Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/460

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czekaj pani nas w domu... Gdyby było jakie niebezpieczeństwo znajdziemy sposób ocalenia cię.
Ale ona z ruchem obojętnym spytała:
— A to na co?
Brat ją tymczasem lekko popychał i musiała wejść na schody i przez chwilę stać w przedsionku ze zwrokiem zwróconym na aleję. Tutaj to, była świadkiem utarczki.
Po za pierwszemi wiązami ukrył się Maurycy i Jan. Stuletnie konary, olbrzymio rozrosłe, mogły wybornie osłonić dwóch ludzi. Nieco dalej, trębacz Gaude stanął obok porucznika Rochasa, który uparł się zatrzymać przy sobie sztandar, bo nie miał go komu powierzyć; i postawił go koło siebie, oparty o drzewo, a tymczasem sam strzelał. Każde drzewo zresztą osłaniało kogoś. Żuawi, strzelcy, żołnierze liniowi i marynarki od jednego do drugiego końca alei, ukrywali się, wyciągając głowy dla tego tylko, by dać ognia.
Naprzeciwko, w lasku, liczba prusaków widocznie wzrastała nieustannie, gdyż palba stawała się coraz żwawszą. Nie było widać nikogo, zaledwie na chwilę zarysowała się postać człowieka przebiegającego od jednego drzewa do drugiego. Jakiś dom miejski, z zielonemi okiennicami, został również zajęty przez tyralierów, którzy strzelali z napół otwartych okien parteru. Była może godzina czwarta, huk dział ustawał i milknął powoli; a tutaj zabijano się jeszcze, jakby