Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/444

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się jeszcze więcej wyciągać i strzelał ciągle przez parkan; Pache zarzucił szaspot na ramię, sądząc zapewne, że tego wszystkiego już dosyć, że teraz należy jeść i spać. Jan i Maurycy, schyleni do połowy, biegli, by się z innymi połączyć. Nie brakowało wprawdzie ani broni, ani nabojów, dość było po nie się schylić. Uzbroili się więc na nowo, porzuciwszy tam w polu swe karabiny, worki i wszystko, gdy jeden brał na plecy drugiego. Mur rozciągał się aż do lasku Garenny i mały oddziałek widząc blizkie ocalenie, rzucił się żwawo za jakiś dom, a ztąd do lasu.
— No! — zawołał Rochas, który zachował niewzruszoną ufność — odpoczniemy sobie tu trochę, nim znowu zaczniemy działać zaczepnie.
Zaraz z pierwszego kroku wszyscy spostrzegli, że weszli do prawdziwego piekła, ale cofnąć się już nie mogli, trzeba było bądź co bądź przejść lasek, jedyną linię ich odwrotu. W tej chwili był to las okropny, las rozpaczy i śmierci. Prusacy odgadłszy, że wojska cofają się tamtędy, poczęli go pruć kulami, zarzucać granatami. Był on niejako biczowany przez burzę, cały trzęsący się i szumiący, pełen trzasku łamanych gałęzi. Granaty przecinały drzewa, kule strącały deszcz liści, skargi jakieś wychodziły z pni potrzaskanych, łkania spadały wraz z gałęziami pełnemi jeszcze życia. Rzekłbyś, zniszczenie gromady skrępowanej, groza i krzyk tysiąca istot przybitych do ziemi, nie mogących uciec z pod tych kartaczy. Nigdy