Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/443

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czyły mu się po policzkach. Ten Maurycy, taki delikatny, którego kochał, którego pielęgnował jak dziecko, w egzaltacyi przyjaźni znalazł dość sił w sobie, by go aż tu przynieść.
— Poczekajno, niech przypatrzę się trochę twojej głowiznie.
Rany prawie nie było, było to proste zadraśnięcie skóry, która mocno krwawiła. Włosy, które krew zlepiła, utworzyły pewien rodzaj obsłony. Nie moczył ich więc wodą, żeby znów nie otworzyć rany.
— No, wymyłeś się, odzyskałeś gębę ludzką. Poczekaj, zaraz cię ustroję.
I podniósłszy z ziemi kepi jakiegoś żołnierza zabitego, wsadził mu je ostrożnie na głowę.
— W sam raz na ciebie... teraz, jeśli możesz iść, to chodźmy.
Jan podniósł się, potrząsł głową, jakby się chciał przekonać, czy dobrze siedzi na karku. Trochę mu ciążyła, zresztą wszystko jest w porządku. Uczuł żywe rozczulenie prostego człowieka, objął Maurycego, przycisnął go do serca, znajdując zaledwie te słowa na wyrażenie swej wdzięczności:
— Ach, mój drogi chłopcze, mój drogi chłopcze
Ale prusacy zbliżali się, nie można było dłużej siedzieć pod murem. Porucznik Rochas cofał się już z kilku ludźmi, zasłaniając sztandar, który podchorąży niósł ciągle pod pachą, zwinięty koło drzewca. Lapoulle, chłop bardzo wysoki, mógł