Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/467

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cze przez chwilę, i oczami szeroko rozwartemi widział może prawdziwe widmo wojny, płynące ku nieboskłonowi, strasznej walki życiowej, którą należy przyjąć z rezygnacyą i powagą, jak prawo. Potem chwyciła go czkawka i skonał w swej naiwności dziecięcej, jak biedna istota ograniczona, owad wesoły, zgnieciony przez konieczność olbrzymiej i nieczułej natury. Z nim poszła do grobu legenda wojenna.
Jan i Maurycy, jak tylko prusacy się ukazali, poczęli się cofać od drzewa do drzewa, osłaniając jak można było sobą Henryetę. Nie przestali strzelać, dawali ognia, potem się ukrywali. W głębi parku Maurycy wiedział o małych drzwiczkach, które na szczęście znaleźli otwarte. Żywo wszyscy troje przez nie się przemknęli. Dostali się na wązkie przejście otoczone z obu stron wysokim murem. Ale gdy dobiegali jego końca, strzały zmusiły ich do rzucenia się na lewo, w inną uliczkę. Na nieszczęście była ona bez wyjścia. Musieli więc pędem powracać, skręcić na prawo pod gradem kul. Później nie mogli sobie w żaden sposób przypomnieć drogi, którą szli. Strzelano ciągle na każdym zakręcie, w tej sieci nierozplątanej. Toczono walki pod bramami, każda przeszkoda była broniona i brana szturmem z zaciekłością straszliwą. Potem, nagle wydostali się na gościniec z Fond de Givonne, przed samym Sedanem.