Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/461

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w walce osobistej, w głębi tego zaułka zapadłego, z którego nie można było dostrzedz białej chorągwi, wywieszonej na forcie Donjon. Aż do późnej nocy, pomimo zawieszenia broni, po kątach trwały uparte utarczki, słychać było ogień karabinowy nieustanny na przedmieściu Fond de Givonne i w ogrodach Małego Mostu.
Przez długi czas częstowano się wzajemnie kulami z jednej strony doliny na drugą. Od czasu do czasu, ktoś padał, wychyliwszy się nieostrożnie, z piersią przeszytą. W alei trzech nowych trupów było. Jeden z rannych, leżąc twarzą do ziemi, chrapał straszliwie, a nikt nie pomyślał, by go odwrócić dla ulżenia mu konania.
Nagle, Jan, podniósłszy oczy, spostrzegł Henryetę, jak cicho się zbliżyła i podsunęła worek pod głowę biedaka, ułożywszy go wprzódy na wznak. Pobiegł, uprowadził ją siłą po za drzewo, za którem wraz z Maurycym się ukrywał.
Nie zdawała sobie sprawy ze swej szalonej śmiałości.
— Nie... ale boję się sama w tym przedsionku... Wolę stać na dworze.
I została z nimi. Kazali jej usiąść plecami do pnia, a sami tymczasem wystrzeliwali swe ostatnie naboje w prawo, w lewo, tak rozwścieczeni, że nie czuli ani znużenia, ani strachu. Stracili wszelką świadomość; działali jak maszyny z głową pustą, pozbywszy się nawet instynktu zachowawczego.