Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/455

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiedy, jakiś koń bez jeźdźca pędził, galopował, wywracał żołnierzy, przebijał tłum i napełniał go trwogą. To znowu armaty gnały jak szalone, pojedyncze baterye, których kanonierzy, jak gdyby porwani pijanym szałem, nie ostrzegając nikogo, gnietli wszystko, co napotkali na drodze. I pochód wojsk nie ustawał, zbity tłum, sparty w sobie, ucieczka gromadna, w której każda chwilowa przerwa, zaraz się napełniała, w instynktownym pośpiechu dostania się jak najprędzej tam, pod zasłonę murów.
Jan znowu podniósł głowę i zwrócił już ku zachodowi. Po przez gęste chmury kurzu, podnoszonego przez tysiące nóg, gwiazda dzienna piekła jeszcze głowy spocone. Dzień był bardzo piękny, niebo cudnie błękitne.
— To można pęknąć ze złości — powtarzał — to słońce ani myśli się schować!
Nagle Maurycy poznał ze zdumieniem w młodej kobiecie, przyciśniętej do ściany, prawie zgniecionej przez uciekające rzesze, swą siostrę Henryetę. Patrzał na nią z ustami otwartemi przez kilka minut. Przemówiła do niego pierwsza, bez żadnego zdziwienia.
— Rozstrzelali go w Bazeilles... Tak, byłam tam... A że chcę, by mi ciało oddano, więc powzięłam zamiar...
Nie wymieniała ani prusaków, ani Weissa. Wszak każdy winien ją zrozumieć. Jakoż Maurycy zrozumiał. Kochał ją bardzo i jęknął: