniano, a której chore nogi nie pozwoliły na ucieczkę.
— Hej, matko, chodźno tu!.. Gdzie to jest, Belgia?
Patrzała na niego zdziwiona, widocznie nie rozumiejąc. Wówczas stracił resztę umiarkowania, zapomniał że mówi do wieśniaczki i wrzeszczał, że nie ma ochoty dać się złapać w pułapkę, jak kanarek, idąc do Sedanu, że chce uciec za granicę. Żołnierze zbiegli się i słyszeli wszystko.
— Ale generale — rzekł jakiś sierżant — nie można tam już dostać się, prusacy są wszędzie... Rano to można było drapnąć, ale nie teraz.
Obiegały już wieści, że całe kompanie, odłączywszy się od swych pułków, mimowoli przeszły granicę, że innym udało się nawet walecznie przeniknąć przez linie nieprzyjacielskie, wprzód nim te się ze sobą połączyły.
Generał uniesiony gniewem, poruszył ramionami.
— Zobaczymy! z tak dzielnymi, jak wy, chłopami, można przejść tam gdzie kto chce!... Znajdę piędziesięciu walecznych zuchów, by łeb sobie roztrzaskać!
Poczem zwracając się do staruszki, wrzasnął:
— Cóż u stu dyabłów, matko, odpowiadaj!... Gdzie jest Belgia?...
Tym razem zrozumiała. Wyciągnęła ku wielkim lasom swą rękę kościstą.
— To tam, tam!
— Co! co mówisz?... Ten dom, który widać na skraju pola?
— O! dalej, jeszcze dalej!... Tam, tam!...
Nagle generał ochłódł.
— Niech dyabli wezmą taki przeklęty kraj! Nie wiadomo, czego się trzymać... Belgia była tam, lękano się, by mimowoli do niej nie wejść, a teraz, gdy mam ochotę to zrobić, gdzieś się zapodziała... Nie! nie! to za wiele. Niech mię biorą, niech robią sobie ze mną co im się żywnie podoba; ja idę spać!
I spiąwszy konia ostrogami, podskakując na siodle, jak bęben napełniony wiatrem gniewu, popędził w stronę Sedanu.
Droga skręcała i wchodziła do Fond de Givonne, przedmieścia ścieśnionego między wzgórzami, gdzie droga idąca ku lasom, okolona była ogrodami i małemi domkami. Zapełniał ją teraz taki potok uciekających, że porucznik Rochas wraz z Pachem, Lapoullem i Gaudem, został przyciśnięty do jakiejś oberży, wznoszącej się na rogu placu. Jan i Maurycy z trudnością się z nim złączyli. Wszystkich zdziwił chrapliwy głos pijaka, który do nich wołał:
— Ho! ho! a to spotkanie!... Hej, sekcya!... A to dopiero spotkanie!
Poznali, że to Chouteau, który siedział w oberży, oparty o okno parterowe. Pijany zupełnie, mówił dalej wśród czkawki:
— A co, przyznajcie się, nie wstydźcie się, macie pragnienie?... Znajdzie się tu coś jeszcze dla kolegów.
Ruchem niepewnym przez ramię wezwał kogoś z głębi sali.
— Hej, próżniaku, chodźno tu i daj pić tym panom...
Ukazał się Loubet, trzymając w każdej ręce pełną butelkę, któremi potrząsał śmiejąc się. Był mniej pijany od swego towarzysza, krzyczał głosem blagiera paryzkiego, przez nos, jak pajac jarmarczny:
— Dalej, kto chce pić, do mnie!
Od chwili, gdy zabrali sierżanta Sapina, by go zanieść do ambulansu, nie widziano ich wcale. Zapewne potem włóczyli się, unikając miejsc, gdzie padały kule. I uwięźli tutaj, w tej oberży z kretesem zrabowanej.
Porucznik Rochas oburzył się.
— Czekajcie rozbójnicy, zapłacę wam za tę pijatykę, kiedy my zdychamy z trudów!
Ale Chouteau’wi nie podobały się te wyrzuty.
— A wiesz ty, stara peruko, że teraz nie ma już poruczników, są tylko ludzie wolni... Czy prusacy mało ci skóry wytatarowali, że jeszcze chcesz coś oberwać?
Trzeba było siłą prawie powstrzymać Rochasa, żeby zuchwalcowi łba nie roztrzaskał. A przytem Loubet z butelkami w ręku, starał się przywrócić pokój.
— Daj pokój — mówił — po co się gryźć, wszyscy jesteśmy braćmi!
I wskazując na Lapoulle’a i Pacha, dwóch kolegów z sekcyi, dodał:
— Nie udajcie niewiniątek, wy tam, wejdźcie i popłuczcie gardła.
Przez chwilę Lapoulle wahał się w poczuciu prostego sumienia, że to byłoby źle ucztować wtedy, gdy tylu biednych chłopów umiera z pragnienia. Nagle zdecydował się, wszedł jednym skokiem do oberży, nic nie mówiąc, popychając przed sobą Pacha, także milczącego, który mu się poddawał. I więcej się już nie ukazali.
— Zgraja rozbójników! — powtarzał Rochas. — Należałoby wszystkich rozstrzelać!
Teraz miał obok siebie tylko Jana, Maurycego i Gauda, i wszyscy czterej byli do pewnego stopnia porwani, pomimo oporu, przez potok uciekających, pędzący co sił naprzód. Już byli daleko do oberży. Ucieczka kierowała się ku szańcom Sedanu, podobna do rzeki błotnistej, pełnej ziemi i kamieni, którą burza, bijąca z wyżyn spędzała w dolinę. Ze wszystkich płaskowzgórzy okolicznych, wszystkiemi stokami i wygięciami gruntu, gościńcem z Floing, Pierremont, cmentarzem, przez pole wojenne, jak również przez Fond de Givonne, tłum rwał pędem w popłochu wzmagającym się ciągle. I czyż można czynić z tego zarzut tym biedakom, którzy od dwunastu godzin stali nieruchomi pod morderczą artyleryą nieprzyjaciela niewidzialnego, któremu nic zrobić nie mogli? Teraz baterye smagały ich z przodu, z boków i z tyłu, ogień ześrodkowywał się, coraz bardziej w miarę, jak wojska cofały się ku miastu; było to zniszczenie masowe, rzeź ludzi w głębi zbójeckiej jaskini, w którą ich wepchnięto. Kilka pułków korpusu siódmego, zwłaszcza od strony Floing, cofało się w dobrym porządku. Ale w Fond de Givonne, nie było już ani stopni, ani wodzów, wojska się tłoczyły oszalałe, zbieranina wszelkich szczątków, żuawi, turkosi, strzelcy, piechota, większość bez broni, w mundurach poplamionych i podartych, z rękami czarnemi, z twarzami czarnemi, z oczami krwawemi, szeroko rozwartemi, z ustami dyszącemi, spalonemi i ryczącemi przekleństwa. Niekiedy, jakiś koń bez jeźdźca pędził, galopował, wywracał żołnierzy, przebijał tłum i napełniał go trwogą. To znowu armaty gnały jak szalone, pojedyncze baterye, których kanonierzy, jak gdyby porwani pijanym szałem, nie ostrzegając nikogo, gnietli wszystko, co napotkali na drodze. I pochód wojsk nie ustawał, zbity tłum, sparty w sobie, ucieczka gromadna, w której każda chwilowa przerwa, zaraz się napełniała, w instynktownym pośpiechu dostania się jak najprędzej tam, pod zasłonę murów.
Jan znowu podniósł głowę i zwrócił już ku zachodowi. Po przez gęste chmury kurzu, podnoszonego przez tysiące nóg, gwiazda dzienna piekła jeszcze głowy spocone. Dzień był bardzo piękny, niebo cudnie błękitne.
— To można pęknąć ze złości — powtarzał — to słońce ani myśli się schować!
Nagle Maurycy poznał ze zdumieniem w młodej kobiecie, przyciśniętej do ściany, prawie zgniecionej przez uciekające rzesze, swą siostrę Henryetę. Patrzał na nią z ustami otwartemi przez kilka minut. Przemówiła do niego pierwsza, bez żadnego zdziwienia.
— Rozstrzelali go w Bazeilles... Tak, byłam tam... A że chcę, by mi ciało oddano, więc powzięłam zamiar...
Nie wymieniała ani prusaków, ani Weissa. Wszak każdy winien ją zrozumieć. Jakoż Maurycy zrozumiał. Kochał ją bardzo i jęknął:
— Moja najdroższa biedaczko!
Henryeta koło godziny drugiej, przyszedłszy do siebie, znalazła się w Balan, w kuchni, śród ludzi, których nie znała, z głową opartą o stół, płaczącą. Ale przestała wylewać łzy. W tej cichej, tak słabej kobiecie, budziła się już bohaterka. Nie lękała się niczego, miała duszę mocną, niepokonaną. W bólu, jaki ją szarpał, pragnęła tylko ujrzeć ciało swego męża, by je pochować. Pierwszą jej myślą było po prostu powrócić do Bazeilles. Wszyscy ją od tego odwodzili, przedstawiali jej zupełne niepodobieństwo. Skończyła na tem, że poczęła kogoś szukać, jakiego mężczyzny, któryby jej chciał towarzyszyć i ułatwiać koniecznie kroki. Wybór padł na jej krewniaka, dawniejszego wicedyrektora rafineryi generalnej w Chêne, w czasie gdy Weiss był tam urzędnikiem. Lubił on bardzo męża, i nie odmówi jej teraz pomocy. Przed dwoma laty, żona jego otrzymała spadek, i osiadł w pięknej willi Ermitaż, której wzgórza rozciągały się aż pod Sedan, z drugiej strony Fond de Givonne. Udała się więc do Ermitażu, wśród tysiąca przeszkód, zatrzymywana co krok, wśród nieustannego niebezpieczeństwa zdeptania lub zabicia.
Maurycy, któremu treściwie przedstawiła swój projekt, zgodził się na niego.
— Kuzynek Dubreuil był zawsze dla nas dobry... on ci może dopomódz...
Potem przyszła mu nowa myśl do głowy. Porucznik Rochas chciał ocalić sztandar. Zamierzano go już pociąć, tak żeby każdy uniósł jeden kawałek pod koszulą, lub zakopać pod jakiem drzewem, oznaczywszy je wprzódy tak, by następnie można je było odszukać. Ale ten sztandar pocięty, zakopany niby trup, budził w nich żal. Możeby inny sposób wynaleźć.
To też gdy Maurycy zaproponował im oddanie sztandaru komu pewnemu, któryby go ukrył, któryby go bronił w razie potrzeby, aż do chwili, w której mógłby go oddać nienaruszonym, wszyscy się na to zgodzili.
— A zatem — zawołał młody człowiek, zwracając się do siostry — pójdziemy z tobą do Dubreuila do Ermitażu... Zresztą, nie chcę cię opuszczać.
Wydobycie się z tłumu nie było rzeczą łatwą. Udało im się to przecie, rzucili się na drogę boczną na lewo. Znaleźli się wśród prawdziwego labiryntu ścieżek i drożyn, całe pola jarzyn ogrodniczych, ogrody, domki wiejskie, drobne własności zaplątane jedna w drugą; i te ścieżki, te uliczki biegły między murami, skręcały nagle na rogach i kończyły się w miejscach niemożliwych do przejścia; był to wyborny obóz oszańcowany dla wojennych zasadzek, były tam zaułki, w których dziesięciu ludzi mogło się całemi godzinami bronić przeciw tysiącom. Od czasu do czasu rozlegały się tu strzały, gdyż przedmieście panowało nad Sedanem i gwardya pruska zbliżała się z drugiej strony doliny.
Gdy Maurycy i Henryeta, idąc za innymi, skręcili na lewo, potem na prawo, między dwoma murami bez końca, nagle znaleźli się przed wielką bramą Ermitażu. Dom wraz ze swym małym parkiem, zajmował trzy szerokie tarasy; na jednym z tych tarasów wznosił się pałac, duży dom kwadratowy, do którego prowadziła aleja wiązów odwiecznych. Wprost, przedzielony wązką ale głęboką doliną, wznosił się inny dom na skraju lasu.
Henryeta zaniepokoiła się widokiem otwartej bramy.
— Niema ich w domu, musieli wyjechać.
W rzeczy samej, Dubreuil zdecydował się wczoraj wywieźć swą żonę i dzieci do Bouillon, pewny, że tu nastąpi straszna klęska. Mimo to dom nie był pusty, można tam było zauważyć już zdala żywy ruch między drzewami. Młoda kobieta, zapuściwszy się w aleję, cofnęła się zaraz, spostrzegłszy trupa żołnierza pruskiego.
— Do licha — zawołał Rochas — więc się tu już bito?
Wszyscy więc zaciekawieni mocno posunęli się aż przed sam dom i to, co zobaczyli, od razu ich objaśniło; drzwi i okna parteru widocznie wyłamano uderzeniami kolb, czarne otwory ziewały po nad potłuczonemi szybami, a meble, powyrzucane na dziedziniec, leżały na zwirze tarasu, poniżej wejścia. Zwracały na siebie przede wszystkiem meble z salonu, blado-niebieskiego koloru, kanapa i dwanaście krzeseł, ustawione w nieładzie około wielkiego stołu, którego biały marmur popękał. Żuawi, strzelcy, żołnierze liniowi i inni piechoty marynarki, biegali do koła budynku i po alei, strzelając nieustannie do lasku naprzeciwko, po nad doliną.
— Panie poruczniku — tłomaczył jakiś żuaw Rochasowi — to tych szelmów prusaków schwyciliśmy tutaj na gorącym uczynku. Jak pan widzisz, sprawiliśmy im łaźnię. Tylko, że te szelmy powróciły w większej sile, dziesięciu na jednego, i zaczyna tu być niewygodnie.
Trzy trupy żołnierzy pruskich leżały na tarasie. Gdy Henryeta patrzała teraz na nich uważniej, zapewne myśląc o swym mężu, który także spał tam snem wiekuistym, poszarpany kulami w krwi i pyle, kula, tuż przy jej głowie, uderzyła w drzewo, stojące po za nią. Jan rzucił się naprzód.
— Uciekaj pani ztąd!... Prędko! prędko, schowaj się do domu!
Od chwili, gdy ją znów ujrzał tak zmienioną, patrzał na nią z sercem pękającem z żalu, przypominając ją sobie taką, jaką pierwszy raz zobaczył, wczoraj, z uśmiechem dobrej gospodyni. Zrazu nie wiedział co do niej mówić, nie będąc pewnym, czy go nawet poznała. Chętnieby się dla niej poświęcił, przywrócił jej spokój i wesele.
— Czekaj pani nas w domu... Gdyby było jakie niebezpieczeństwo znajdziemy sposób ocalenia cię.
Ale ona z ruchem obojętnym spytała:
— A to na co?
Brat ją tymczasem lekko popychał i musiała wejść na schody i przez chwilę stać w przedsionku ze zwrokiem zwróconym na aleję. Tutaj to, była świadkiem utarczki.
Po za pierwszemi wiązami ukrył się Maurycy i Jan. Stuletnie konary, olbrzymio rozrosłe, mogły wybornie osłonić dwóch ludzi. Nieco dalej, trębacz Gaude stanął obok porucznika Rochasa, który uparł się zatrzymać przy sobie sztandar, bo nie miał go komu powierzyć; i postawił go koło siebie, oparty o drzewo, a tymczasem sam strzelał. Każde drzewo zresztą osłaniało kogoś. Żuawi, strzelcy, żołnierze liniowi i marynarki od jednego do drugiego końca alei, ukrywali się, wyciągając głowy dla tego tylko, by dać ognia.
Naprzeciwko, w lasku, liczba prusaków widocznie wzrastała nieustannie, gdyż palba stawała się coraz żwawszą. Nie było widać nikogo, zaledwie na chwilę zarysowała się postać człowieka przebiegającego od jednego drzewa do drugiego. Jakiś dom miejski, z zielonemi okiennicami, został również zajęty przez tyralierów, którzy strzelali z napół otwartych okien parteru. Była może godzina czwarta, huk dział ustawał i milknął powoli; a tutaj zabijano się jeszcze, jakby w walce osobistej, w głębi tego zaułka zapadłego, z którego nie można było dostrzedz białej chorągwi, wywieszonej na forcie Donjon. Aż do późnej nocy, pomimo zawieszenia broni, po kątach trwały uparte utarczki, słychać było ogień karabinowy nieustanny na przedmieściu Fond de Givonne i w ogrodach Małego Mostu.
Przez długi czas częstowano się wzajemnie kulami z jednej strony doliny na drugą. Od czasu do czasu, ktoś padał, wychyliwszy się nieostrożnie, z piersią przeszytą. W alei trzech nowych trupów było. Jeden z rannych, leżąc twarzą do ziemi, chrapał straszliwie, a nikt nie pomyślał, by go odwrócić dla ulżenia mu konania.
Nagle, Jan, podniósłszy oczy, spostrzegł Henryetę, jak cicho się zbliżyła i podsunęła worek pod głowę biedaka, ułożywszy go wprzódy na wznak. Pobiegł, uprowadził ją siłą po za drzewo, za którem wraz z Maurycym się ukrywał.
Nie zdawała sobie sprawy ze swej szalonej śmiałości.
— Nie... ale boję się sama w tym przedsionku... Wolę stać na dworze.
I została z nimi. Kazali jej usiąść plecami do pnia, a sami tymczasem wystrzeliwali swe ostatnie naboje w prawo, w lewo, tak rozwścieczeni, że nie czuli ani znużenia, ani strachu. Stracili wszelką świadomość; działali jak maszyny z głową pustą, pozbywszy się nawet instynktu zachowawczego.
— Spójrz-no, Maurycy — rzekła nagle Henryeta — czy ten trup przed nami, nie jest żołnierzem z gwardyi pruskiej?
Od niejakiego czasu przypatrywała się jednemu z poległych, jakich nieprzyjaciele zostawili, mężczyźnie przysadkowatemu, leżącemu na boku, na zwirze tarasu. Hełm potoczył się o kilka kroków, w skutek przerwania się zapinek. W rzeczy samej, zwłoki ubrane były w mundur gwardyi; spodnie ciemno-szaraczkowe, surdut niebieski ze srebrnemi obszywkami, płaszcz zwinięty, przerzucony przez ramię.
— Zaręczam ci, że to z gwardyi... U nas jest obrazek... i fotografia, jaką nam przysłał kuzynek Gunther...
Urwała i swym cichym krokiem ruszyła do trupa, wprzód nim mogli jej w tem przeszkodzić. Nachyliła się.
— Kołnierz jest czerwony — zawołała — mogłam się założyć!
I powróciła, wśród gradu kul, świszczących jej koło uszów.
— Tak, to fatalne jestto pułk kuzynka Gunthera.
Odtąd ani Maurycy, ani Jan nie mogli jej zmusić, by siedziała nieruchoma i ukryta. Kręciła się, wychylała głowę, chciała koniecznie patrzeć na lasek, ciągle czemś zajęta. Oni znów nieustannie strzelali, odpychali ją kolanami, gdy się zbytecznie wychylała. Prusacy widocznie uznali, że są w dostatecznej liczbie, gdyż pokazywali się tłumnie, niby potok spieniony i wezbrany między drzewami i ponosili teraz sztraszne straty; każda kula francuzka robiła szczerby.
— Patrz-no — zawołał Jan — może to twój kuzyn... ten oficer, który wyszedł z domu na przeciwko z zielonemi okiennicami.
Jakoż w rzeczy samej stał tam jakiś kapitan, łatwy do poznania po złocistym kołnierzu swego munduru, po orle złotym, na którym zachodzące słońce zapalało ogniste blaski, na hełmie. Bez szlif, z szablą w ręku, wydawał rozkazy głosem suchym; odległość była tak blizką, zaledwie jakich dwieście kroków, tak że widać go było doskonale, z postawą zręczną, twarzą ciemną i surową, z małemi jasnemi wąsikami.
Henryeta przypatrywała mu się swym wzrokiem przenikliwym.
— To on — rzekła spokojnie — poznaję go doskonale.
Maurycy z ruchem szalonym, zmierzył do niego.
— Kuzynek... do wszystkich dyabłów, zapłaci mi za Weissa.
Ale ona, drżąc, zerwała się, odwróciła szaspot, z którego strzał padł górą.
— Nie, nie, nie strzelaj do krewnego, do człowieka, którego znasz... To byłoby okropne!
I stawszy się znów kobietą, upadła pod drzewem, płacząc głośno. Groza nią owładnęła, ból i oszołomienie.
Tymczasem Rochas tryumfował. Około niego, ogień kilku żołnierzy, których podniecał swym głosem grzmiącym, stał się tak żywym na widok prusaków, że ci cofnęli się do małego lasku.
— Trzymajcie się dzieci ostro! nie ustępujcie... Ach, tchórze, uciekają, sprawimy im teraz łaźnię!
Stał się wesoły, odzyskał swą pewność i zaufanie. Nie ma klęski. Ta garść ludzi przed nim była to armia niemiecka, którą wywróci jednym zamachem, kiedy mu się tylko spodoba. Jego postawa długa, chuda, twarz koścista, o nosie zakrzywionym, chylącym się do ust szerokich i dobrych, śmiała się śmiechem pychy, radością żołnierza, który podbił świat cały, mając z jednej strony kochankę z drugiej butelkę dobrego wina.
— Do licha, chłopcy, jesteśmy tu po to, żeby im dać kolanem w tył... i inaczej nie może się to skończyć. Hę? co? mybyśmy mieli być pobici, czy to możliwe? Jeszcze jedno natężenie, chłopcy, a drapną jak zające!
Krzyczał, machał rękami, dzielny człowiek w złudzeniach swej niewiadomości, i żołnierze wraz z nim rozweselili się. Nagle zawołał:
— Kolanem w tył, kolanem w tył, aż do granicy! zwycięztwo! zwycięztwo!
Ale w tejże chwili, gdy nieprzyjaciel z tamtej strony doliny zdawał się cofać, straszliwy ogień karabinowy wybuchnął na lewo. Był to ten sam, odwieczny ruch oskrzydlenia, cały oddział gwardyi obszedł do koła przez Fond de Givonne. Odtąd obrona Ermitażu stawała się niemożliwą, garść żołnierzy broniąca dotąd tarasów, została wzięta w dwa ognie, zagrożona odcięciem od Sedanu. Padło kilku ludzi, na chwilę zapanował nadzwyczajny zamęt. Już prusacy przechodzili przez mur parku, zbliżali się aleją w tak znacznej liczbie, że rozpoczęła się walka na bagnety. Z gołą głową, w podartym mundurze, jakiś żuaw, piękny mężczyzna z czarną brodą, bił się jak lew, dziurawił z trzaskiem piersi, brzuchy, ocierając swój bagnet z krwi jednego o krew drugiego; a gdy mu się złamał, bił się dalej, gruchocząc czaszki kolbą; wreszcie, potknął się i gdy broń mu wypadła z ręki, skoczył do gardła jakiemuś tęgiemu prusakowi z taką siłą, że obaj padli na żwir i potoczyli się aż do drzwi kuchni w śmiertelnym uścisku. Śród drzew parku, w kącie trawnika, istna rzeź gromadziła stosy trupów. Ale najzacieklejsza walka rozpoczęła się przed gankiem, około kanapy i krzeseł błękitnych, starcie wściekłe ludzi, którzy strzelali do siebie przykładając lufę do twarzy, drapali się paznogciami, gryźli zębami w braku noża, któryby można w piersi wepchnąć.
Nawet Gaude, ze swą twarzą cierpiącą człowieka, który przeszedł wielkie zmartwienia i nie mówił o nich nigdy, wpadł w bohaterskie szaleństwo. W tej ostatniej klęsce, widząc że kompania została zniszczona, że nikt nie stawał się na jego apel, schwycił swą trąbkę, przytknął do ust, zagrał na zbór z taką siłą burzy, jakby chciał zbudzić wszystkich poległych towarzyszów. A prusacy nadchodzili, on się nie ruszył, trąbił dalej z całej siły. Grad kul go wywrócił, ostatnie jego tchnienie uleciało w tonie trąbki, tonie, który z dreszczem rozpłynął się w przestrzeni.
Rochas stał i nie rozumiał, co się koło niego dzieje, nie zrobił żadnego ruchu, by uciec. Czekał i szeptał:
— Co to? co to się stało?
Nie mógł tego pojąć, że to była klęska zupełna. Zmieniono wszystko, nawet sposób walczenia. Czyż ci ludzie nie powinni byli czekać z tamtej strony doliny, na to, by ich pobito? Cóż to za przeklęta wojna, w której zbiera się dziesięciu dla zabicia jednego, w której nieprzyjaciel ukazuje się dopiero wieczorem, rozproszywszy się wprzódy przez całodzienną mądrą kanonadę? Oszołomiony, nieprzytomny, nie pojmujący dotąd wcale tej wojny, czuł się otoczonym, porwanym przez coś silniejszego od siebie, czemu się wcale nie opierał i powtarzał machinalnie i z uporem:
— Odwagi, chłopcy, zwycięztwo jest tam!
Jednakże szybkim ruchem schwycił sztandar. Ostatnią jego myślą było ukrycie tego znaku, żeby go prusacy nie dostali. Ale jakkolwiek drzewce było złamane, zaplątało mu się jednak między nogami i o mało nie upadł. Kule gwizdały, czuł śmierć, zerwał samą chorągiew, podarł, starając się zniszczyć. I w tej chwili, trafiony w szyję, w piersi, w nogi, legł między temi szczątkami trójbarwistemi, pokryty niemi zupełnie. Żył jeszcze przez chwilę, i oczami szeroko rozwartemi widział może prawdziwe widmo wojny, płynące ku nieboskłonowi, strasznej walki życiowej, którą należy przyjąć z rezygnacyą i powagą, jak prawo. Potem chwyciła go czkawka i skonał w swej naiwności dziecięcej, jak biedna istota ograniczona, owad wesoły, zgnieciony przez konieczność olbrzymiej i nieczułej natury. Z nim poszła do grobu legenda wojenna.
Jan i Maurycy, jak tylko prusacy się ukazali, poczęli się cofać od drzewa do drzewa, osłaniając jak można było sobą Henryetę. Nie przestali strzelać, dawali ognia, potem się ukrywali. W głębi parku Maurycy wiedział o małych drzwiczkach, które na szczęście znaleźli otwarte. Żywo wszyscy troje przez nie się przemknęli. Dostali się na wązkie przejście otoczone z obu stron wysokim murem. Ale gdy dobiegali jego końca, strzały zmusiły ich do rzucenia się na lewo, w inną uliczkę. Na nieszczęście była ona bez wyjścia. Musieli więc pędem powracać, skręcić na prawo pod gradem kul. Później nie mogli sobie w żaden sposób przypomnieć drogi, którą szli. Strzelano ciągle na każdym zakręcie, w tej sieci nierozplątanej. Toczono walki pod bramami, każda przeszkoda była broniona i brana szturmem z zaciekłością straszliwą. Potem, nagle wydostali się na gościniec z Fond de Givonne, przed samym Sedanem.
Poraz ostatni Jan podniósł głowę, spojrzał na zachód, gdzie gorzał wielki blask różowy, i westchnął z widoczną ulgą:
— Przecie to słońce zachodzi!
Zresztą, wszyscy troje pędzili, pędzili, nie zatrzymując się ani na chwilę. Około nich ostatnie resztki uciekających płynęły ciągle gościńcem niby potok wezbrany. Gdy zbliżyli się do bramy Balan, musieli czekać, wśród strasznego ścisku. Łańcuchy mostu zwodzonego poprzerywały się, pozostało tylko przejście dla pieszych przeznaczone, tak że konie i armaty przedostać się nie mogły. Przed wrotami zamku, przed bramą Cassine, ścisk, jak mówiono, był jeszcze większy. Było to szalone zapadnięcie się, wszelkie szczątki armii toczące się po stokach, wpadające do miasta z trzaskiem podniesionej tamy, niby w głębi ścieku. Fatalny pociąg tych murów, zepsuł nawet najwaleczniejszych.
Maurycy wziął Henryetę pod rękę i drżąc z niecierpliwości, wołał:
— Przecież nie zamkną bramy, wprzód nim wszyscy wejdą!
Wszyscy się tego obawiali. Jednakże na prawo i lewo, żołnierze rozkładali się obozem na stokach; a w fosach baterye, mieszanina armat, jaszczyków i koni ustawiała się powoli.
Rozległy się apele trąbek, za któremi nastąpił sygnał wyraźny do odwrotu. Zwoływano żołnierzy opóźnionych. Wielu przybywało biegiem, strzały rozlegały się pojedynczo, coraz rzadziej na przedmieściu. Na wewnętrznej stronie parapetu ustawiono oddziały dla obrony szańca i bramę nakoniec zamknięto. Prusacy byli oddaleni może o sto metrów. Widziano ich przechodzących tam i z powrotem na drodze do Balan, zajmujących spokojnie domy i ogrody.
Maurycy i Jan, popychając przed sobą Henryetę dla ochrony przed ściskiem, weszli prawie ostatni do Sedanu. Biła godzina szósta. Kanonada ustała już prawie od godziny. Powoli i strzały odosobione ustały. I z wrzawy ogłuszającej, z okropnego trzasku, który grzmiał od wschodu słońca, nic nie pozostało, jak tylko nicość śmierci. Noc nadeszła, zapadła wśród ponurego, straszliwego milczenia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.