Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/463

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie, niby potok spieniony i wezbrany między drzewami i ponosili teraz sztraszne straty; każda kula francuzka robiła szczerby.
— Patrz-no — zawołał Jan — może to twój kuzyn... ten oficer, który wyszedł z domu na przeciwko z zielonemi okiennicami.
Jakoż w rzeczy samej stał tam jakiś kapitan, łatwy do poznania po złocistym kołnierzu swego munduru, po orle złotym, na którym zachodzące słońce zapalało ogniste blaski, na hełmie. Bez szlif, z szablą w ręku, wydawał rozkazy głosem suchym; odległość była tak blizką, zaledwie jakich dwieście kroków, tak że widać go było doskonale, z postawą zręczną, twarzą ciemną i surową, z małemi jasnemi wąsikami.
Henryeta przypatrywała mu się swym wzrokiem przenikliwym.
— To on — rzekła spokojnie — poznaję go doskonale.
Maurycy z ruchem szalonym, zmierzył do niego.
— Kuzynek... do wszystkich dyabłów, zapłaci mi za Weissa.
Ale ona, drżąc, zerwała się, odwróciła szaspot, z którego strzał padł górą.
— Nie, nie, nie strzelaj do krewnego, do człowieka, którego znasz... To byłoby okropne!
I stawszy się znów kobietą, upadła pod drzewem, płacząc głośno. Groza nią owładnęła, ból i oszołomienie.
Tymczasem Rochas tryumfował. Około niego, ogień kilku żołnierzy, których podniecał swym