Poezye J. I. Kraszewskiego/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Poezye
Wydawca S. Orgelbrand
Wydanie drugie
Data wyd. 1843
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

POEZYE
J. I. KRASZEWSKIEGO.
WYDANIE DRUGIE
POPRAWIONE I ZNACZNIE POMNOŻONE.
WARSZAWA.
Nakładem S. ORGELBRANDA Księgarza,
przy Ulicy Miodowéj Nr. 496.
1843.




ZA POZWOLENIEM CENZURY RZĄDOWÉJ.




W DRUKARNI POD FIRMĄ M. CHMIELEWSKIEGO.






SŁÓWKO AUTORA.



Nie będziemy się składać ani usilnemi prośbami naszych przyjaciół, ani żądaniami publiczności kilkakroć wyrażonemi, ani niczém podobném. Tak otwarcie — (bo teraz z czytelnikami przestaliśmy być na ukłonach, komplementach i fałszach) — chcieliśmy aby wyszły poprawniéj wydane, z dodatkiem kilkunastu urywków, poźniejszych. Nie będziemy tu przypominać, co naówczas gdy się okazały, mówiono o nich i pisano; bo dobrego powtarzać, niepozwala nasza skromność autorska (dowiedziona rzecz żeśmy wszyscy niezmiernie skromni), a złego wcale nie mamy ochoty. I złe też tak się doskonale pamięta! jestem pewny, że ci nawet, co tych poezyj nie czytali, wiedzą co o nich złego napisano.
Cóż więc jeszcze?
Prosimy was, abyście byli łaskawi na te młodzieńcze próby, wszystko co się teraz wydaje pisane było między 1834 a 1838 rokiem; wątpię czy ważniejsza od téj znajdzie się tu data — są to więc, jak wam powiadam, młodzieńcze próby — młodzieńczych uczuć wyraz. Dziś byśmy nic może podobnego utworzyć niepotrafili, w tym duchu z temi myślami; a jednak tłumaczym sobie doskonale ten peryod naszego pisarskiego zawodu, te myśli i te uczucia; tłumaczym sobie i uniewinniamy się ze wszystkiego, niczego się nie wstydząc. — Pisma są jak owoce, na każdą porę, inne dojrzewają. Powidźcie mi może, że owoc który wam dziś podaję, niedojrzały właśnie?? Jak chcecie — skosztujcie jednak jaki jest.

Gródek, d. 18 Czerwca 1842.
J. I. Kraszewski.





I.
ŻAL PRZESZŁOŚCI
Do J. K.



I.

Smiéj się panie Józefie, dzisiaj u mnie święto,
Jakiegoś jeszcze w życiu nie obchodził swojém,
Po raz pierwszy siać zaczęto,
Na polu, pierwszy raz mojém.
A ja w obliczu ludzi i w obliczu nieba,
Rzucając pierwszą ziarna garść na rolę,
Westchnąłem, pomyślałem — odtąd, odtąd trzeba
W pocie czoła jak Kain, obrabiać to pole,
I wygnanemu z Raju młodości i marzeń,
Strąconemu bez skrzydeł zapału poëcie,
Wieść życie uplecione z drobnych losu zdarzeń
Życie mierzwy i znoju na przenudnym świecie.

O! uczuć co się wówczas w sercu mojém działo,
Gdym rozbrat biorąc z przeszłością nadziemną,
Rzekł w sercu — stało się — stało!
Inny teraz świat przedemną.
Uczuć tego niemożesz, co się ze mną działo,
Boś nigdy swéj przeszłości nie żegnał ze łzami,
Bo ci serce nie pękało,
Za poëty marzeniami.
Za słodkiém życiem sennego dumania,
Jak mnie dziś — kiedy gwałtem porwany z téj drogi,
Wchodzę w świat, co mi przeszłość na wieki zasłania
W obce, zdeptane i skalane progi,
Stoję, patrzę i płaczę, jak to biedne dziecię,
Co swe zabawki przez dumę pokruszy,
Które na tę ofiarę znalazło moc duszy,
Lecz żalu niestłumi przecie.
Mój Boże! wszystko teraz człek za sobą rzuci —
Część swojéj duszy, część samego siebie —
Wszystko na progu u tych wrót pogrzebie —
I nic nie wróci! ach, nic już nie wróci.
O! biada ludziom, co z skrwawioną duszą,
Kiedykolwiek z kimkolwiek pożegnać się muszą,
Lecz ludzi człek pożegna i znowu powita —
Lecz miejsca lube sercu nie na zawsze rzuci —
A przeszłość nigdy nie wróci —
Druga młodość nie zaświta! —



II.

I ja byłem w Arkadyi i mnie w życia wrotach,
Zabłysły niebios siedmiobarwne tęcze,
I mnie złudzenia, jak sieci pajęcze,
Objęły, kołysały, w zdradliwych uplotach.
I ja marzyłem sławę, wieńce i oklaski,
I ja leciałem za próżném widziadłem; —
Lecz smutna ciemność pochłonęła blaski —
I ja — na ziemię upadłem.
A! oddajcie mi moje ułudzenie stare:
Miłość, nadzieję i wiarę.
Wiarę w ludzi i w siebie — nadzieję przyszłości —
I drogą i najdroższą — tę iskrę miłości,
Która ledwie w sercu tleje!
Ach! oddajcie mi miłość, wiarę i nadzieję!



III.

O! życie moje, jakżeś ty utkane,
Co w tobie dziwów, co cudów jest w tobie —-
Wszystko leci, przemija i pędzi zziajane —
Przedemną czekać, w mym grobie.
Na dnie jego ileż to pamiątek się zwali,
Ile drugie te piersi przysypie, przykryje —

Ile trzecie, porwane w wielkiéj czasu fali,
Niczyja, swoja nawet łza już nie obmyje.
O życie moje, życie, jak dziwne twe sploty,
W nich i kwiaty wesela i ciernie boleści.
I długie, długie chwasty nudy i tęsknoty
Ręka losu zmięszała, uplata i mieści.
I w nich jak w Kleopatry koszu się ukrywa,
Ten wąż co kiedyś do piersi poskoczy,
I nim go ręka odepchnie życzliwa,
Jad w krwi ostatki wytoczy.



IV.

Śmiéj się z marzeń Józefie — na rolę niewdzięczną,
Sypiąc ziarno, które mnie przywiąże do ziemi;
Czułem jakbym obrączkę dawał jéj zaręczną
Jakbym brał ślub i z życiem i z troski nowemi,
I byłem — śmiéj się jeszcze — jak wenecki doża
Co pierścieniem ślubuje adryatyku morza.
A wracajm myślałem — Żegnajcie mi nieba,
Poco marzenia, księgi i nadzieje!
Ucięto Skrzydła, pracować potrzeba
I bogdajby mi lepiéj zeszło co zasieję,
Nad przeszłe moje, jakie miałem ziarno,
Które wiatr poroznosił i zginęło marno.

Nad przeszły zasiew, z którego schodziły,
Niepokój, troski — za prace i znoje; —
O bogdaj na téj ziemi nie rodziły,
Chwasty, które zatruły przeszłe życie moje!
Zatruły?? prawda — Iednak, żal przeszłości,
Wytłumacz proszę — Skarżę się i płaczę,
A serce dawnych cierpieli swych zazdrości,
Czemu? bo ich już więcéj nie zobaczę —
Tak nieraz nawet twarz dawnego wroga,
Straszna nam gdy ją widzim, gdy nie widzim droga.


Omelno, Września 1837 r.



II.
LIST,
Do J. K.



O mój Józefie kochany!
Smutek o serca, wiatr o domu bije ściany,
Zasnąć nie mogę i do ciebie piszę,
Może wspomnienie przyjaźni,
Odpędzi niespokojność, rozproszy bojaźni.
I do snu mnie ukołysze.
A snu tak mi potrzeba! pociechy, spoczynku,
Tylem się już zmordował w tak krótkiéj podróży,

Że chciałbym stary, usiąść przy kominku,
Zrzec się serca roskoszy, zrzec się serca burzy,
I długo odpoczywać i oddychać i siedzieć,
Spać duszą, ciałem, rękoma, oczami!
I o niczém nie myśleć, o niczém nie wiedzieć.
Tak jak mieszkańcy mogiły; —
Póki spoczynek nie dodałby siły,
Do nowéj walki z nowemi wrogami,
A wrogi moje — te nerwy przeklęte,
Ni ich opjum uśpić może,
Ani z laurocerazu krople wyciśnięte,
Ani wszystkie te leki któremi im grożę.
Drżą mi w głowie, drżą w sercu, w piersiach w całém ciele,
Ogień w nich płynie.
Ale w głowie, aj w głowie jakże tam ich wiele
A gdy się rozigrają w wieczornéj godzinie
Próżno im na dobranoc nudne książki czytam,
Gram w karty, lub gazetę bibulastą chwytam
By z niéj usypiając silnie wysiać soki —
Próżno — jak owa młodzież gdy rozpocznie skoki
A skrzypce grać przestaną i świece pogasną,
Jéj bez skrzypców wesoło, i bez świécy jasno.
Z temi nerwami, jestem wątpliwości nie ma
Tak jako koń na młynie, co sam ruszył koło,
Ale koła nie zatrzyma.

O! być koniem na młynie, wcale nie wesoło.
Gdybym tą pracą ruszył choć młynek maleńki
Gdyby się trochę mąki dla ludzi ścierało,
Tym bym się cieszył, że się na coś zdało,
Dręczyć się mimowoli i ponosić męki.
Ale te przeklęte nerwy
Tak pracujące bez przerwy,
Kiedy najszybciéj kręcą się i drgają,
Do niczego niezdatne, darmo się ruszają.
Dajmy im pokój — może też zadrzemią.
Nowin ci żadnych ze wsi nie poślę do miasta
Tu wiemy tylko zboże jak ciężko podrasta.
Wieśniacy siedzim w ziemi, a co jest nad ziemią
Co kto zrobił, napisał, wymyślił, ogłosił,
Nic nie wiemy, nic nie wiemy —
Świat dla nas pusty i niemy.
Lecz za to o nowiny ciebie będę prosił.
Któż tam u was co pisze? nad czém prasa stęka
Przed jakiém nowém głupstwem świat wasz mądry klęka
Czy Kalendarz Zymela, czyli Słownik nowy,
Wyszedł jak promień z waszych literatów głowy.
I świeci tłumom zdziwionym,
Którym ukazać się raczył?
Kto na Rok nowy, piórem w wodzie umoczoném
Co nowego przetłumaczył?

Kto teraz, panowie moi,
U was na świeczniku stoi?
Twoja B.... biedna, już też chwała Bogu,
Rodzi się po kosztownym i ciężkim połogu,
A choć popularniéjszy Kalendarz Zymela
O Józefie ty nie płacz —
Szytler przedał tysiące swych sławnych kucharzy,
I któż niezna Szytlera, kto go niezna w domu?
Lecz biada, kto im pokarm dla duszy uwarzy
Nie ma w nich duszy — i nie ma jeść komu.
Tak tak Józefie, lżéj jest na tym świecie,
Lżéj kucharzom niż poëcie,
I bodajbyśmy za młodych lat byli,
Zamiast Estetyk — sosów się uczyli!
Ale dość téj gawędy, puste wzywa łóżko,
Kto wie, może spokojność znajdę pod poduszką.
Więc dobranoc, przepraszam za gawędę długą,
I jestem przyjacielem i najniższym sługą.


Dołhe, 5 Stycznia 1837 r.



III.
DO MOICH PRZYJACIOŁ
IMPROWIZACYA.



Dajcie mi pokój z przyjaźni imieniem,
Dawno ja w przyjaźń niewierzę.
Nie jednąm kupił gorzkich łez strumieniem
Zwodzony podle, kochany nieszczerze.
Dajcie mi pokój moi przyjaciele,
Bo przyjaźń wasza jest pruchnem świecącém,
Zdaleka tylko obiecuje wiele —
Zbliska jest — śmieciem błyszczącém.

Dajcie mi pokój — nie mówcie już o niéj
Człek idąc w lata ułudzenia traci —
I ile włosów upadnie mu z skroni,
Tylą zawodów doświadczenie płaci.
Niechcę przyjacioł, bo na cóż się zdali?
Aby szydzili kiedy skorzystali,
I jak zdobywca, co odkrył świat nowy,
Jego mieszkańcom pościnali głowy,
Biada tym, których dusza się otwiera,
Jak kwiat gdy słońce na niego spoziera,
Bo kwiat uwiędnie i dusza zboleje,
Gdy słońce zajdzie — zawiodą nadzieje.
Na cóż się zwodzić, na co łzy wylewać —
Lepiéj nie wierzyć, o lepiéj nie wierzyć,
Lepiéj nie kochać, lepiéj nie spodziewać.
I lepiéj może swych złudzeń nieprzeżyć.
Bo z młodu tylko, dopóki świat nowy
W swych zasłon jeszcze uroku,
Młodemu stawi się oku,
Bo z młodu tylko świat wasz jest różowy.
Lecz idźcie w lata, będziecie powoli
Tracić coraz wiarę młodą,
Im dłużéj zwodzon, tém gorzéj zaboli
Kiedy nadzieje zawiodą.
I nim twojego kresu dojdziesz człecze
Zielone liścia i kwiaty różowe,

Doświadczenie z ciebie zwlecze.
Będziesz jak drzewo uschłe, co podnosi głowę
I czeka tylko, aż pień bez żywota
Piorun niebios pogruchota.
Dajcież mi pokój, z przyjaźnią w tym świecie,
Dajcie mi pokój! Przyjaciół jest wiele
Lecz pytam się was, powiedźcie mi przecie —
Kto z was przyjaciel, moi przyjaciele? —


Omelno, d. 26 Maja 1838.



IV.
PAMIĘCI.
WIERSZ W IMIONNIKU
Panny Sabiny Woronicz.



I.

Znasz pani tę łzę słodką, najdroższą z łez ziemi,
Które wspomnienie z serca wypędza na oko!
Która za swoim krajem, przyjaciołmi swemi —
Człek wylewa w cichości, lub kryjąc głęboko,
Czułość męztwu, a smutek wstydowi poświeci,
Jest to łza, łez królowa — jest to łza pamięci!



II.

Znasz pani szare godziny dumania,
Kiedy słońce spać idzie, a słowik się budzi,
Podobne w pół do nocy, a w pół do świtania,
Człowiek się wówczas usuwa od ludzi,
A w jego duszy wir wspomnień się kręci,
To najdroższa z dnia godzin godzina pamięci.



III.

Znasz pani kwiatek mały w niebieskich sukienkach,
Który rośnie, ukryty, samotnie nad wodą,
Co nieraz może uwiądł zerwany w tych rękach
Jak człowiek gdy go losy z drogich miejsc odwiodą,
I w obcą stronę pędzą, mimo jego chęci —
Ten kwiatek mały, skromny, jestto kwiat pamięci.

IV.

Znasz pani te roskosze dumania, marzenia,
Które niosą nas w przeszłe lata, zbiegłe wieki?
Znasz pani siłę wspomnień, która smutek zmienia
W uśmiech błogiéj przeszłości, przeszłości dalekiéj,

Co się jak bluszcz zielony, po ruinach kręci,
Tej roskosze odmiany winniśmy pamięci.



V.

Znasz pani najmądrzejszą ze wszystkich ksiąg świata,
Kartki jéj białe — gdzieniegdzie nazwiska,
Siostry i matki, przyjaciela, brata —
Iskry z pamiątek świętego ogniska
Które przyjaźń przyjaźni na ołtarzu święci —
Ta księga najmądrzejsza — jest księgą pamięci.



VI.

Niech te słów kilka w wspomnień Twoich księdze,
Jeśli mnie losy w inny kraj zawleką —
Snuć życia szarą, nudną, długą przędzę
Wspomną ci pani kogoś, co daleko,
Myślą się zawsze w waszych stronach kręci —
Niosąc je z sobą w sercu i pamięci.





V.
W ŚWIAT!
URYWEK.


P. Cześnik, w oknie.

Ho! ho! Coś się niepóźnią — Widzę jak starosta,
Zapomniawszy o siwéj oddawna czuprynie,
Nieszczęśliwą swą szkapę raz po razu chłosta,
Myśląc, że taki młodszych od siebie wyminie,
Próżno! próżno Mosanie! nie nasze to lata,
Niechaj młodzież swawoli, nam patrzeć w dłoń klasnąć.
Dziwować się, pogderać, poziewać i zasnąć.
Patrz Jejmość starościny toczy się landara —
O! będzie gości do kata,

Waćpani do gawędki, a mnie do puhara,
Gotuj jéjmość przyjęcie — Ja prędzéj pospieszę
Bo na ganku ich muszę powitać perorą,
Z ich łaski dla mnie niezmiernie się cieszę,
Patrz Aśćka inwitacyą, jak do serca biorą.
Ho! ho!

(Pan Cześnik, w ganku).

Otóż i oni!

Goście.

Witamy Cześnika!

Cześnik.

Do nóg upadam, pod nóżki się ścielę,
Ich fawor serce przenika.
Nie w stanie jestem, za łaski tak wiele,
Całém się życiem wypłacić!
Lecz wdzięczną będę całe moje życie.
I chatkę moją pokocham ubogą,
Która po takich splendorów zaszczycie,
Nad pałace będzie drogą.
Panie Starosto! prosimy do środka,
Wszak to niegodzi witać się u progu —
Mówią że zwada lub nieszczęście spotka,
A dotąd dzięki najwyższemu Bogu,

Pokój tylko mieszkał z nami.
Panie Hilary! Wy księże plebanie,
Prosimy bardzo — nie spernuj prośbami,
Przyjmcie wdzięcznie, na co stanie
Bo dobre, stare przysłowie powiada;
Czem chata może, tém rada.
Panie Chorąży? A godna rodzina?
Czy prosperują? dziateczki i żona?

Chorąży.

Dość Bogu dzięki! Wziąłem z sobą syna,
Zaraz tu będzie. Gdzież głowa szalona
Zbiwszy się z drogi na plebańskiéj łące
Poszczuł chartami razem dwa zające.
Zające w krzaki, psy za zającami,
A pan Stanisław poleciał za psami.

Ktoś drugi.

Pewna nadzieja, że będzie zwierzyna,
Bo psy pańskiego syna,
Nie wiem czy wiatrem przegonić się dadzą.

Chorąży.

Łaska to pańska! I w saméj istocie,
Darmo ich nigdy w pole nie wprowadzą —
Lecz Waćpan nie wiesz o mych gończych cnocie,

Wczoraj jak ich na lisa spuścili ze sfory
To jak zaczęły gonić — gonią do téj pory.
Gdzie, gdzie, już tu przy moich nie staną niczyje,
Zagraj pana Starosty, ani się umyje.

Starosta.

Co? mój Zagraj. Wiedz waszmość, że waści na gończe,
Wilczym tropem zapewne niepójdą daleko —
Nie sztuka że z zającem dotrwałe i rącze,
Ale przed wilkiem do domu ucieką.

Chorąży.

Moje psy. Jestto affront całéj psiarni mojéj,
Ale niechcę się kłócić, każdy z swemi stanie —
I zobaczym na ówczas kto placu dostoi —
Panie Starosto — mnie jutro polowanie.

Starosta.

Zgoda.

Chorąży.

Wszystkich przytomnych wyzywam na świadki.

Wszyscy.

Będziem się submittować.

Ktoś.

Wiecie przykład rzadki.
Moja gryka z któréj się sąsiedzi naśmieli,
Żem ją posiał podobno nadzwyczaj rano.
Teraz niechaj zobaczą jak się ślicznie bieli,
A u Waszmościom ziemia łysa jak kalano,
I mróz mi jéj niezmroził, wody nie wybiły —
I chwalić Pana Boga, będę siał jak sieję —

Sąsiad.

Prawda! prawda, że naszą susze wypaliły.
A u Waszmości jakby z za rękawa leje,
Gdy u nas ani kropli —

Trzeci.

Zboże z ceny spada.
Kupiec Dawid Szmujłowicz był u mnie dziś rano,
Bogaty żyd i głowę wcale ma nie lada
Mówił że transport w Gdańsku tanio mu przedano,
Ale przyczyn niewiecie?? (Boć nie bez przyczyny),
Sułtan turecki zaczął protegować zboże —
I posyła okręta na wszystkie krainy —
Tak że od jego żagli lasem stoi morze,
Ale czemu posyła? Znowu jest przyczyna,
Chce naszym handlom niewierny zaszkodzić,

I przysiągł choćby miał Turcyą ogłodzić
Że się nasza i jedna nie sprzeda wicina.
Nawet! Co to za wykręt! Kazał sadzić lasy —
Żeby nam odjąć handel. Potaż z słomy pali —
I płyną słyszą tureckie dubasy
A nasze panie stoją! Co to będzie daléj?

Ktoś.

A cóż? Jak nam zaleje za skórę Mosanie.
Będzie wojna.

Trzeci.

O! nie wiesz! ma przygotowanie!
W Stambule słyszę armat moc leją niezmierną —
I zewsząd jenerałów już posprowadzali.
Kto to panie zwycięży tę trzodę niewierną —
Wiele już lat wojujem! Co to będzie daléj.

Ktoś.

Ach! zapomniałem ważną powiedzieć nowinę!
Pan Podczasyc się żeni.

Wszyscy.

Podczasyc się żeni!

Ktoś.

I bierze.

Wszyscy.

Bierze.

Ktoś.

Dziewczę jak malinę,
A razem dobry worek do kieszeni.

Wszyscy.

Jakże to? kto to? I jak się to stało?
I któż ta Panna?

Ktoś.

O! panna nie lada!
Znacie tych Szołdrów córkę?

Wszyscy.

Kasię małą?
Co to patrzy jak anioł, a jak djabeł gada?
Bo ani słowa po polsku nie powie.
To ona??

Ktoś.

Ona! któżby się spodziewał,
Że jemu taki projekt urodzi się w głowie —
On całe życie tych Niemców wyśmiewał.
Ale jak zwąchał niemieckie dukaty
Wszystko na bok! A nawet i portrety z sali,
Poszli na strych antenaty —
Słudzy się wszyscy w pończoszki przebrali.

I pan Podczaszyc już w trzewiczkach chodzi,
Trzęsie harcapem, tabaczkę zażywa —
Tak to kobiéta jedna za nos wodzi.

Inny.

Mospanie — Jestto nowina fałszywa,
Ja i Podczaszyc oddawna się znamy,
Kto przeciw niemu, ten przeciw mnie stoi.
Więc wnet z Waszmością w szabelki zagramy.

Ktoś.

Ho! myśli Waszmość, że się go kto boi —
Do szabel — zgoda — Rozprawim się w sieni.

Cześnik.

Co? jak? do szabel? Ale — czyż się godzi?

Inny.

Tak! tak! do szabel lub niech słowo zmieni!

Cześnik.

Panowie bracia — i o cóż wam chodzi?

Ktoś.

Mnie fałsz zadawać!

Inny.

Czernić Podczaszyca!

Ktoś.

Co? czernić? alboż komu tajemnica,

Że z głupią Niemką żeni —
Ja słowo zmienię, jak on projekt zmieni.

Cześnik.

Lecz w takiéj chwili — Złaby wróżba była —
Panowie bracia — odłóżcie tę zwadę —

Inny.

Nie! tak na sucho rzecz się nie skończyła.

Cześnik.

Chcecież zakrwawiać sąsiedzką biesiadę?
Proszę — zaklinam — niech zwyczajem starem,
Skończy się zgody puharem.

Ktoś.

Ja go nauczę!

Inny.

Ja za przyjaciela,
Ostatniéj kropli krwi nie pożałuję —
A kto go przy mnie czernić się ośmiela —
Ten moją szablę poczuje.

Cześnik.

Żono! Hanno! a idźcież, poproście o zgodę —

Hanna.

Jeśli co prośba nieśmiała pomoże.

Cześnikowa.

I ja też moją z respektem dołożę.

Ktoś.

Nie, com powiedział choć szablą dowiodę —

Cześnik.

Dajcie puhara, dla gniewu ochłody —
W ręce wasze — puhar zgody!
Panowie bracia — niechaj zgoda żyje!
Nie nasz, kto tego ze mną nie wychyli —
Kto odmówi niech się bije!

Wszyscy.

Uściśnijmy się pospołu,
Będziem pili, bedziem pili!

Cześnikowa.

A teraz prosim do stołu —

(Po obiedzie).
Ktoś.

Zacnéj Cześnika konsolacyi zdrowie.
Toast na wyjezdne wnoszę —
Szczęśliwéj drogi — Spełnijmy panowie,
W ręce wasze — przyjąć proszę —

Wszyscy.

Szczęśliwéj drogi! szczęśliwéj drogi!

Cześnikowa cicho.

I prędkiego powrotu w rodzicielskie progi.

Cześnik do synów.

Teraz przystąpcie dzieci — daję wam na drogę
Konia, błogosławieństwo — tyle ile mogę —
Jeżeli boś wam i szczęście się skrzywi,
Wrócicie ubodzy, lecz wróćcie poczciwi —
I mnie tak ojciec za młodu wyprawił,
A Bóg dla niego mnie pobłogosławił,
Sciśnij mnie chłopcze, wypijem za zdrowie —
I daléj na koń i w świat Mspanowie!

Matka.

O dzieci moje, kiedyż was zobaczę —
Jedźcie mi zdrowi, gdy tego potrzeba —
Ja jedna może za wami popłaczę,
I będę zawsze modlić się do nieba,
Naści Wacławie ten krzyżyk święcony,
Módl się do niego wieczorem i z rana,
Niech ci on wspomni twe rodzinne strony.
I ojców twoich przedwiecznego pana.
Na tobie młodszy obraz z Częstochowy —
Noś go na szyi — I u mnie na ścianie
Taki sam wisi. Uchyl przed nim głowy.
Gdy ci nieszczęście w poprzek drogi stanie.

Wstyd może płakać — Lecz nie wstyd się modlić.
A łza do Nieba nie może upodlić.
O! bądźcie zdrowi, pomnijcie przestrogę,
Błogosławię wam w imię Chrystusa na drogę.

Pleban.

Dzieci, bo tak was od kolebki zwałem,
I ja was w imię Boga błogosławię —
Niech was powitam, jak dzisiaj żegnałem,
Niepokalanych w światowéj kurzawie.
Krótkie roskosze świata i świata cierpienia,
Wszystko się kończy ze zgonem.
Ale tam w niebie nic się nieodmienia.
Wieczna świeci pogoda, przed Chrystusa tronem
Jeśli was świat i ciało zechcą wkuć do ziemi
Jeśli was rozpacz piekielna odurzy,
Wy jak sternik z oczyma w niebo wlepionemi,
Za krzyżem Chrystusowym wynijdziecie z burzy.
Tę wam radę przyjaciel na pamiątkę daje —
Nieście ją w duszy piastując niezłomnie —
Pójdę modłami memi z wami w obce kraje
A i wy czasem — przypomnijcie o mnie.

Hanna.

Ach! siostrę samą rzucacie!
Wysyłam wam dwie chustki — święcone w kościele,
Weźcie je na pamiątkę. Uściśnij mnie bracie.

Wacław.

Nie płacz, powrócim na twoje wesele.

Zegota.

Bądź zdrowa siostro!

Cześnik.

No! no — dość żegnania.
Po męzku — chłopcy — Jeszcze raz za zdrowie,
Vivant przyszłe sukcessa.

Wszyscy.

Zdrowie wasze! zdrowie.
Szczęśliwéj doli!

Cześnik.

Niech wam Bóg prędzéj powrócić dozwoli —
I Święci Pańscy od przygód was strzegą.
Z domu jedźcie powoli —
A nazad konie czwałem niechaj biegą —

(Rozstajne drogi).
Zegota.

Pamiętasz! ten krzyż do ziemi się chyli,
Była to meta naszych przechadzek dziecinnych,
Tuśmy nieraz wieczorne godzinki nucili —
A Bóg wdzięcznie przyjmował modły serc niewinnych,

Niedawno Hanno biegnąc z przechadzki do domu,
Tutaj wianek bławatków porzuciła świeży.
Nie podobał się biedny, jak widać nikomu
Bo zwiędły pod krzyżem leży.
Dziś przed tym odkupienia, pamiętnym obrazem,
Rozbiegniemy się bracie, każdy w swoją stronę,
I nieprędko znów tutaj przywędrujem razem —
Nim ztąd pójdziemy — modły połączone
Szlijmy raz jeszcze do Boga.
Zmówmy pacierz dziecinnym zwyczajem,
Ja za twą podróż, ty za mnie nawzajem,
Niech od modlitwy rozpocznie się droga.
Bracie! — Pod twoją obronę.

(modląc się u krzyża).
Zegota.

Bądźże zdrów bracie — na długo, na długo —

Wacław.

Patrzaj, ja się rozpłakałem!
Bądź mi zdrów bracie — bądź zdrów wierny sługo!

Zegota.

Raz jeszcze — bądź zdrów. — I ruszajmy czwałem.





VI.
DZIEWIĘĆ POKOLEŃ LITWY.



Raz Pramżu wyjrzał z nieba przez okno na światy,
Które był stworzył przed laty.
I zmarszczył czoło widząc pasmo zbrodni,
Jak smok opasujące na około ziemię.
Ujrzał i krzyknął — Wszyscy żyć niegodni,
Całe ich wygubię plemię.
Rzekł i tą ręką, która nieba trzyma
Klasnął, aż światy najdalsze zadrżały,
I z głębi otchłań, gdzie duchy siedziały
Wywołał Wieję i Wandę olbrzyma.

Idźcie, rzekł do nich — Oto jest garść błota,
Na któréj ludów ćmy, czarnieją zdala.
Pramżu wam ziemię przewrócić pozwala,
I niech nią póty ręka wasza miota,
Dopóki ludzie nie zginą zuchwali,
Co ją występkiem skalali.
I poszły duchy i w ręce ją wzięły
Poczęły chytać i kołysać ziemię.
Wody do góry wzniosły się i wzdęły. —
I jak rzekł Pramżu — znikło ludzkie plemię.
Przez dni dwadzieścia i przez nocy tyle
Wanda i Wieja ziemię kołysali,
A resztka ludzi zagnana od fali,
Na gór wierzchołku, ściskana za chwilę,
Już zginąć miała;
Gdy Pramżu oknem wyjrzał na niebios krainę —
I ujrzał ziemię srodze skaraną za grzechy —
Pramżu jadł właśnie niebieskie orzechy;
I przez litość na ziemię wyrzucił łupinę,
Ludzie w nią wsiedli i wśród wzdętych fali
Na niéj się uratowali.
Wanda i Wieja wróciły w otchłanie,
A Paramżu święcąc pokoju godzinę,
Przez niebo rzucił na pojednanie —
Siedmiobarwną Linxminę,

Nad Białe morze przyszło ludzi dwoje,
Jedna z par ocala tych w łupinowéj łodzi,
I osiedli na Litwie. — Lecz starzy oboje,
Myśleli że się lud z nich nowy nieodrodzi.
Nie — rzekła im Linxmine z górnego obłoku,
Pramżu chce z was mieć nowe pokolenie —
Skaczcie przez te kamienie,
A po każdym waszym skoku,
Z kamienia człek się urodzi.
Posłuszni starzy na Pramżu rozkazy,
Przeskoczyli dziewięć razy
I ztąd litewskich dziewięć pokoleń pochodzi.





VII.
RAPSOD
1252.


Czarny duch.

Dawno przeszła, a zawsze przytomna godzina —
Godzina potępienia, upadku, przekleństwa
Wszędzie ze mną — i wszystko mi ją przypomina,
Gdzie lecą — ona za mną — nademną, w około —
Ognistą mi koroną opasała czoło,
Płomienne berło dała, co mi pali dłonie,
I w sercu zapaliła ogień, co tak płonie.
Że gdyby piekła nie było.
Toby mógł — dumnych posadzić za karę —

Bo tu się tyle płomieni skupiło!
Męki dzisiejsze, przypomnienia stare,
I przyszłość straszna i wieczność bez końca,
Którą mi mściciel napisał na czole.
Wieczność dłuższa od życia światów, życia słońca
Wieczność! i zawsze męki upodlenia — bóle
Wieczność i zawsze ognista korona
Na czole moje włożona —
Będzie mi podłość moją wypiekać na czole
Przypominać żem walczył i walczył daremnie,
Przypominać żem upadł, upadł tak nikczemnie,
Że ręce moje skute, wymierzone kroki,
I ja com miał sługami gwiazdy i obłoki
Będę się zawsze włóczył po téj garści kału
Po téj nędznéj drobnéj ziemi —
Będę z niéj prochy zbierał, pracował po mału,
By piekło zaludnić niemi.
Ha! tu na ziemi jeszczem równy z tobą!
Tu się ta walka, którą ci przysiągłem,
W któréj upadłem — toczy lat tysiące,
Toczy sroga, zażarta tak jak była w niebie,
Tu Boże, twoich ludzi odbieram od Ciebie.
Tu serce twe zakrwawię — tutaj jeszcze Boże —
Ja szatan, ja zepchnięty — Ciebie upokorzę —
Patrz! ześléj im syna, co umarł na krzyżu,
Który błysnął im niebem przed oczyma duszy —

A oni jednak ku mnie wyciągają ręce,
I wolą wieczność katuszy,
Wolą wieczność w wiecznéj męce,
Niśli teraźniéjszego życia choćby chwilę,
Poświęcić twemu synowi i tobie.
............
Patrz na świat twój Boże, —
Podzielmy go na połowę —
Stańmy oba — ty niebo — ja piekło otworzę,
A na brzeg piekła roskosze miodowe —
Pusto będzie w twojém niebie,
I pójdą wszyscy od ciebie
Twoi to byli słudzy, co z krzyżem na zbroi,
Niegdyś poganów wrogi i szpitalni stróże —
Szli krzyż zatknąć na wschodzie — szli by leczyć rany —
O! Twoi to byli, Twoi!
Dziś patrz — aż miło,
Co się to z nich zrobiło.
Twój krzyż już tylko brudne serca ich osłania,
Aby nie widać ich było —
Wzięli miecz w rękę i poszli wojować —
Dla żądzy złota, żądzy panowania —
Świat będą krwawić i ludy mordować —
Bo z bogactwami ich żądze urosły —
Teraz oni swéj dumie nie krzyżowi służą.

Zakon ich ręce nasze wysoko podniosły —
Zakon ich — pod Twoim znakiem.
Patrz; ja się w suknię sług twoich ubieram
Ażebym lepiéj zwiódł i ułudził —
O! na ziemi, jam prawdziwy Bóg.
Naszéj walce nie koniec był, na dnie upadku,
Z upadkiem mojéj nie straciłem siły —
Wstałem z dna piekieł — mocniejszy, a gniewem
Siłę mą dwoję — siłą gniew rozżarzam.
I walczę teraz na kawałku świata
Walczę znów, walczę jeszcze, walczyć będę,
Wydrę z rąk twoich ziemię i posiędę.
Tu na Litwie jam czczony,
Lud mi bije pokłony.
Nim tobie jednę ofiarę przyniosą
Mnie sto ze strachu składają.
Bo mnie się boją — a Ciebie — kochają.
O! twoja dobroć jest orężem moim —
Ten kraj lasów i dziczy
Moich tylko sług liczy —
Mam kościoły, modły, sługi —
Ja — Bóg drugi!
Nie — ja pierwszy Bóg ziemi!
Tu jeszcze krzyż twój nie błysnął na Litwie,
A nim tu przyszedł, jam go znienawidził,

Zmięszałem go z orężem i wrogami w bitwie,
Krwiąm go obluzgał i łzami ohydził.
A Litwa moja — bo w krzyżaków ręku —
Krzyż nie jest twojém miłości znamieniem,
Lecz godłem zdrady, boleści wspomnieniem,
Niewolą, zniszczeniem.
W ich kościołach, ogień dla mnie się rozpala
Dla mnie te lasy wyrosły,
Na moim spłoną ołtarzu —
Mnie to ich ręce wyniosły —
Z piorunem w ręku ponad ludu głowy, —
Ten twój piorun co obłoki
W godzinie zemsty przeszywa —
I gniew twój krótki im wróży —
Dla mnie ofiary wyzywa,
Twój piorun nawet mnie służy!
Wszystko moje, na twéj ziemi —
Wszystko jest dla mnie narzędziem,
A gdy dłużéj walczyć będziem;
Tu drugie piekło rękami mojemi
Założę na twojego syna świętym grobie.
W własnych twoich kościołach, walkę wydam tobie,
I choć ja w piekle — Ty w niebie
Spotkamy się na ziemi i zwyciężę Ciebie —
A ty mnie znowu przykujesz do piekła;
Znów wyrzucisz gdzieś w bezdnie i podepcesz nogą,

Dobrze — lecz jeśli z oka twego łza pociekła —
Ta łza boleści, będzie mi tak drogą
Żebym jéj wielkości i wieczność poświęcił.
Zemsta, zemsta jest mną całym —
Zemsty pragnę, chodzę, szukam —
Dla niej na ziemię zleciałem
Dla niéj te prochy — tych ludzi —
Tych robaków podbijam, żeby Cię kąsały
Zemsta to ja — to ja cały.
Od téj korony co mi czoło gniecie,
Aż do stóp w piekła zanurzonych toni,
Dla mnie i w piekle i w sercu i w świecie —
Jedna jest tylko myśl dla niéj i o niéj.
Tam, w południowym kraju,
Gdzie twój krzyż dawno zatknięty —
Gdzie jak w twoim raju
Śpiewają ci — Święty!
I tam ja zasiałem,
Ziarno, które wyrośnie na paszę dla piekła
I tam twych sług światem,
Wyziewem paszczy szatana!
Zamiast miłości i krzyża
Dałem w ręce miecz, pochodnie
Natchnąłem złością, i gniewem.
Tym piersi moich wyziewem.
Oni za twoją sprawę, moją walczą bronią —

Krew się leje, łzy leją i jęki się wznoszą —
Ja się tém poję z roskoszą,
Jak ludzie dźwiękiem lutni, albo róży wonią!
Już więzienia gotowe, już błyszczą łańcuchy,
Czarni sędziowie siedzą,
Zemsty i zniszczenia duchy,
I stos czeka gotowy — nim wyrok powiedzą!
A — i tu w Litwie nawracają mieczem,
Wszyscy moi — wszystko moje
Ziemia i ludzie
W ciężkim po to idą trudzie
Krzątam się pracuję znoję —
Lecz wszędzie, wszystko zagarnę
I ziemia jest, już — będzie jak to piekło czarne
W którém siedzim uwięzieni.
Spójrzmy! krzyżacy szepczą Mu pacierze
A ich modlitwy do piekieł zstępują —
Ich modlitwy piekło bierze,
Bo modląc się wojnę knują,
I z mieczem w dłoni,
Kąpiąc się we krwawym zdroju,
Oni, ogłaszają , oni!
Boga zgody i pokoju!

(Śmieje się).
Archanioł.

Bóg mnie posyła — słyszał twoje słowa.

Czarny duch.

Słyszał? dobrze — jam na to bluźnił i narzekał,
Abym Go dręczył, abym Mu dopiekał.

Archaniół.

Możeż Boga, szatańska z piekieł dręczyć mowa?
Twój głos jak szumy wiatrów bezsilny podlata
Bóg słyszy — cierpi do czasu.
Tyś jest Mu ludzi probierczym kamieniem,
Ci, których zwiedziesz, nie warci są nieba —
Ci, co się oprą szczęśliwi na wieki.
Bóg dał im rozum i wolę
I z jednéj strony niebo im otworzył,
Z drugiéj piekło położył.
Niechaj co zechcą wybiorą,
Bóg posyła mnie do Ciebie,
Ty nad tym krajem rozciągnąłeś skrzydła
Ja — będę go bronił.

Czarny duch.

Ty? ty? go będziesz bronił?
A jaką bronią? — Nadzieją?
Nadzieją, gdy ja roskosze
Dumy nasycenie, złoto,
Tyle im tyle przynoszę!
Cóż ty naprzeciw postawisz?
Krzyż? A wieszże ty co krzyż w Litwie znaczy —
Nie Zbawiciela, nie miłość i zgodę,

— Ale hasło krwi i wojny —
Bo krzyż błyszczy na piersi ich wrogów krzyżaków —
Bo krzyż łańcuchem wisi nad ich szyją —
Krzyż! to rękojeść mieczów, któremi ich biją —

Archanioł.

I krzyż nim mała liczba lat upłynie —
Będzie znamieniem Bóstwem w ich krainie.
Krzyż obali twe świątynie —
Krzyż zgruchocze twe ołtarze —
Z nim tu z Zachodu przypłynie
Pokój i światło —

Czarny duch.

A co ja wiem z przyszłości? Mam zakryte oczy!
Dla mnie czas tyłem zawsze, leniwo się toczy —
Ja nic niewiem, w nic niewierzę!
Wyzwał ci — dobrze! Zobaczym co będzie.
Ja w tysiąc kotłów do wojny uderzę —
Wojna! a kto zwycięży, ten kraj ten posiędzie.
Ja — albo ty aniele.
Pokój! pokój! im niesiesz i kiedy Mnich uczony,
Z moją pomocą, odgrzebał w popiele,
Tajemnicę, co ludzi zabije miliony —
Co zwalczy siły, oręże połamie.
Ogień, który ja z piekła na ziemię przyniosłem,

Ogień, co dziecku da olbrzyma ramię —
Co będzie śmierci i zniszczenia posłem.
Ty paplesz o pokoju — a tam spiże leją
I kule leją do boju —
Któż cię ułudził nadzieją,
Zgody, cnoty i pokoju??
Nie — dopóki ja walczę — wojna nie ustanie
Dopóki będą ludzie, nikt ich nie pogodzi —
Walka się z walki, ze zgody zamięszanie —
Z trupa się żołnierz urodzi.
Słodko im będzie pośród ran i znoju
Dam im wawrzyny — nie będzie pokoju.

Archanioł.

Gdyby ślepo człek słuchał od niebios natchnienia,
Nie byłoby ni kłótni, wojny ni zniszczenia.
Słaby rozumem, słabszy jeszcze wolą.
Często się chyli pod twym tchem zatrutym —
Lecz krzyż uleczy rany co go bolą,
Krzyż błyszczy w niebie nad światem zepsutym —
Wielu pociągnie do Boga i nieba! —
Walczmy szatanie — a w lat półtysiąca
A w tysiąc ujrzym, komu uledz trzeba
Czyja prawica potężniéj władnąca,
Czy twoja z piekieł, czyli Boża z nieba.
Wspomnij na chwilę, kiedyś jeszcze w niebie

Podniósł się hardy i spadł w dno piekielne,
Wspomnij dzień zawsze pamiętny dla ciebie
Co ci kajdany ukuł nieśmiertelne,
I dał ci władze nad wszystkiém złém ziemi.
Dał ci koronę spodlenia i męki —
Wspomnij! schyl głowę przed słowami memi,
uchyl czoło od cięcia téj ręki.

Czarny duch.

Głowę uchylić! Drżyć! ja nieśmiertelny —
Ja pan ziemi — ja! niezgięty!
Ja przed którym się chyli cały świat piekielny
Ja — ja — niezwyciężony?

Archanioł .

Ty duchu przeklęty!

Czarny duch.

Ja! widziałżeś w dniu walki, w dniu upokorzenia
Tę głowę pochyloną, lub usta żebrzące?
Szatan jak Bóg wasz nigdy się niezmienia
Po jego sercu płynie lat tysiące,
A serce jego — z kamienia.
Jak kamień twarde i zemstą żarzące,
A usta jego nie będą się modlić —
A głowa jego nigdy się nie schyli —
Czoło nie może pokłonem upodlić —
On upadł, lecz nie jęknął, w wielkiéj owéj chwili
Stoi niezwyciężony, choceście go zbili!

Archanioł.

Więc walcz — Lecz patrzaj — Widzisz tam na ziemi.
Siedzi człowiek w koronie,
Co niegdyś pełzał przed bałwany twemi,
Dziś olejem Chrystusa namaści swe skronie.
Posłów do Rzymu wysyła,
I krzyż nad Litwą zatyka.
Patrz — Czyja ręka te cuda zrobiła?
Czyś ty nam wroga zmienił w niewolnika?
Z twojéj siły się naśmiewam.
Zgniotę oręż twój i ciebie.
Trzykroć cię jeszcze wyzywam
Ja i twój Bóg na niebie.

Czarny duch.

Dobrze! przyjmuję walkę — Lecz król twój Mindowe
Co przedemną zginał głowę —
Waszéj korony nie włoży,
Bo kto się raz upokorzy
Przed ołtarzami szatana,
Ten jego został na wieki.
Nie — dzień ten jeszcze daleki.
Gdy nad Litwą krzyż zabłyśnie —
Przyjmuję walkę — a wojsko aniołów
Co się na te ziemię ciśnie —

Zatknie krzyż chyba nad stosem popiołów,
Kiedy tu nic nie zostanie —
Tylko las i zwierzę w lesie,
O! tu moje panowanie —
A ten, kto tu krzyż przyniesie,
Będzie męczennikiem krzyża.
Lecę, wojnę z sobą niosę!
Chwilę zgody — co się zbliża,
W krwi potok zmienię, w łez zdroje.
Miecz zakonu litewskiej krwi już zakosztował,
I miecz zakonu nie będzie próżnował.
Jest iskra dumy w sercach Mnichów zbrojnych,
Ja ją rozpalę, rozniecę,
I wywiodę niespokojnych,
I sam na wojnę polecę.
Jest iskra żądzy bogactwa i złota,
Ja ją rozdmucham w ich głowie,
Litwa uboga lasy ma i błota
Lecz lud ma w sobie, ludem ich ułowię.
Jest iskra gniewu w sercach wojowników,
Ja ją rozżarzę wspomnieniem,
Będzie im słodko wśród jęku i krzyków
Słodko się oblać wroga krwi strumieniem.
Iskra lubieżna na ich oczach płonie,
Ja w wojnie dam im swawolę,
Dam im roskosze na Litewek łonie,

Skrycie, ich użyć pozwolę —
Wszystkie bezprawia osłonię.
Jest iskra sławy i jest żądza chwały —
Ja ich do góry podniosę na dłoni,
Będzie im klaskał świat cały,
I wieńce plótł dla ich skroni.
Groty z marmuru wystawię,
W księgi zapiszę nieśmiertelne imię —
Dam im smak w ludów oklaskach i wrzawie.
W bitew szczęku, w bitew dymie,
Ja ich wysoko postawię —
Ja ich piersiami osłonię —
Dam radę, gdy będą padać
I wyciągnę ku nim dłonie —
A ty aniele? czémże będziesz władać?
Czy ci w sercu człowieka choć iskra została?
Gdy moje, żądza złota — roskoszy i chwała?
O! nie zwyciężysz — a mnie się zaczyna,
Po wiekach cierpień — zemsty choć godzina.





VIII.
DO
NOWONARODZONEGO.



Otóż nowy męczennik, do świata przybywa!
Nieszczęśliwy! o gdybym miał na to dość siły,
Stargałbym słabe życia twojego ogniwa,
Żebyś niezapłakawszy wrócił do mogiły!

Jeden więcéj męczennik! wróć zkąd idziesz dziecie
Jest i bez ciebie dosyć nieszczęsnych na świecie,
Wróć, zamknij oczy, na świat nie spoglądaj,
Odepchnij piersi matki i życia nie żądaj.


Powróć nazad, ażebyś za roskoszy chwilę,
Dla imienia człowieka, niedręczył się tyle
Ile my z każdą dręczym się godziną!
Póki czas wróć do nieba, zkąd idziesz dziecino!

Ujrzysz ludzi i świat ten — nie patrz na nich lepiéj!
Będziesz musiał pogardzać, albo nienawidziéć,
Miłość własna twój rozum porwie i zaślepi,
Będziesz płakał nad matką, z ojca będziesz szydzić.

A jeśli umysł kiedy obrócisz na siebie,
Sobą biedny pogardzisz! O! lepiéj tam w niebie.
Wróć dopóki czas jeszcze. Gdy świat cię otoczy
Kiedy ciebie z aniołka przemieni na zwierzę,
Ujarzmi twoją duszę, zaćmi twoje oczy,
I wolą nawet wówczas od ciebie odbierze.
Jęczeć będziesz nad sobą i przeklinać życie,
Lecz w sercu — nędzny! żyć będziesz chciał skrycie.

Wróć dopóki czas jeszcze, odepchnij pierś matki
Umrzyj, o! umrzyj dziecię, na coś się urodził?
Te łzy których nieczujesz, to przyszłe zadatki,
Łez któremi twe życie będziesz kiedyś słodził.
Pójdą z tobą w świat razem z matczynnego łona,
Bo z niemi człek się rodzi, z niemi żyje, kona.


Niemi płacze w radości, w smutku płacze niemi.
Mierząc liczbą łez swoich, pobyt swój na ziemi.
Ach! nie jeden żegnając świat zimny na wieki,
Swoją tylko łzę poniósł przyschłą do powieki.

Tu, niema szczęścia, niema! — ten tylko szczęśliwy,
Kto zimno na świat cały i siebie pogląda.
A w jego oku nikną cnót i zbrodni dziwy,
Nie lęka się niczego, niczego nie żąda,
Śmieje się z siebie, z Boga, z świata jak z omamień,
Nie płacze i niekocha — szczęśliwy — jak kamień! —

Poznasz co to jest człowiek. Ktoż poznał człowieka?
Zlepiony z tchnienia Boga i kału téj ziemi,
Zbliska szatan, lub zwierzę, aniołek zdaleka,
Nieśmiertelność śmie wzywać usty nieczystemi!
Sam niewolnik a jednak porwał berło świata,
Słaby — ujarzmił wszystkich i do chwili zgonu,
Nie ustąpi uparty z swéj wielkości tronu;
W pół zgniły jeszcze Bogiem i duszą pomiata!

Ujrzysz go dziecię, kiedy w swojéj chwale,
Dumny, że się największém ze stworzeń rozumie,
Mądrości sobie skarby przywłaszcza zuchwale,
On, co się śmierci oprzeć na chwilę nie umie.
Ujrzysz, jak potém ziemię skrapiając obficie
Kmieć, w jéj wnętrznościach zarabia na życie.


Jak nędzny do zwierzęcia podobniejszy człowiek,
Będzie żebrząc litości, pił łzy swoich powiek,
Nikt mu ręki niepoda, żalem się niewzruszy,
Odepchną go, na skargi zatykając uszy.

Znajdziesz i roskosz! — dla niéj nie warto się rodzić,
Jak nocna gwiazdka będzie błyskać i zachodzić,
A wejdzie na to tylko, by krwawe cierpienia,
Gorzéj jeszcze twą duszą i sercem szarpały.
Taka roskosz, roskoszy niewarta imienia.
Innéj, świat nie da ci cały.

W zawiedzionych nadziejach młodość twa upłynie,
Nadejdzie starość niosąc rozumu pochodnie,
Będziesz płakać przeszłości, gdy na wieki minie
Będziesz płakał lat młodych, steranych niegodnie!

Lecz cóż z żalu po czasie? o! umrzyj dziecino,
Bo lepiéj ciału w grobie, lepiéj duszy w niebie,
Stokroć się było lepiéj, nierodzić dla ciebie,
Lub zginąć, z tą z którąś urodził godziną.

Żyj jednak, gdy cię matka wypieszcza troskliwa
I niepomna swych cierpień, do nich ciebie wzywa,
Żyj i cierp — ale szczęścia nie szukaj na ziemi,
Bądź tylko zimnym sędzią ludzkich głupstw i złości

Smiéj się, płacz patrząc na nich, ale nie błądź z niemi,
Przysięgami pogardzaj, nie wierz ich miłości.

Jeśli ci kiedy czysta jak anioł dziewczyna
Przysięże miłość wieczną — odepchnij od siebie!
Roskosz, to jéj kochanek, to myśl jéj jedyna;
Tutaj nie ma miłości, jedna miłość — w niebie!
Niewierz niczemu, wszystko kłamstwem jest na świecie,
Niewierz nikomu, niewierz najbardziéj kobiecie.
Ona! — to fałsz wcielony, z uśmiechem na twarzy
Kłamie u stopni ołtarzy.

Jeżeli chcesz być mądrym niewierz jéj dziecino,
Jeżeli chcesz roskoszy, uwierz jéj na chwilę,
Za pochwałę swych wdzięków, da roskoszy tyle,
Ilebyś niewyżebrał srogich mąk godziną.

Niewierz nikomu, mędrzec téj ziemi,
Niewierz, o niewierz nikomu!
Przyjaciel skarby łudzi się twemi,
Żona srom wnosi do domu.

A potém przyszłość blada i drżąca,
Życia zastąpi ci drogę,
Zechcesz odpędzić, gdzie stawisz nogę,
Krok się o przyszłość roztrąca.


Co dzień przedumasz o duszy, niebie,
Co dzień zapłaczesz nad sobą
I z każdą chwilą i z każdą dobą,
Śmierć się przybliży do ciebie.
Przyszłość ci będzie stać przed oczyma,
Stać i urągać się tobie.
Zechcesz ją schwytać, spojrzysz, już niema,
Czeka na ciebie w twym grobie.
Zniesiesz to wszystko, zniesiesz na świecie
Sto razy więcéj, nieszczęsne dziecię!

Dziś przy kolebce stojąc w około,
Wszyscy ci szczęścia, roskoszy życzą,
Berła w twe ręce, laury na czoło,
Mądrość w twe usta kładną zwodniczą,
Sypią ci skarby, sypią ci złoto,
Lecz to czcze słowa biedna istoto!

Ja co w doświadczeń chodzę żałobie,
Jedno życzenie przyniosę tobie —
Unikaj życia, szczęścia i nędzy,
Umrzyj — o! umrzyj co prędzéj! —

Dołhe, 3 Września 1833 r.





IX.
CYKNODYJA.
(ŁABĘDZI ŚPIEW).



Wyrzucony na świat ten silną Stwórcy dłonią,
Obiegłem w koło życie i u celu stoję;
Oczy, wprzódy łez pełne, dzisiaj łez nie ronią,
Wprzódy umrzeć się bałem, dziś już się nie boję.

I czuję w głowie mojéj przedśmiertelne dreszcze
I w piersiach moich przyszły zaród śmierci czuję.
W sercu życia maleńka iskra tleje jeszcze
Lecz już dusza znękana, ku niebu wzlatuje.


Bądź zdrów świecie na zawsze, na wieki, na wieki!
Bądźcie zdrowi, wy coście zmierzyli mi życie,
Przebaczam wam, nas wszystkich koniec niedaleki,
Przebaczam wam — niewiecie nigdy co czynicie.

Żegnam cię miejsce, kędym się urodził,
Żegnam cię ziemio, księżycu i słońce!
O! nie jedno cierpienie gorzkie, dojmujące,
Widok wasz sercu mojemu osłodził.

I ciebie żegnam luba — nie! — nie żegnam ciebie —
Nie żegnając się nawet znajdziemy się w niebie.
I w téj szczęśliwéj połączenia chwili,
Spotkamy się, jakgdybyśmy się nierozłączyli.

Jedno może wspomnienie chwil naszéj miłości,
Miłe mi jest i dzisiaj, tak jak przedtém było.
I nie jeden mi skarbu wspomnień pozazdrości,
Bo z niemi umrzeć nawet — o luba! tak miło!

Ja i dzisiaj pamiętam téj miłości dzieje!
Kiedym był nieszczęśliwy, tyś mnie pokochała,
Kiedym utracił życia i szczęścia nadzieje,
Przyszłaś żebyś łzy swoje z mojemi zmięszała.

Dzięki ci, dzięki! — Może czas odmieni ciebie,
Pomarszczy twoje lice, serce twe odmieni.

Zimna, mądra, ostygniesz z namiętnych płomieni;
Zestarzejesz — lecz młodzi spotkamy się w niebie.

Wszak dusza nie starzeje! tak! tam luba w niebie,
Dokończymy rozmowę na ziemi poczętą;
Tam będziesz moją, tam mi nikt nie wydrze ciebie,
Tam brudna miłość ziemska, przemieni się w świętą.

Brudna? nie — i tu miłość nasza czystą była,
Wyrosła z łez i nieszczęść, na nich się skończyła!
O! te chwile w najsłodszych życia mego mieszczę,
Czegożbym niedał, gdybym dziś mógł kochać jeszcze?

Lecz dziś kochać niemogę — widziałem świat cały,
Odarłem człeka z ciała, w krew jego patrzałem,
Serce wyrwane z piersi te ręce trzymały,
Z czaszką myśli stolicą, o ludziach gadałem.
Kości ludzkie i trupy mówiły mi wiele,
Lecz nie powiem wam tego, co od nich słyszałem,
Wy świata kochankowie piękności czciciele
Kochajcie tak, jak wprzódy i ja sam kochałem.
Dziś ja, jak mucha życia kończąc jednodniowe,
Litując się nad wami, w grób nachylam głowę.

Ach! gdyby tylko chwilę Maryo ukochana,
Tylko dwie przeżyć chwile, jak my dawniéj żyli,
Wieczorem zejść się w domu, a w kościele zrana,
Płakać godziny całe, a śmiać się pół chwili.


Pamiętasz może jeszcze! — nie — tyś zapomniała,
Świat stanął między nami jak mur nieprzebity,
Niewidzim się — ta tylko pociecha została
Że oboje patrzymy na niebios błękity,
Oboje widzim słońce, gwiazdy, twarz księżyca —
Jedna karmi nas ziemia i światło przyświéca,
A kiedy wzrok nasz tęskny w niebo się pomyka,
Na gwiazdach, niebie, słońcu, może się spotyka.

Maryo! dziś ty nietaka, jaką byłaś wprzódy
Kiedyś ty młodszą była i ja byłem młody,
Dziś my starsi oboje, śmiejem się z młodości,
Śmiejem się głośno, serce po cichu zazdrości.
Pamiętasz te wieczory — Świeca dogorywa,
Miasto szumi, szum miasta do nas nieprzybywa.
My siedzim sami jedni i milczym oboje,
A w głowach naszych płyną, dziwnych marzeń roje.
W tém wymówném milczeniu wieczór nam uleci.
Ach! byliśmy szczęśliwi, szczęśliwi — bo dzieci!

Tyś mnie jedna kochała, na szerokiéj ziemi,
Żyłaś mém życiem i myślami memi,
Wówczas lepsze łzy były, niż dzisiejsze śmiechy.
Na wagę życia, marne kupione uciechy.
Dzisiaj kiedy do grobu nachyla się ciało,
Z dawnych roskoszy tylko żartować przystało.


Dzisiaj, wiek nam rozumem nad głowami świeci
Tak! dziś kochać niewolno — jużeśmy nie dzieci.

Maryo! przed tobą jeszcze dłuższą droga życia,
Ty jeszcze masz przecierpieć przeżyć jeszcze tyle.
Dni i godzin masz tyle nieznośnych do zbycia,
Nim przyjdzie spocząć zemną, w spokojnéj mogile!
Nie spiesz się i wśród życia, między ludźmi złemi
Bądź taką, jaką byłaś w młode twoje lata,
Jaką masz być tam w niebie, bądź tutaj na ziemi,
Żyj i jak ja przy śmierci — nie płacz tego świata.

14 Września 1833.





X.
BARBARA.
I.

W pałacu cicho było, bo wszyscy usnęli,
Cicho, tylko pod oknem pieśń rybaka brzmiała.
Barbara siedząc smutna na wdowiéj pościeli,
Na szumną Wilią patrzała.

Cicho było. A z bala do złotéj alkowy,
Dochodził śpiew i rzeki z brzegami rozmowy.
Ona siedziała smutna, zamyślona,
Na okno, na drzwi, lampę obracała oczy,
I od niechcenia plotła miękki włos warkoczy,
I tuliła go rączką do białego łona.


Barbara nie zasypia, w jakichś myślach tonie,
Spleciony znów rozplata włos wieńczący skronie,
Potém perły na szyi niedbale przebiera,
Potém, chciała już westchnąć, lecz ktoś drzwi otwiera.
I na ustach, w uśmiechu skonało westchnienie.

— To on — August! — i lekko skoczyła z pościeli.
Słychać dźwięk pocałunku i dwojga serc drżenie.
Słowa — któremi, witam, sobie powiedzieli.
Chwilka i cicho znowu, bo te szczęścia hasła
Ustały nagle — i lampa zagasła.

II.

Było ich dwóch. Po cichu weszli do komnaty,
Jeden niósł lampę, blask jéj tuląc krajem szaty,
Drugi, palcem na łoże wskazywał w alkowie,
I jak jad po kropelce, tak cedził po słowie
Jakąś mowę okropną; — bo drugi się zżymał,
Słuchał jak dzik wystrzałów i za miecz się trzymał.

Szli i przy blasku lampy, wnet łoże ujrzeli,
Na nim Barbara w objęciu Augusta.
Ręce około szyi obwinione mieli,
Serce biło przy sercu, a przez sen ich usta
Drgały, jakiemiś jeszcze poruszone słowy.
Był to koniec zapewne wieczornéj rozmowy.


— Czas wstawać! — wrzasnął pierwszy, czas wstawać ospali,
I pochwycił ich, wstrząsnął rekami ze stali,
Śmiejąc się tak jak piorun w obłokach się śmieje.
— Nadtoście długo spali — patrzajcie! już dnieje!
August zbudził się, porwał z pogromem na twarzy,
I spojrzał jak na zbrodniarzy
Pogardliwie i zimno. A oni patrzali.

Jak gdyby w piersi, serca książęcia szukali.
— Książę zawołał pierwszy — jeszcześ był dziecięciem,
Kiedy za ciebie przed Bożym ołtarzem
Przysięgli, że gdy Litwy zostaniesz książęciem
Będziesz nas kochał, rządził i bronił nas razem.

W imieniu téj przysięgi, pozwól się zapytać,
Jaka na zbrodniarza kara,
Który kobietę uwodzić się stara,
Śmie cześć jéj, pokój — śmie szczęście jéj chwytać?
Powiedz książę, Ty milczysz? patrz na miecz w mém ręku,
Nimbym zbrodniarza krajał pomaleńku
W drobne kawałki, by cierpień godziną
Każdą chwilę roskoszy wypłacił niecnota.
Ty siostro powiedz, co zrobić z dziewczyną,
Która cnotą i sławą bezwstydnie pomiota?
Milczysz? więc powiem — ją żywcem do grobu

Z trupem kochanka zakopać bym kazał.
Bo kto raz imię, kto swą sławę zmazał
Wartże, by dłużéj wlokąc się po świecie
Swój i rodziny swojej, nosił srom na grzbiecie?
— Broń się książę! przerwał drugi,
Broń się, cierpiałem czas długi —
Widziałem cię w tém łożu — broń się bo zabiję!
Ty siostro patrzaj, jeśli on przeżyje,
Jeśli Bóg występnemu poszczęści w téj chwili,
Módl się, dziękuj, że on nas, nie my go zabili,
Dziękuj niebu za śmierć braci!
Wszakżeś miłość przeniosła nad cnotę i sławę,
Rzuciłaś w serce swoje cierpienia obawę.
Miłość ci pewnie, miłość to wszystko opłaci!
Broń się! — I August z łoża z mieczem w ręku skoczył,
Milczał, lecz wzrok okropny, po dwóch braciach toczył,
Tym wzrokiem im urągał, przeszywał ich, mierzył,
Chciał ich pobić oczyma, nim mieczem uderzył.
— Precz broń! krzyknął nareście, precz z bronią zuchwali
Czy pamiętacie żeście wierność przysięgali?
Taż to wierność poddanych, taż to we mnie wiara?
Za serce, które dała mi Barbara
Śmierci méj chcecie? — Śmierci! — powtórzyli oba.
— Dnieje, a nim się nowa hańby zacznie doba

Musim cię zabić, albo powieść przed ołtarze.
Śmierć lub ślub jeden, twój występek zmaże.
Podziel z nią życie, szczęście i przyszłą koronę,
Wybieraj śmierć i hańbę, lub życie i żonę.

— I nie myśl książę — wnet drugi zawoła,
Że się splami korona, dotknąwszy jéj czoła.
Ród nasz pierwszy jest w Litwie, i w naszéj rodzinie,
Krew Królów, krew książęca niezmięszana płynie.
Nie pierwszy przykład w dziejach świata będzie,
Że poddanka na tronie królewskim usiędzie.
Nie chcesz? oto miecz gotowy!
Za imię nasze chętnie położymy głowy.
Imię, skarb nasz, któreśmy od przodków dostali
Niepokalane, czyste — zmazali,
Którego plamę krew, krew chyba zmyje,
A skarby, ani łaski nie zatrą niczyje.
Książę, zabić cię musim — chceszże naszéj zbrodni?
— Precz, krzyknął August — precz z oczu niegodni!
Kto w moje czyny, myślą śmiał się wkraść zuchwałą?
A cóż jeślim niewinny? — co wam pozostało?
Wstyd, wstyd! — Barbaro, powiedz braciom swoim
Że my się oczu ludzkich i mowy nie boim.
Powiedz jakem poprzysiągł, na mych przodków głowy,
Że będziesz żoną moją. Walczyć ja gotowy!

Teraz panowie bracia, miecz z pochew i śmiało,
Wolno mnie zabić, jeśli posądzać się śmiało.

I spójrzał dumny, zgruchotał ich wzrokiem.
Stali jak dwa posągi, nie zmrużyli okiem,
Nie ruszyli ustami, nie zatrzęśli głową,
A z ust otwartych jedno nie uciekło słowo.
Potém w ich myślach, dziwna robi się odmiana,
Rzucili miecze, padli na kolana.
Winniśmy! przebacz! — Czekaj drugi woła,
Nim prosząc przebaczenia uchylimy czoła,
Niech na tym krzyżu i księdze
Przysięże, że to prawda — uwierzym przysiędze. —
— Przysiędze macie wierzyć? słowu niewierzycie?
Miecz z pochew niedowiarki, ciężało wam życie.
I błysnął mieczem nad głową dwóch braci.
— Broń się! życie za twoje zuchwalstwo opłaci.
Wtém Barbara do szyi skoczyła Augusta,
I na twarz jego, lube przyłożyła usta.
— Drogi mój! daruj braciom, wszak za mnie walczyli,
Mojego chcieli szczęścia, szczęściu niewierzyli.
O! August wam przebaczy, jako mąż Barbary,
Jako książę nie zechce pomścić się téj chwili,
W któréj dwa drogie życia niosąc na ofiary,
Wszystkoście dla mnie święcili.


Patrzajcie! oto ranek budzi się na wschodzie,
Słońce chmury przebija, Wilią porą łodzie,
Idźcie — i nam już, mój drogi,
Dawno rozłączyć się pora!
Za tobą królewskiego zamku tęsknią progi,
Bądź zdrów Auguście, bądź zdrów, do, wieczora!

III.

W koło lud, księża w koło zbrojne szyki,
I dzwonów odgłos i ludu okrzyki.
W środku dwa trony — a na jednym tronie,
Barbara w królów koronie.
Zdaleka, z okien zamku widać panią Bonę,
Serce gniewem, zemstą zapalone,
Ale na ustach słodka Włochów mowa,
Z ust miluchne płyną słowa.
Ręką na trony wskazuje —
— To nowa wasza Królowa!
Niech wam szczęśliwa panuje.
I dwór cały potakuje.
I jak się tylko rozśmiała,
Taki sam uśmiech skrzywił wszystkie usta,
Jedna myśl wszystkie głowy przeleciała:
— Nie potrwa szczęście Augusta! —

Jest ziółko, które Włosi przywieźli nam z sobą,
Jest napój, który Włosi chowają dla wroga,
Jest sztylet śpiący we dnie, czujny nocną dobą,
Usty, sercem, do życia otwarta im droga.

Włoch umie ukryć, co się dzieje w duszy.
Wychyli puhar i uściśnie ciebie.
Ale jak zaśniesz, on z łoża się ruszy,
Zmówi pacierz, byś był w niebie,
I sam do nieba drogę ci otworzy.
Zabije cię z krwią zimną i spać się położy.
A potém z świecą idąc na twoim pogrzebie,
Rzewnie będzie płakał ciebie.

O! niewierz Włochom! — dziś Bona się śmieje,
Ale niewidzisz, co ten śmiech pokrywa;
Z jéj pocałunku jad węży się leje,
A w łonie zemsta dojrzewa.

IV.

Nie wszędzie zamek królów samém złotem błyska,
Nie wszędzie, przepych z nudą wziąwszy się za dłonie
Na tronach, w łożu królów, usłali siedliska
I makowym im wieńcem otoczyli skronie.


Jest jedna w zamku królów maleńka komnata,
Złoto murów nie tknęło, lecz szczęścia bogata
Ustroiła ją ręka, w wiejskie kwiatów dary.
Jéj okiem niewolnicza nie zagradza krata,
Z nich oko na dalekie wybiega obszary.

Jak zajrzysz góry, zarośla i lasy,
Tuż rzeka w poprzek i gród czarny leży.
Widać niebo wyszyte w różnofarbne pasy,
Słychać wiatru powiew świeży.

Komnata mała, szczęściu miejsca trzeba mało;
Nie raz zamkiem wzgardziło, a w budce mieszkało.
Tu znajdziesz lutnią, któréj dźwiękiem w nocnéj chwili,
Nie raz Król i Królowa w przeszłość uniesieni,
Z zapałem o swych dawnych miłostkach prawili.
Tutaj, nie jeden kwiatek się zieleni,
Który im Wilii brzegi przypomina,
Dawnych chwil i roskoszy pamiętnik tak drogi,
Który nieraz w przechadzkach zdeptały ich nogi,
Co przekwitł, nim rostania wybiła godzina.
Tu księga leży boskim palcem napisana,
Z niéj modlą się przed nocą i budząc się z rana,
Tu jest łoże małżonków, tu ich całe życie,
Tu szczęście — Szczęście jestże gdzie na ziemi?

Czy kmieć go schował w słomiane ukrycie,
Czy król go kupił skarbami swojemi?
Czy światu rozkazując, mógł wydać rozkazy,
By nad jego koroną, świeciło bez zmazy?...

Niema go — niema! — Oto pani Bona
Zbirów swych włoskich rozsyła na drogi,
Sto mieczów niewidzialnych kieruje do łona,
Przepaść otwiera pod nogi,
Próbkę trucizny w każdą sypie czarę,
Sciska, całuje — i zgubi Barbarę.

V.

Niema Barbary — zgasła! — z łoża królów, z tronu
Oderwała ją jedna, krótka chwila zgonu.
Jedna kropelka w czarę wyciśniona skrycie,
Jedna kropelka jadu, zabiła jéj życie.

Barbara gasła w objęciach kochanka.
I rokiem bliżéj śmierci wystawała co ranka,
Usta jéj różane bladły,
Niebieskie oczki zapadły,
Serce czuło bliskość zgonu.
Lecz nie żal było jéj tronu
Tylko kochanka, Augusta,
Którego milczące usta

I oko tęskne patrzące nieśmiało,
Także śmierć przepowiadało.
Co chwila też, co chwila bliżéj ona była!
I tak, jednego wieczora,
Zasnęła na chwilę chora
Lecz się już nie obudziła.
A wnet smutna pani Bona,
Biegła zobaczyć jéj ciała —
I w duszy zaspokojona,
Oczyma rzewnie płakała.
Uderzyły smutne dzwony,
Sto mszy śpiewano w kościele,
Król August niepocieszony
Dzień i noc płakał przy ciele.
W Wilnie, w królów kościele, koło zamku blisko.
Gdzie było pierwsze szczęścia, miłości siedlisko,
August z króla przepychem a kochanka łzami,
Popioły szczęścia, złożył pomiędzy grobami.
I pamiętał ją długo, długo żal po zgonie
W łożu nocą, a we dnie szukał go na tronie;
Długo na ziemi, rzewne łzy ronił,
I w niebie myślą ją gonił.

VI.
Król August — Maska.
Król August w sukni biesiadniczéj bez żadnych znaków, któreby go królem okazywały z maską w ręku. — Maska okryta białą długą suknią — niewidać jéj włosów i twarzy pod zasłoną. — Korytarz oświecony lampą, w zamku w Wilnie.

Król.

Maseczko! chwilkę poczekaj,
Na co ci lecieć tak skoro,
Chłodną nocą, późną porą
Nie uciekaj! nie uciekaj!
Próżno! dogonię cię wszędzie
Zmęczysz tylko nóżki twoje,
A z ucieczki nic nie będzie;
Bo musisz wpaść w ręce moje.
Przysięgam! złapać cię muszę!
Stań, ja się krokiem nieruszę,
Powiedz tylko imię swoje
I powrócim na pokoje.
Bo jak dworzanie spostrzegą,
Żem z ich masek umknął koła,
Choćby do tego kościoła,
To pewno za mną pobiegą.
No! twe imię? zkąd przybywasz?
Tyś z Wilna? jak się nazywasz?

Maska (staje).

Miałam ja imię przed laty,
Lepsze dawniéj miałam szaty,

Niż dziś ten całun grobowy,
Zwieszony od stóp do głowy.
Dziś umarło me nazwisko
Lecz mieszkanie tu mam blisko.
Chceszli ze mną przejść się panie?
Bardzo blisko mam mieszkanie.
Chodź! na co ci imię moje?
Żeby zapomnieć za chwilę?
Wszak zapomniałeś ich tyle,
A ja nie pytam o twoje!

Król.

Uparta! choć tutaj ze mną.
Tu lampa w kątku błyska,
Na korytarzu ciemno;
Nie chcesz mówić nazwiska,
Na cóżeś moja miła,
Piękne lice ukryła?
Uchyl trochę zasłony,
Pokaż niebieskie oczy
I ustek łuk pieszczony
I włos twoich warkoczy —
Nie chcesz? nieubłagana!
Mamże paść na kolana?
Powiedz choć imię twoje,
Ukryję w sercu na dnie,

Powrócim na pokoje,
Nikt nic nie odgadnie.
A jutro lub dziś jeszcze,
Poznam się z tobą z bliska,
Uściskam cię, popieszczę —
Cóż? niepowiesz nazwiska?

Maska.

Nie pójdziesz do mego domu?

Król.

Czemuż tu niepowiedzieć, wszak w tém nie ma sromu.

Maska.

Chodź ze mną.

Król.

Chciałbym prawdziwie,
Lecz na górze maski moje,
Czekają mnie niecierpliwie.
Co chwila nawet się boję,
Że nas i tutaj zejść mogą.
Muszę wracać — chwilę drogą
Użyj dobrze, moja miła,
Ktoś ty? skądeś się zjawiła?
Mów, a jutro, moje życie,
Albo dziś jeszcze o świcie,
Gotowem iść choć najdaléj,

Nie będą na mnie patrzali.
Lub — wstrzymaj się chwil niewiele,
Tłum ten gości wnet wyprawię,
A resztę nocy zabawię,
Z tobą, mój drogi aniele.
Poczekasz tu, krótką chwilką,
Klucz od drzwi tych ja mam tylko,
Komnata wszystkim ukryta —

Maska.

O! niemogę, nie, niemogę,
Niedługo pewnie zaświta,
Do domu czas mi już w drogę.
Prośba będzie daremną,
Jeśli nie pójdzisz ze mną.

Król.

Pójdę, lecz nim się stąd ruszę
Wprzód cię jeszcze widzieć muszę.

Maska.

Twarzy odsłaniać nie pora;
Może, gdybyś ją zobaczył,
Więcéjbyś spojrzeć nie raczył,
Lub uciekł, jak od upiora.
Chodź!

Król.

Poczekaj! w późną porę
Zawsze z sobą pazia biorę.

Maska.

Z tobą jednym, lub uciekam.

Król.

Idę, idę —

Maska.

Jeszcze czekam!

Król.

Ależ — tak — spoźnioną dobą
Nie mogę sam pójść za tobą;
Paź pójdzie sobie — z daleka.

Maska.

Niechcę! — ni cienia człowieka!
My tylko królu, we dwoje.
Boisz się?

Król.

Kto? ja się boję?
Szedłbym dawno, lecz zważ proszę,
Na co wlec się późną nocą.
Dla nas wszędzie są roskosze.

Dla czego? dokąd iść poco?
Tu nas komnaty czekają
Kędy spojrzysz, dla nas wszędzie
Raj, dom, pałac — niebo będzie!

Maska.

Żegnam!

Król.

Ach! moje kochanie,
Czas porzucić to wahanie,
Znam się na figlach płci waszéj.
Na pozór wszystko was straszy,
Ale wiem też, moje życie,
Że z wszystkiém się oswoicie.
Chcesz żebym tu stał do rana?

Maska.

Żegnam.

Król.

A! nieubłagana!
Więc nim pójdziem, powiedz, kto ty?
Pokaż twarz, daj ścisnąć ręce,
Niech wiem za kim wśród ciemnoty,
Gdzieś może i głowę skręcę!
Zdejmiéj maskę.

Maska.

Żegnam panie.
Próżne prośby, słowa twoje,
Niedaleko mam mieszkanie,
Po nocy się iść nie boję.
Pójdę.

Król.

I ja.

Maska.

Idziesz ze mną?

Król (idąc).

Daj mi rękę! co tak skoro?
Czego lecisz? obacz wprzódy
Ciemne tędy idą wschody,
I światła żadne nie gorą.
Lecz jakże dobrze znasz drogę,
Ja się z tobą zejść nie mogę.
Tu krużganek — schodów dwoje.
Ej powoli! bieżysz przodem
O twoje nóżki się boję,
Zmęczysz je tak szybkim chodem.
W tę stronę? mylisz się może?
Tu kościół stoi w téj stronie?

I nieśpiesz się w imię Boże,
Wszak ja ciebie nie dogonię.

Maska.

Wybacz, bo ja śpieszyć muszę,
Dom mnie niecierpliwie czeka,
A choć droga niedaleka,
Kto pożyczył suknię — (ciszéj) duszę,
Kto oddać przyrzekł za chwilę
Niema czasu do stracenia.
Mijamy zamku przedsienia
Jeszcze drogi, drugie tyle
I

Król.

Czy widzisz jak z zamczyska
Rzęsiste światło połyska,
Słyszysz brzmi muzyka cała!
Tam reszta gości została.
I nam lepiéj zostać było
Niż wlec się poźną nocą
Niewiedzieć gdzie i poco.

Maska.

Wróć, gdy ci iść niemiło,
Lecz i do mnie niedaleko.
Słyszę jak mnie dom mój woła,
Widzę go tęskną powieką,

Zbliżamy się do kościoła,
Tu mój dom.

Król.

To nasze groby!
Nie żartuj, bo myśl żałoby,
Źle z miłości myślą chodzi.
Patrz, jak ta katedra stara
Grozi nam krzyżami swemi.
Któż jesteś?

Maska (zrywa maskę i zasłonę).

Twoja Barbara —
A dom mój tutaj jest w ziemi.
Drugi dom duszy mam w niebie,
W obudwóch — czekam na ciebie!

(— znika —).





XI.
PIJANY.


Wina tu, wina! wina!
Czy słyszysz ty niecnoto?
Krótka życia godzina,
Długie bole nas gniotą!
Czy słyszysz wołam wina!
Łeb ci dzbanem rozbiję,
Bo gniew mnie brać zaczyna,
Bo zły jestem gdy piję,
Wina tu dzbanów troje!
Jeszcze się raz upiję,
Bo dziś — dziś jeszcze żyję,
A jutro — wszak niemoje?

Jutro! naco mi jutro? — daj go w ręce moje
Pogniotę go na miazgę, zetrę pod nogami!
Kiedym dzisiaj szczęśliwy, o przyszłość nie stoję
I spłakanemi w jutro niepatrzę oczami!
Przeszłość i przyszłość przed mym wzrokiem ginie,
Życie, lata i wieki zamykam w godzinie —
A ta godzina teraz! Potém, niech świat sobie
Zginie, przepadnie, spali się, zatonie —
A ja — ja na jego grobie
Nad nim, nad sobą łezki nie uronię!
Nieszczęśliwi, wy którzy pełznąc po tym świecie,
Nad każdą chwilą płaczecie.
Najlżejsza boleść serca wam rozkrwawia
A za nią gorzkie łzy płyną,
I niedość z każdą przycierpieć godziną,
Jeszcze cierpienie pamiątki zostawia!
Wina tu! wasze zdrowie,
Zapłakani panowie!
Co ja! — o! skarz mnie Boże,
Jeślim próżno się dręczył;
Na cóżby się człek męczył,
Gdy nic zmienić nie może?
Z was wszystkich, z łez, cierpienia
Jak z dzieciństwa się śmieję,
Jak czcze wasze marzenia,
Jak zwodnicze nadzieje!

Wy, przykuci do ziemi
Powoli się czołgacie,
Łzami niedołężnemi,
Suchą drogę maczacie;
Ja lecę całe życie, przez ziemie i światy,
Myśli swoje posyłam, wysoko, wysoko!
Ludzi, czas, wszystko stroję w złote szaty,
Gdzie wasze czarno, biało widzi moje oko.
U mnie niema zawady, bo niedbam o życie,
Co zechcę stać się musi, gniotę, depcę, biję.
Złoto, waszego Boga, rozrzucam obficie
I nie żal, nie żal powiedzieć że żyję!
Tu wina! kielich czeka,
Prędzéj, prędzéj, — czas mija!
A kto wina nie pija
Precz niech od nas ucieka!
Czas! tę straszną zagadkę utopimy w winie,
Jeśli ma mijać prędko, niech wesoło minie!
Zginęły grody, kraje, ludy, pokolenia,
Co chwila postać świata zwodnicza się zmienia!
Ile razy ten zegar szepcze rącze chwile
Bliżsi wszyscy jesteśmy do śmierci o tyle.
I kiedyś, gwiazdy co tam kręcą się wysoko
Zetrą nasz świat na miazgę, słońce go przepali,
Ciemności, smutne jego ostatki obloką,
Czas spojrzy tylko, spojrzy raz i pójdzie daléj!

Kiedyś imiona nasze, mądrości i księgi
Wszystko zginie!
I dawną sławę, życie i potęgi
Niepamięć obwinie!
A my, my, straszna myśli! przeżywszy pół chwili
Zginiem jakbyśmy nigdy — ach! nigdy nie żyli.
Co to jest? wina! wina!
Zaczynam kwilić smutnie,
Lecz wnet przestroję lutnię,
Naléj tylko węgrzyna!
Nie ten, kieliszek mały,
To naparstek, dla dzieci!
Ale ten okazały,
Co ma kwarty półtrzeciéj.
Tam! cały naléj, cały!
Wypijem przyjaciele!
Niechaj żyje wesele,
Smutki bodaj skonały!
Teraz już lecę, lecę i niewiem gdzie stanę!
Myśli biegną bez celu, drogi, bez wędzidła.
Lecz nie lękam się, ziemia dawno mi obrzydła
A w górze — niebo moje ukochane!
Tam nigdy łza nie ciekła,
Tam smutek nie dobieży.
Bodaj nie wyszedł z piekła,
Kto w niebo niewierzy!

Widzę świat stąd — jak mały, jako pyłek kwiatów,
Czarnieje w oddaleniu, na chmurkach niesiony,
A w koło większych, mniejszych chodzi milion światów,
A za niemi znów światów tysiące, miliony!
Wszystkie światy i ziemie jeden świat składają
W nim jak małe iskierki świecą drobne słońca,
W nim jak małe robaczki ziemie się ruszają
Drobne cząstki wielkiego przestworu bez końca!
O! jakże tu wesoło, tu tańcują światy,
Grają słońca i gwiazdy, śpiewają księżyce,
Piorun lata w złocone przyodziane szaty
wesołe, błyszczące skaczą błyskawice.
Tu wesoło, tu niebo, tu dusze parami
Pobrawszy się, przez ziemie, powietrza i chmury,
Lecą nieśmiertelnemi wzniesione skrzydłami,
Przy dźwiękach pieśni światów, do góry, do góry!
Daléj, daléj! o! ziemio, ty niemasz języka!
Daj mi słowa bym nieba opisał ci strony.
Co chwila, oko duszy zdziwione spotyka
Nowych obrazów, uczuć szereg nieskończony!
Ziemio! nędzny twój język, czcze są twoje słowa!
Zamilknę, niechcę myśli tamtych światów,
Tych myśli różnofarbnych jak kielichy kwiatów,
Więzić w kajdany, które kuje twoja mowa.

Oj! w gardle mi zasycha,
I myśl lotem znużona
Zniża się, pada, kona —
Prędzéj, prędzéj kielicha!
Bo przykro spaść na ziemię, gdy kto w niebie bywa!
Cóż to za lurę znowu ten hultaj naléwa?
A toż skąd ta nowina?
Ja takiego nie piję!
Lepszego daj tu wina,
Ja w takiém ręce myję!
Teraz jeśli słuchacie, powiem co raz w niebie
Widziałem zdala, będąc za obłokiem skryty.
Ty co patrząc wiek cały na niebios błękity
Nic oprócz gwiazd niewidzisz — ta bajka do ciebie!
Widziałam jednę duszę, którą Bóg za karę
Skazał na wieczną wędrówkę po światach,
Widziałem ją więzioną w bryły głazu szare,
Widziałem ją żyjącą w naszéj ziemi kwiatach.
Potém była robaczkiem, motylem, zwierzęciem
I przez lat tysiąc jeszcze od końca daleka,
Stając się coraz zmyślniejszém bydlęciem,
Widziałem jak w téj ziemi wstąpiła człowieka!
O! myślałem niebaczny — przecież koniec próbie
Dusza do nieba prosto poleci z człowieka!
Lecz, ledwie zimne ciało zasypano w grobie.
Inny los, dłuższa męka nieszczęśliwą czeka.

Na drugim świecie, z człowieka téj ziemi,
W głaz ledwie dusza wstąpiła
I znów stopniami idąc rozlicznemi,
Kwiatkiem, robaczkiem i motylkiem była.
Znów wieki przeszły, nim z ciała do ciała,
Tamten świat cały, dusza obleciała,
Ale niekoniec, coraz w dalsze kraje
Szła jeszcze biedna i na każdym świecie,
Kamieniem, kwiatkiem, motylem się staje,
Nim na człowieku skończy bieg swój przecie.
Potém ze świata, na inny świat leci,
Miliony wieków przeszły nim stęskniona,
Wróciła wreście z kału oczyszczona,
Tam, gdzie wybrane stoją Boga dzieci!
Każdy z was mędrców, co krzycząc zuchwale,
Z ludzi najpierwsze stworzenie robicie,
I w bezrozumnym oślepieni szale,
Nic nad człowieka, nigdzie niewidzicie,
Każdy z was może, po śmierci pobieży,
Z ciała do ciała przez głazy i kwiaty,
Nieskończonemi nauczyć się laty
Jak człowiek naszéj ziemi, nisko, nisko leży!
O! tamto dumni uchylicie czoła,
Kiedy poznacie jaka przestrzeń dzieli,
Was nędzne prochy od Boga, anioła,
Z któremiście się porównywać śmieli.

Tam robak, motyl olbrzymem wam będzie,
Tam wy, w ostatnim postawieni rzędzie,
Kiedy kwiat z kwiatem zetkną świetne głowy,
Niezrozumicie ich nawet rozmowy.
A człowiek tamten, idąc swoją drogą,
Spójrzy, niedojrzy i zdepcze was nogą.

Teraz odpocznę trocha!
Szampana naléj w szklanki!
Niech żyje, kto się kocha!
Zdrowie pierwszéj kochanki!

Od dzieciństwa gdy oczy otworzy dziecina,
Ledwie uczuje serce jak mu bije w łonie,
Ledwie myśl pierwsza uwieńczy mu skronie
Nieszczęsny! kochać zaczyna!
O! nic nad pierwszą miłość. Ta z nieba upada,
Otworzyć złotą dłonią, świetne życia bramy,
A potém w sercu, w pamięci osiada
Cieszyć nas sobą, nawet gdy już nie kochamy!
O! słodka pierwsza miłość, sen głowy Platona,
Czyste jéj pocałunki, westchnienia, zapały,
Błyszczy jak drogi kamień, gdy ją łzy oblały,
Żyje przeciwnościami, od roskoszy kona!
Jestże szczęście na ziemi, które mi odpowie,
Marzeniom pierwszym w młodéj wykarmionym głowie?

Jestli co, oprócz wspomnień i słodkiéj nadziei
Po czém by w sercu gorycz mętna nie osiadła.
W marzeniu tylko szczęście człowiek sobie klei,
A to marzenie, głowa Platona odgadła,
To marzenie, na które życie się wysila,
— Pierwsza miłości chwila —

Ach! szczęśliwy kto kochał i umiał rozumnie
Oszczędny skąpiec zbierać wspomnienia zapasy,
By niemi potém, smutne doświadczenia czasy
Dzielił — i z niemi razem położył się w trumnie.

Gdybym cię dziś mógł ujrzeć jakąś dawniéj była,
Luba, na przeszłą miłość przysięgam przed tobą,
Choćby nas świat rozdzielał, piekło lub mogiła,
Za jedno twe spojrzenie okryte żałobą,
Za jedno twoje westchnienie,
Za jeden uśmiech, jednę łzę powieki:
Przez światy, niebios sklepienie,
Przez ogniste wód potoki,
Przez piorunowe obłoki
Szedłbym spojrzeć na ciebie — i zginąć na wieki!!

Gdy się pierwsze uczucia w głębi duszy spalą.
Gdy śmierć kroczy już ku nam bliżéj co godzina,
Gdy pierzchliwe wspomnienia od nas się oddalą.
Druga się miłość zaczyna.

Straszniejsza jeszcze! — przybiega szalona
Dręczyć na dni schyłku,
Każe w ustach kobiety, u kobiety łona,
Spragnionéj duszy, szukać roskoszy posiłku.
Lecz brudna miłość druga i roskosz jéj licha!
Bo nie ma dziewiczego młodości uroku,
Téj łzy smutnéj a miłéj zawieszonéj w oku,
Tych westchnień naumyślnie powtórzonych z cicha,
Pierwsza miłość, ostatnią jest szczęścia godziną,
Z nią wszystko ginie — jedne wspomnienia nieginą.
Lecz dość tego, z łez, westchnień smutnego przędziwa!
Naléj mi wina! Czara co pół garnca trzyma,
Roskoszy tyle w sobie i wspomnień ukrywa
Ile ich i w młodości i w miłości niema.

Dobrze czasem pogwarzyć i powzdychać społem,
Gdy na smutek lekarstwo tuż gotowe stoi,
Kiedy siedzim za szumnym biesiadniczym stołem,
Kiedy łza i westchnienie winem się upoi!
Lecz wiek cały tym bredniom na łup dać niebacznie,
Kończyć dzień smutno, gdy się nie wesoło zacznie,
Nierozum! tak — nierozum — podaj no tu wina!
Powieki mi się kleją i sen brać zaczyna!
Fe! A wy już oddawna jak spostrzegam śpicie?
Spią! we śnie utopili najdroższy skarb — życie!

Już też i drugi ranek w kielich mój zagląda,
Możebym i ja zasnął — wszak zasnąć na chwilę,
Kiedy ciało znużone snu od powiek żąda,
Nie grzech podobno? — Spać, roskoszy tyle!
I sny mieć dobre! — tutaj się położę,
Niepotrzeba pościeli; gdy kto pił noc całą
I na podłodze smaczno usnąć może!
Tak — tak — och! tak — potrzebuję mało! —
Mało! — tak — mało — zasypiam — daremnie! —
Zasnę! — Bodajbym w życia ostatniéj godzinie,
Kiedy wszystko na wieki, na wieki przeminie,
Zasnął tak przyjemnie! —





XII.
DUCHY — MELODYA.


Spojrz na te gwiazdy, Alino,
Spojrz na to niebo bez końca,
I na bladą twarz miesiąca
Zwieszoną nad tą doliną.

Spojrz i pożałuj tych ludzi
Których zamknięte powieki,
Spią wśród ciemności na wieki,
I nic ich nigdy nie zbudzi!

Wielu na świecie zostały
Matki, kochanki i żony
I próżno wzrok utęskniony
Za mogiły posyłały!


Lecz czegoż napróżno płaczą?
Świata i ludzi czyż mało?
Umarłych już nie zobaczą,
A żywych tylu zostało?

O! choćby łzami rzewnemi
Ducha kto wywiódł z mogiły,
Czyżby go oczy téj ziemi,
Posła niebios zobaczyły?

Napróżno goni powieka,
Próżno uścisk oczekuje,
Z oczu, z uścisku ucieka,
Jedno go serce uczuje!





XIII.
PAOLO.
POWIEŚĆ WENECKA.

I.
WENECJA.

Czy widziałeś Wenećją o słońca zachodzie,
Kiedy zorzą wieczorną malowane łodzie
Morze na łonie swojém powoli kołysze,
A śpiewy gondoljerów przerywają ciszę?

Czyś widział dwie Wenećje o słońca zachodzie?
Jedną na wysep tronie i tuż drugą w wodzie?
Czyś widział wędrowniku, z obcéj płynąc ziemi
Jak, to wód miasto w pośród morza pływa,

I na niebo się patrząc wierzchołkami swemi,
Stopy swe w wodzie obmywa?

Czy widziałeś wędrówcze, lica Wenećjanek?
I czarny włos ich warkoczy,
I czarne ogniste oczy,
I pierś z pod przezroczystych patrzającą tkanek?..
Lepiéj jeśliś niewidział! W oczach Wenećjanek
Jest wdzięk coby wędrowca przykuł tu na wieki.
I zapomniałby kraju swojego kochanek
I umarłby za morzem, od swoich daleki,
Gdzieżby nawet rodzinne niedobiegły wieści!

Lepiéj cudów nie widzieć i nie znać boleści.
Szczęśliwy, kto niewiedząc jak świat jest szeroki,
Niewidział tylko jeden, jeden jego kątek,
Rodzinne pola mierzył powolnemi kroki,
Żył bez wspomnień i żalu — umarł bez pamiątek.



II.
PODSŁUCHY.

Wieczór był — do pałacu przez okien zasłony,
Wciskał się promień słońca z zachodu czerwony,
A z dala gondoljerów ciche pienia brzmiały,
I dzwony modłów czas przypominały.
Paćjenca przed obrazem modli się Madonie —
Włos jéj czarny na białe rozleciał się skronie,

A w oczach zapał połyska.
Białe dłonie silnie ściska
I z ust modlitwa do niebios ulata,
Choć dusza, serce modlą się do świata.

Tuż z za drzwi uchylonych, któś okiem ciekawém,
Pożera ją przy świetle wieczora bladawém.
Wzrok jego chciwy, białe przelata ramiona,
Piersi jéj, kibić — i przy stopach kona.
Któż to? — To chłopiec mały — jeszcze w jego łonie
Dziecinne serce spokojnie bić musi.
O! nie! — Patrz, oko jak w tych piersiach tonie,
Jakie westchnienia w własnéj piersi dusi.
O! nie — słońce ten kwiatek rozwinęło wcześnie,
Choć młody dumać musiał i kochać choć we śnie.
Gdy świat go ślepy dziecięciem nazywa,
On w łonie męskie serce i duszę ukrywa.
Kiedy kobiety szepczą między sobą,
Że będzie kiedyś Wenećji ozdobą,
On z nich nie jednę na wskroś wzrokiem przeszył,
Nie jedną myślą roskoszy się cieszył,
Któréj, sądzono że niezna dziecina.

Lecz on, próżno do świata wyciąga ramiona,
Serca niedojrzałego nieprzyjmie dziewczyna
I miłość próżno tleć będzie wzgardzona.

Biédny! jakież pamiątki dla niego zostaną?
Zawczesne, zawiedzione, przekwitłe nadzieje,
Łzy za miłością tajną i nieznaną,
I smutek, który wcześnie w duszy się zasieje.
On patrzy i nic więcéj niewidzi do koła,
Tylko niebo nad sobą, przed sądem anioła.
I dusza jego w modłach do Boga się wznosi —
O! on modli się szczerze, bo o szczęście prosi!

Zawcześnie modły, pacierze zawcześnie,
Próżne nadzieje zwiodą cię boleśnie.
Gwiazda którąś upatrzył na Wenećji niebie,
Gwiazda twojego serca, świeci nie dla ciebie!
Gdybyś mógł słyszeć zapaleńcze młody,
Usłyszałbyś jak lekko ktoś przebiega wschody,
Jak drzwi sypialnéj komnaty otwiera,
I jak cicho po strunach gitary przebiera.

Ujrzałbyś jak w téj chwili, gdy ją doszły dźwięki,
Paćjenca ukończyła modły i pacierze,
Kroplę wody święconéj na paluszki bierze,
Krzyż na piersiach rysuje jednym rzutem ręki,
Gasi lampę przed obrazem,
I ze światłem niknie razem.
Lecz on z okiem wlepioném, z duszą w nią wlepiony,
Nic nie słyszał, nie widział w ciemności dalekiéj.

Choć jéj dawno nie było, on nienasycony,
Długo ją przed tęsknemi oglądał powieki.



III.
ŚPIEW.

Potém noc czarna, długa nieprzespana,
Przed okiem jego myśli stanęła straszliwa,
A dusza wrażeniami dnia rozkołysana,
W snu spowita kajdanach, spać się niespodziéwa.
Nie! Paolo nie zaśnie, bo nadto głęboko
Zajrzał wzrokiem niewczesnym — zawiele zażądał,
Jeden mu obraz kreśli nieposłuszne oko,
Widzi ciągle, co tylko przez chwilę oglądał.
Biada mu! już spokojność, sen i szczęście jego
Razem z wiekiem dziecinnym daleko odbiegą!
I nie wrócą mu nigdy, chyba gdy zgrzybieje,
I w spiącéj duszy zamrą chęci i nadzieje! —
Paolo wyjrzał oknem. Świat cały spoczywa.
Tylko zdala gitary brzmienie się odzywa,
I śpiew cichy, ostróżny, półgłoskiem nucony,
Śpiew — prosto z okien jego ulubionéj.
Słucha. Głos ten nie z jéj się piersi wydobywa,
On zna głos jéj i pieśni — ona tak nie śpiéwa.
To nie mąż, nie mąż stary, latami złamany,
Co życia swego prace chcąc nagrodzić sobie
Śpi dniem i nocą i żyjąc zaspany
Czeka rychło zaśnie w grobie.

To nie on! onby pewno po nocach nie śpiewał
I nim wiersza dokończył, kaszlałby lub ziewał.
A tam głos czysty, męski choć stłumiony,
Pieśń wesela wprawnemi wyśpiewuje tony.
— Kto to? — myśli Paolo — czoło mu się chmurzy,
Nadstawia ucha, za sztylet porywa,
Tysiąc domysłów sercem jego burzy.
— To on! — woła nareszcie, onto dla niéj śpiéwa!
O! znam głos jego, poznałbym go wszędzie.
To on! — Paćjenco, on jest razem z tobą,
Naciesz się, naciesz, krótką szczęścia dobą;
Jutro on śpiewać nie będzie...
Drżący się z łoża Paolo porywa,
Sztylet w dziecinne ściska silnie dłonie,
Westchnął ku niebu, świętym i Madonie
I cicho pod drzwi przybywa:
Ale już w nocnéj niepojętéj ciszy
Ucho zazdrości nic nawet nie słyszy.
Ustały pieśni i dźwięki i słowa —
Głuche milczenie, a potém — rozmowa.


IV.
ROZMOWA.
Ona.

Franczesko! na to niebo, zwróć oczy aniele,
I tam zapewne miłość i szczęście przebywa!

Jeśli na każdéj z gwiazdek jest jedna szczęśliwa,
Ach! jak szczęśliwych jest wiele.
Te gwiazdy — luby! wszakże to są światy?
Wszak tam po śmierci — za cóż umrzeć trzeba!
Długiego szczęścia zmordowana laty,
Dusza poleci szukać sobie nieba!
Lecz na co umrzeć, kiedy żyć tak miło?


On.

Prędkoby się to życie na ziemi sprzykrzyło!
Lecz gdyśmy razem, kiedy noc szczęśliwa
Chwilę skradzionéj roskoszy pokrywa,
Na co o niebie wspominać i grobie?
Przyszłość i niebo — Paćjenco przy tobie!
Są prawda chwile —


Ona.

Nieraz chwile były!
Bóg karał życiem, umrzeć nie dał siły,
Był czas, gdy łzami znaczyłam dzień cały,
Kiedy łzy tylko w nocy mię czekały.
Lecz dziś to wszystko, zginęło na wieki —
Odtąd jak ciebie widzę, jak cię kocham skrycie,
Kochając ciebie, pokochałam życie,
I łzy tylko radości znają te powieki.


On.

O! czemuż prędzéj los nas nie połączył!
Tyle smutków znieść kazał, tyle łez wysączył,

Nim nam szczęście pokazał. Teraz ja dzień cały
Żyję nocy nadzieją. Spojrzyj w te kanały.
Spojrzyj na te pałace, Wenećja spoczywa!
Biedni! oni śpią wszyscy — jest para szczęśliwa —
Szczęście czuwa bezsenne, gdy wszyscy usnęli
Bo roskosz z snem na jednéj niemieszka pościeli!


On.

Niech ten śpi, komu boleść przedłużyła życie.
Kto ma połowę nudnych dni do zbycia.
Nam, choćby snu pragnęło utrudzone ciało,
Czyliż serce pozwoli, by się spać zachciało?
Ach! przyszłość tylko przyszłość serce moje dręczy,
Jéj się lękam, bo któż mi za jutro zaręczy?
Jutro — los może skarb mój, odebrać odemnie,
Jutro — może nie przyjdziesz i na innéj łonie,
Pamięć o mnie na wieki, w roskoszach utonie;
A ja w tém oknie będę czekała daremnie —
Jutro! przeklęte jutro! —


On.

Ono nam upłynie,
Tak jak dni inne, w szczęściu i roskoszy.
O téjże saméj, zejdziem się godzinie,
I ranek z twych mnie uścisków wypłoszy.
Tak, długie, długie lata nam ubiegą — —


On.

Potém Franczesko?


On.

Bóg wie co się stanie!


Ona.

Ja wiem! Ty serca niezechcesz mojego —
Potém — lata mnie zmienią i twoje kochanie.
Mógłżebyś, kiedy wiek przygasi oczy,
Kiedy włos siwy rozkwitnie na czole,
Gdy starość ześle łzy wspomnień i bole,
I zewsząd samą przeszłością otoczy;
Mógłżebyś wówczas z dzisiejszym zapałem,
U kolan moich, krótkie nocy trawić?
O nie! — i chwilki niechciałbyś zabawić —
Uciekłbyś mówiąc — kiedyś ją kochałem! —

Kiedy ja czarną zasłoną okryta,
Będę w kościołach modlić się za ciebie,
Kiedy ja płacząc że młodość przekwita,
Roskoszy tylko szukać będę w niebie,
Bo nikt niezechce dać mi ją na ziemi; —
Ty jeszcze młody, szczęśliwy, wesoły,
Będziesz obiegać Wenecji kościoły
Za kobietami innemi!


On.

Nie! nie! Paćjenco — nim starość nadleci,
Nim urok naszych roskoszy przeminie,
Inne nam szczęście, gdzie indziéj zaświeci —

W wiecznéj młodości krainie.


Ona.

W niebie Franczesko? My grzeszni oboje
Możemże śmiało spodziewać się nieba?
Które na ziemi drogo kupić trzeba,
Którego grzesznym zamknięte podwoje?
A ja przysięgę przełamawszy świętą,
Grzeszna przed ludźmi i przed Boga tronem
Mogęż być w niebie przyjętą
Z czołem hańbą naznaczoném?


On.

Bóg nas połączył, on nas nieukarze,
Czyż grzechem kochać? — O! nie, mój aniele!
Jedna łza żalu grzech miłości zmaże.
A ty łez lejesz tak wiele?


Ona.

Jedna łza żalu? — jednéj łzy za mało.
Życia całego pokucie niestanie.
Za każdą roskosz musi grzeszne ciało,
Wiekiem łez błagać o winy zmazanie.
Jest Bóg litości, lecz ten sam Bóg karze,
Ten sam Bóg srogi — tak mnichy mówili.
A ten kto niosł przysięgę przed jego ołtarze
I kto ją skruszył potém wartże szczęścia chwili?

Czy wart, ażeby tam razem z aniołem
Krzywoprzysiężca przed Bogiem bił czołem?
O! tak! Franczesko! tak — nas piekło czeka.
Którem przeniosła nad niebo dla ciebie.
Tam będziem razem — Od ciebie daleka
Ach! nieszczęśliwą byłabym i w niebie!
Lecz dzisiaj jeszcze, dziś do nas należy!
Pókiśmy tutaj wszystko nam się śmieje,
Niech wzrok za życia granicę nie bieży,
Tam wszystkie giną nadzieje!
Lecz patrz — już ranek —


On.

To księżyc znużony
Świeci w około chmurą osłoniony.
To nie jest ranek!


Ona.

Prawda mój aniele.
Jeszcze noc, jeszcze, lecz już chwil niewiele.
Zaraz się miasto burzliwe obudzi,
My się rostaniem; bo nas oczy ludzi,
Nas dnia światłości jak zbrodniarzy straszą,
Musim ukrywać biedną miłość naszą!
milczenie
O chwilę nocy, błagam ciebie Boże!
O! niebo — piekło — zatrzymaj dnia zorzę!

Nocy! trwaj jeszcze — choćby chwil niewiele —
Lub ty — ty zostań w dzień zemną aniele,
Tu —


On.

Nie! Paćjenco — nie dla nas dzień cały,
Powrócę nocą — lecz ranek świta —


Ona.

Wracaj! roskosze będą cię czekały.
Będzie cię tęskna wyglądać kobieta,
Która na świecie, w czyscu, piekłach, niebie,
Nic niema biédna, prócz jednego ciebie!
Raz jeszcze tylko ściśnij mię mój miły!
Raz jeszcze — niechcę — o luby, poczekaj!
Niechcę uścisku, niemiałabym siły
Opuścić ciebie — Idź! Bądź zdrów — uciekaj! —
— Bądź zdrów! — powtórzył Paolo w zapale,
— Bądź zdrów! o! będziesz zdrów spać na dnie morza!
Oto wschodząca porankowa zorza
Oświeca grób twój Adryatyku fale!
Żegnaj go, żegnaj — nie ujrzysz go więcéj —
Paolo dziecko, lecz znajdzie dość siły
Żeby Franczesko! Franczesko twój miły,
Padł z jego ręki dziecięcéj! —



V.
ŻYCZENIE.

Franczesko był daleko — Pacjenca niespała,
Tysiąc myśli, obrazów snuło się po głowie,
Tysiąc zamiarów — wszystkie jedna myśl zbijała,
Mam męża, Bóg świat patrzy, świat chyży w obmowie.
Spojrzy, potępi, wyrok wyda w jedném słowie.

I kiedy pod obłoki na skrzydłach marzenia
Wzniesiona, do przyszłości śmiała się wesoło;
Jedno dotkniecie ślubnego pierścienia,
Tumanem zgryzot, przeczuć zachmurzało czoło.

Tak długo, dzień już świtał a ona dumała,
Dręczona wspomnieniami, marzeniem szczęśliwa,
Złotém marzeniem którego ogniwa,
Jedna ręka spoiła i jedna zrywała.

Lecz wszędzie, gdzie myśl poszła, gdzie zapał prowadził
Na drodze szczęścia, roskoszy, nadziei,
Wszędzie przed okiem duszy los jej męża sadził —
Co marzenie zbuduje, to pamięć rozklei.

— O! wołała — na puste rzucając się łoże,
Jeśli możesz przebaczyć myśl tę, przebacz Boże —
Tak! Ja życzę mu śmierci, choć usta nierzekną,
Z serca niepostrzeżona myśl, życzenie moje,

Choć sama drżę nad niemi, sama się ich boję.
Z westchnieniem w niebo uciekną.
Nie karz mnie Boże! ty święty patronie
Przebacz! — Ach! gdyby umarł, przed twoim obrazem,
Wylałabym kosztowne wschodnich krain wonie,
Sto świec, sto mszybym nakazała razem! —

Przelękniona myślami i swojém życzeniem,
Łzami pokuty i smutku zalana,
Z łonem wzdętém miłością, z religijném drżeniem,
Modlić się i przeklinać, padła na kolana.
A w sercu wietrzném nieszczęsnéj kobiéty,
Przechodziły kolejno — niebo i kochanek,
Patron i mąż jéj, modły i sztylety,
Łzy, gniew i radość. Wtém zaświecił ranek.
Z nim troski smutne nocy towarzysze znikły,
Na twarzy uśmiech szczęścia uczepił się zwykły.
Wyjaśniły się oczy, ostygła jéj mowa.
Na co świat ma zgadywać co się w sercu chowa?
Na co? świat litość swoję ma tylko dla siebie,
Musisz łzy jego kupić na swoim pogrzebie,
Śmiech jego gdy się śmiejesz, ratunek w niedoli.
Inaczéj na złość tobie, jak gdyby był głazem,
Niedotknięty twą proźbą, błaganiem, rozkazem,
Patrząc na twoje męki, umrzéć ci pozwoli,
Jakby kropli litości w wyschłéj niemiał duszy,
Będzie patrzał jak giniesz i ręką nie ruszy.



VI.
CHWILA.

Lecz tegoż dnia, nim nocne czas miało zajść zorze,
Mąż jej smiertelną chorobą dotknięty,
Zmienił na trumnę boleści swych łoże,
I sto mszy z stu świecami zyskał patron święty.
Płakać było, czy niebu nieść niemiłe dzięki,
Niebu które tak prędko życzeń wysłuchało,
I tknięciem niewidzialnej Briareja ręki,
Przeszkody szczęścia złamało?
Chociaż szatą żałoby śnieżne kryła łono,
Łez, boleści, pod czarną nie było zasłoną,
A w modłach przerywanych udanemi jęki,
Nie było próźb za duszę — ale za śmierć dzięki.
Bo odtąd któż jéj kochać Franczeska zabroni?
Kto każe kryć roskosze tajemnicy cieniem,
I mieszać każdą roskosz z bojaźnią i drżeniem?
Odtąd, miłość ukryta szczęście swe odsłoni,
Ona, będzie nim chlubna, wszędzie, w każdéj chwili,
Spojrzą wszyscy i wszyscy będą zazdrościli.
Odtąd, oboje razem pójdą aż do zgonu!
Jak marzyła szczęśliwa i z jéj marzeń tronu,
Żadne myśli przeczucia niemogły ją strącić,
Stanąć pomiędzy niemi i przyszłość zamącić.

Bo w pierwszéj szczęścia chwili, jak w dziecinnéj głowie,
Obrazy smutku, nieszczęścia, boleści,
Żaden się obraz ciemniejszy nie mieści,
Wszystkie marzenia tkane na złotéj osnowie.
O! szczęśliwą ta chwila kiedy świat do koła,
Z czarnych zasłon odarty silną szczęścia dłonią,
Okryje się jasnemi szatami anioła,
Które, jego poczwarną postawę osłonią.
O! szczęśliwa, na ziemi to chwila jedyna,
Ona wszystko ozłaca i wszystko umila,
Ona los przyszły wszystkim, życzeniom nagina
Ona — ach! to tylko chwila!



VII.
POSŁANIEC.

Była to chwila, kiedy świat się budzi,
Noc z jednéj strony znika, z drugiéj dzień przybiega,
Nie słychać było głosu ni dzwonów, ni ludzi,
Spały jeszcze gondole u kanałów brzega.
Franczesko wracał płaszczem do oczu zakryły
Myślał o jutrze, ziewał spoglądał przed siebie
Patrzył jak się jutrzenka złociła na niebie,
Jak mgły szare strząsały na wschodzie błękity.

Za nim z sztyletem w ręku, z palnemi oczyma
Idzie Paolo z drżeniem, uśmiechem, nadzieją,
Idzie, spieszy, Franczeska wciąż na oku trzyma
Krew burzy mu się w sercu i wargi sinieją,
Już się pod progi pałacu zbliżali,
Paolo patrzy jeszcze — szybko się pomyka
I przed bramą z uśmiechem wita przeciwnika
I drżący wota cicho:
— Signor! nie idź daléj!
Zawróć się za mną — ja w pilnéj potrzebie,
Od dwóch ulic napróżno doganiałem ciebie,
Czeka cię jedna donna — Zaprowadzę do niéj.
Chodź, chodź!
— Powróć posłańcze i powiedz jéj proszę,
Że teraz iść nie mogę. Lecz nic nas nie goni,
Nie ucieknie nam miłość, nie ujdą roskosze.
Lecz teraz —
— teraz męża właśnie w domu nie ma.
Mąż zazdrosny dniem, nocą na oku ją trzyma.
Teraz lub nigdy Signor, stąd iść niedaleko,
Piękna donna! oddawna za tobą szaleje,
Próżno codzień cię goni z balkonu powieką,
Karmi łzami oddawna zawodną nadzieję.
Wie nawet panie skąd wracasz tak wcześnie,
Kto twą kochanką — ale chce szalona
Na chwilę ciebie mieć u swego łona.

I choć raz szczęście wymarzone we śnie,
Choć raz na chwilę oglądać na jawie.
— Pójdę, lecz długo u niéj nie zabawię.
— Tędy, tu Signor! anioł nie kobiéta!
— Na chwilę idę, wszak już ranek świta,
Gdyby mąż wrócił —
— Nie wróci tak skoro!
Przez tę uliczkę — tędy, chociaż ciemno,
Idź tylko śmiało, blisko, ciągle ze mną —
Znam dobrze drogę, trafim każdą porą.
I szli w milczeniu, a on okiem mierzył
Sztylet i serce, swą rękę i siły.
Coraz się ciasne uliczki ciemniły —
Spojrzał, poskoczył, powalił, uderzył —
I sztylet w piersi wpychając ukryty
— Oto! zawołał, posłaniec kobiéty!
Podziękuj jeszcze nim skonasz za chwilę,
Dziękuj kochance, za roskosz, za wdzięki.
One to były, panem mojéj ręki
Im śmierć winieneś! — ach! i szczęścia tyle!
I jabym umarł, gdybym jak ty długo
Poił się szczęściem! — Skonał? nie — już kona?
Krew jeszcze z piersi płynie czarną strugą.
A w piersi dusza siedzi uwięziona.
Sztylet głęboko — ale nie tknął duszy
Daléj zlękniona przed śmiercią uciekła!

Czy żyje? — skonał! serce się nie ruszy!
Poszedł do piekła!
Paolo! dzisiaj na ciebie już koléj!
Trup niechaj z wodą daleko popłynie,
Z nim pamięć zbrodni na wieki zaginie —
A noc dzisiejsza! — Czas idzie powoli!
Pomiędzy zbrodnią, a roskoszy nocą,
Jeszcze dzień cały! dzień dłuższy od wieka!
Ty! któryś w zbrodni był moją pomocą,
Skroć dzień, przed nocą niech prędzéj ucieka!
Płyń trupie z wodą — czekają na ciebie,
Potwory morskie z paszczęki głodnemi.
Płyń, cóż cię jeszcze wiąże do téj ziemi?
Morze w swém łonie chłodném cię pogrzebie,
Tam prześpisz sobie, aż do dnia sądnego!
Już nie ożyjesz! — nie — życie, nie wróci! —
Wyniósł je sztylet ten, z łona twojego,
A kogo życie porzuci —
Ożyć nie może! — płyń z wodą od brzega!
Co krwi na sukniach! — sztylet jak zbroczony!
Jak moje serce, w piersiach szybko biega,
Strach chwycił duszę, ściska w twarde szpony —
Czego się lękam? czego nierozumny?
Wszak nikt niewidział? Spią w rannéj godzinie!
On mógłby powstać i powrócić z trumny,
Ale z wody — nie wypłynie!

Pierś rozkrwawioną słone wody zlały,
Umarł dwa razy, utonął zabity —
Sztylet go zabił, duszą morskie wały!
Dzień wstaje dla mnie! — dzień, dzień nieprzeżyty!



VIII.
NIEDZIELA.

Dzień był gdy do pałacu Paolo powrócił,
Obmył ręce i suknie zakrwawione zrzucił,
Dzień był, morze jaśniało, a zewsząd lud mnogi,
Płynął, szedł, leciał pod kościołów progi.
Brzmiały dzwony niedzielne, panie i panowie
Tydzień światu służywszy, w dniu jednym godzinę
Szli spędzić z Bogiem na krótkiéj rozmowie,
I serc światem skalanych, przynieść mu daninę.
Kto tydzień we krwi ludzkiéj broczył,
Kto tydzień łzami karmił się cudzemi,
Czoło bezwstydne gnąć do saméj ziemi,
Marmur kościoła, łzą pokuty moczył.
I ledwie wyszedł za święcone progi,
W dawnego życia puszczał się nałogi;
By znowu pokutować i znów grzeszyć skrycie
Między grzechem i cnotą walcząc całe życie.

Na kanałach, w odkrytych gondolach lud mnogi,
Płynął pod marmurowe dożów gmachu progi

Przeszłéj mocy Wenetów pomnik okazały.
A zdala cudzoziemskie okręta płynące
Działowym hukiem witały,
Panią morza Wenecją i pana dnia — słońce!

Już Paolo na sukniach krwi nie miał i śladu,
Ale serce i dusza krwią była zbroczona,
Uniknął świadków zbrodni, lecz nie wspomnień jadu,
Pozostała mu pamięć, pamięć niezniszczona.
Z sukni, sztyletu zmyjesz krew człowieka,
Milczące morze ofiarę pochłonie,
Swiadki zamilczą, lecz przy twojém łonie,
Swiadek zostanie, który nie ucieka,
Który nic światu o zbrodni niepowie,
Ale co chwila, ale co godzina,
Na każdém miejscu i przy każdém słowie,
Tobie nieszczęsny, o niéj przypomina.
W nocy sen z powiek, w dzień z serca wesele,
Nieubłagany odgoni.
Krwią twoje modły poplami w kościele,
Krwawego potu nieda otrzeć z skroni.
Wszędzie krew ci przygotuje.
Znajdziesz ją w jadle, pościeli, napoju.
Całus kochanki krwią spiekłą zatruje
I na jéj łonie, nieda ci pokoju.



IX.
OCZEKIWANIE.

Już czas modłów wieczornych oznajmują dzwony.
I znów Pacjenca przed obraz Madony
Niesie swéj duszy szczęście, niepokoje,
Łzę swych nadziei, nowe modły swoje.
I znowu czeka, aż z pod lubéj ręki
Słodkie gitary odezwą się dźwięki.
Chwile płyną — ona czeka.
I wszystko cicho, czasami i daleka
Głuchy szum wioseł, lub majtków rozmowa,
Lub pieśni dojdą urywane słowa.
Wkrótce, niepokój obudził się w łonie,
Bladą bojaźnią pokryły się skronie,
Pacierz się skończył, a ona nie wstała,
Ręce ścisnęła, a uszy spragnione
Próżno w znajomą obróciła stronę.
Próżno — Wtém nagle gitara zabrzmiała!
Pacjenca szybko z ziemi się porywa,
Ale niepewna, chwilę jeszcze słucha —
— On to czy nie on? — Dźwięk niezawiódł ucha,
To on, pieśń tę zawsze grywa!
Lampa zagasła, Pacjenca jak strzała,
Przez ciemne ganki, wschody, perystyle,

Wzniesiona skrzydłem nadziei leciała
Przyśpieszyć szczęścia i roskoszy chwile.
Już do sypialni zbliża się podwoi,
Otwiera — ciemno — On tuż przy drzwiach stoi,
Wnet się znaleźli i Włoszka spragniona,
Silnym uściskiem tuli go do łona.



X.
NOC.
Ona.

Ten głos, westchnienie, Franczesko, tyś że to?
Ty? nie? o! słówko chciéj przemówić jedno,
Zlituj się, błagam nad biedną,
Zlituj nad biedną kobietą.
To ty?


Paolo.

Ja jestem! — przebacz mi!


Ona.

Ty? — Boże?!


Paolo.

To ja!


Ona.
Paolo!

Paolo.

Ja jestem, ja, dziecię!
Którym i dzisiaj wzgardziłabyś może,
Gdyby — O! dzisiaj nie wzgardziłaś przecie!
Przebacz Pacjenco, ja niebo i duszę
Za drugą taką oddałbym ci chwilę —
Cierpiałbym wiecznie piekielne katusze,
Bo nigdy szczęścia niemarzyłem tyle,
Ilem go znalazł przy tobie.


Ona.

Potworo!
Gdzie jest Franczesko?


Paolo.

Zapytaj o niego
Tego sztyletu. On dziś ranną porą
Cisnął Franczeska do łona zimnego.
Jego zapytaj, pytaj morza fali
Gdzie jest Franczesko!


Ona.

Ty kłamiesz szalony!


Paolo.

Sztylet i niebo na tę śmierć patrzali.
O! ja nie kłamię. Ten sztylet złocony

Dziś z jego sercem zapoznał się zbliska.
Po nocy bez snu, którą spędził z tobą,
Wodne go do snu kołyszą łożyska.
Usnął na falach i wieczorną dobą
Przybyć zapomniał, lecz mnie tu przysyła.


Ona.

Precz podły zbójco — twe tchnienie mnie plami —
Precz! o! Franczesko! na com cię przeżyła!
Ty, starszy zbrodnią niżeli latami,
Powiedz Paolo, wszak on żyje jeszcze?
Powiedz mi, błagam! wszystko ci przebaczę, —
Nawet tę roskosz! Gdybyś czuł te dreszcze —
Łzę spiekłą w oczach, a w sercu rospacze!
Na co żartować z nieszczęsnéj kobiéty?
Paolo — drogi! — ty milczysz niestety!
Powiedz mi, wyznaj!


Paolo.

Nie, on nie ożyje!
Łzy go, rozpacze nie wskrzeszą niczyje,
I gdyby ożył, ten sztylet raz drugi
Zdałby się jeszcze do pierwszéj posługi
Jeszcze dość ostry!


Ona.

Zlituj się o Boże!


Paolo.

Alboż go nikt już zastąpić nie może?

Zapomnij o nim — proszę, błagam ciebie!
Ja go zastąpię —


Ona.

Zastąp go w piekle — czy w niebie!
Zastąp go — umrzyj — niech ożyje jeszcze,
Niech raz ostatni u mojego łona,
Chwilę go tylko popieszczę —
Potém on razem, niechaj ze mną skona!
Tyś go niezabił — tyś sądził Paoli
Że gdy mi jego śmierć ogłosisz, może
Serce mi ciebie pokochać pozwoli,
Że z tobą życie podzielę i łoże?
Lecz nie — to próżno! — on jeszcze żyć musi,
On żyje jeszcze —


Paolo.

Nie! nie! on nie żyje!
Może go teraz w swych uściskach dusi
Potwora jaka — i krew spiekłą pije.
Próżne Pacjenco, próżne łzy i żale,
Nikt go nie wskrzesi, tyś moja na wieki.
Jego daleko morza niosą fale,
Niech i z pamięci twéj będzie daleki.
Trudnoż zapomnieć? Dla nas świat, o miła!
Dla nas —


Ona.

Precz zbójco — na ręku zbrodniarza,
Na ręku, która Franczeska zabiła
Zapomnieć każesz — o! u stóp ołtarza
Przysięgnę tobie, że kochać nie mogę!
Powiedz że żyje — że to była próba —
Zlituj się odpędź rospacze i trwogę,
On żyje?? —


Paolo.

Niech tak będzie, gdy ci się podoba!
O! żyje pewno, jak ci ludzie żyją,
Co od stu lat umarli, na dnie morza gniją.
Lecz dość tego Pacjenco, łez nie léj daremno,
On umarł, jam pozostał, zastąpić go muszę,
Przysięgam ci na moję potępioną duszę,
Że albo żyć nie będziesz, lub żyć musisz ze mną.
O! jam darmo z sztyletem nie mierzył do łona,
Darmom krwią się nie zbryzgał, ty musisz być moją,
Nowa roskosz twój smutek i pamięć pokona,
Uściski łzy osuszą i troski ukoją.
Ty.


Ona (do siebie).

I niebo mi dzisiaj szczęścia dało zorze,
By sto razy okropniéj, okropniéj udręczyć. —
Ty, za moje życzenia skarałeś mnie Boże!

Pacjenco przestań płakać, smucić się i męczyć —
Cóż ci braknie? Franczesko? Stu znajdziesz na świecie,
Co go zastąpią. Cóż w nim luba było
By go któś drugi nie zastąpił przecie?
Franczesko! on cię nie mógł kochać z taką siłą,
On wprzódy inną kochał, ja z sercem dziewiczém
Pierwszą miłość, ostatnią do nóg twych przynoszę,
Ja, wdzięczny ci za pierwsze w mém życiu roskosze,
Dam ci serce na wieki niewydarte niczém!
Tyś jest pierwszą kobietą, którąm kochał skrycie,
Dla ciebie, niedołężna, słabe, drżące dziécię,
Nie uląkłem się zbrodni, krwi i potępienia,
Dla ciebie, dla twojego jednego skinienia
Rozkaż mi tylko — we krwi się umyję!
Rozkaż — pół świata padnie z pod téj ręki;
Nieulękniony prośbą, błaganiem i jęki
Pacjenco — sam siebie zabiję!


Ona.

Dziecię, szalone dziecię? co cię obłąkało?
To nie miłość, bo miłość we krwi się niebroczy,
Miłość wznosi ku niebu łzą zalane oczy
I cicho prosi nieba, by ją wysłuchało.
Krwią zlany, konających zbrudzony oddechem
Mógłżeś lecieć w uściski szczęścia i roskoszy?

Serce zbójcy z kobiecym niezgodne uśmiechem,
Pamięć krwi syna z matki objęcia wypłoszy.


Paolo.

Jam zbrodniarz, zbrodniarz, ale ty cnotliwa,
Dawnoż przysięgi połamawszy swoje,
Pokruszywszy na wieki twéj cnoty ogniwa
Wzywałaś piekła? — Piekło czeka nas oboje!
Jam zabił człeka, tyś cnotę zabiła!
Równo złamać przysięgi i zabić człowieka.
Nie brzydź się krwawym moim uściskiem — o miła!
Obojeśmy nieczyści — jeden los nas czeka!
— po chwili —
Lecz nie — nie płacz!
My będziem szczęśliwi oboje —
Pacjenco, o najdroższa, szczęście, życie moje —
Niebo jest w naszém ręku.


Ona.

Precz z oczu bezbożny! —
Precz! (chce uciekać)


Paolo.

Próżno, ta cię ręka z brzegu piekieł wstrzyma,
Nie pójdziesz luba!

(Pacjenca bieży do okna)

Stój! stój! nieszczęśliwa!
Stój wiesz że kanał pod oknem przepływa —
Stój! odchodzę Pacjenco —

(Pacjenca wyskakuje oknem)

— Stój — jutro! — jej nie ma.
Tylko sukienka miga ponad czarne fale
Lecz czas jeszcze —

(skacze z okna)

Sam zginę, lub ciebie ocalę!



XI.
RANEK.

Dwa razy pod oknami ciche wód zwierciadła,
Na przyjęcie dwóch ludzi rozdarły swe łona.
Z okien pałacu kobiéta upadła
Kanał ją chwycił w srebrzyste ramiona.
Potém ktoś drugi znowu; a wiatr pomału,
Zagładził marszczki cichych wód kanału,
Rosproszył jęki boleśne i słowa,
I przed dnia blaskiem uciekła noc płowa.

A on w niebieskie przyodziany szaty,
Z czołem przybraném w słońca diadem bogaty

Na wozie złotych chmurek z wietrznemi rumaki
Błysnął witany radośnemi znaki.

Na kanałach Wenecji gondoljerów pienie
Przerwało zbiegłéj nocy, tajemne milczenie.



ŚPIÉW GONDOLJERÓW.
1szy.

Poranek wstaje na wschodzie,
Zbudź się wioślarzu uśpiony
Od czarnookiéj swéj żony,
Na łodzie, czas już na łodzie!


2gi.

Patrz jak tam obłok ponury
Nad wodą smutny się snuje,
A fala skacząc do góry,
Z niebem się bladém całuje.


3ci.

Tu mój panie, tu mój panie!
Gdzie chcesz łódź cię ta zaniesie!
Patrz jak świéże w niéj posłanie,
Jak ten żagiel w górę pnie się.


Czy chcesz cudzoziemski panie
Oblecieć nasze kanały,
Widzieć gmach Dożów wspaniały,
Wszędzie posłuszna łódź stanie.

Rozkaż, wnet powietrzna barka
Cuda Wenecji obleci,
Ujrzysz szczyt Śgo Marka,
Który po nad nami świeci.

Jeśliś jest z Włoskiéj krainy
I pieśni zrozumiesz słowa,
Opieje Toskanów mowa,
Doży z morzem zaślubiny.

Tu mój panie, tu mój panie!
Może ci spieszno do kogo?
Popłyniem najkrótszą drogą,
Za chwilę łódka tam stanie.


4ty.

Łodzi lekka płyń z wiatrami,
Płyń niedościgniona, chyża,
Próżno się tu druga zbliża,
Zdala zostanie za nami.


Płyń o łodzi, płyń z wiatrami,
Troski, burze, łza i fala,
Niechaj pozostanie zdala,
Zdala na zawsze za nami!!


Wioślarz pierwszy.

Zobacz no tam, na lewo cóś białego płynie? —


Wioślarz drugi.

Dwa jakieś idą trupy, chłopiec przy dziewczynie,
Dwa trupy — niema nawet obdzierać ich z czego!
Któś tu wcześniéj skorzystał — Niech z wodami biegą! —
Musieli razem tonąć, niechaj razem płyną,
Uderzcie ich wiosłami —


Wioślarz trzeci.

Płyń daléj dziewczyno!
Gdybyś tak żywa była, skusiłbym się może
Darmo wziąść cię na łódkę — od trupów broń Boże!
Odpędźcie ich, odpędźcie, niechaj płyną daléj —


Wioślarz drugi.

O! za życia tak prędko może nie pływali!


Wioślarz czwarty.

Płyń o łodzi, płyń z wiatrami,
Troski, burze, łza i fala,
Niechaj pozostanie zdala,
Zdala na zawsze za nami!!





XIV.
BIRUTA.
1331 — 1416.


Daleko morze — a góra nad morzem,
Wysoko niebo — gwiazdy na niém świecą.
Pomiędzy nieba, między wód przestworzem,
Wiatry jadą, chmury lecą.
Na górze błyszczy z ołtarza Praurimy
Światło niezgasłe wiekami —
A nad świątynią unoszą się dymy,
I wspinają do nieba czarnemi rekami.
U ołtarza,
Siedzi przed ogniem litewska dziewczyna,
Modli się cicho i ogień rozżarza,
Który jéj piękną i bladą twarz oświeca,

O Wejdalotko, poźna noc na niebie,
Czy sen ci powiek nie mruży?
I duchy chodzą? Czy nie strach na ciebie?
Nie strach ci wiatrów i burzy?
I wilcy wyją i puhacze krzyczą
O Wejdalotko, tyś sama — w téj porze
Czemuż twych powiek miękkich snów słodyczą
Noc ukołysać nie może!

Ktoś idzie? idzie — mignął cień zdaleka
Duch to zapewne w postaci człowieka,
Mara z wszelkiego świata,
Co z znajomemi witać się przylata,
Po nad łoże kochanki, po nad chatę brata?
Nie — to rycerz — spojrzała Wejdalotka blada —
Krzyknęła i w objęcia nieznanego pada
A ogień ciemno-czerwono się pali —
I przygasł całkiem kiedy się witali.
— Biruto! w koło pusto i ciemno,
Rzekł nieznajomy — Czy pojedziesz ze mną?
Koń na nas czeka — druhy nas zasłonią —
Ojciec twój nie wie — twoi nie dogonią.
Porzuć ten ołtarz — sto dziewic za ciebie —
Pół mojéj ziemi, całą ziemię moję —
Oddam Krewejcie, w świątyni zagrzebię.
I gniew Perkuna rozdroję,

Ludzie będą milczeli — krewom ja zapłacę
Złote świątynie postawię —
Wszystko im oddam — czego zażądają
Jednéj im tylko ciebie nie zostawię —
Już w Trokach ślubni czekają Swalgoni,
I szczęście długie.

— I kara Praurimy!
Rzekła Biruta cichym strachu głosem:
Kunigas z ludźmi nie walczmy i z losem —
Mnie do ołtarza przykuto od młodu
A choć dziś serce gdzieindziéj odwodzi
Przysięgam Bogom — powiedz czy się godzi —
Dla chwili szczęścia, które mi się śmieje
Wyrzec przysięgi i Bogów i wiary?
Nie los rozdzielił — zostańmy tak panie —
Zdala od siebie.

O! tak nie zostanie
Kiejstut bez ciebie! niech mnie zemsta kary,
Niechaj mnie ściga piorun Bogów Boga
Dam mu ogniska, kapłanów i modły,
A jeśli zechce w świątyni progów,
Spalę puszcze litewskie na błagalnym stosie.
Błagać, modlić się będę u świątyń przykuty —
Dam im wszystko, tak wszystko — wszystko prócz Biruty.


W Trokach czekają z weselem.
Jedźmy, niech na moję głowę
Zemsta, spadnie kara Bogów.
Słyszysz ten tentent konia, iż strzyże uszami,
I ku Trokom pogląda? Słyszysz chrzęsty zbroi —
Słyszysz dzwonki? mój sokół uderzył skrzydłami.
U progu koń mój, sokół, towarzysze moi,
Wszystko na ciebie czeka,
— A ja — jechać nie mogę —
Jedź Kunigas, jedź w drogę!
Droga twojego życia jasna i daleka.
Znajdziesz i dziewic do wyboru wiele
I z inną w Trokach odprawisz wesele,
Mnie porzuć tutaj u świętych ołtarzy.
Sercem tam mojém za tobą pogonię —
Nieraz łza spłynie po twarzy.
I w świętym ogniu utonie —
Bądź zdrów.

— O! nigdy — dochowałaś wiary
Na mnie przekleństwo i kary —
Rzekł i pochwycił rękami
Usta do ust jéj przyłożył
Pieścił jak dziecię i cieszył słowami,
I na koń biedną Wejdalotkę złożył.
A konia zwrócił ku litewskiéj stronie —

I tuman kurzu uniósł się za niemi —
Ogień ołtarza w oddaleniu płonie —
Blednieje, niknie i nic już na ziemi
Nic im nie świeci — W niebie gwiazdy świecą
I wiatry świszczą i obłoki lecą.

W Trokach Swalgoni, wesele,
I długie lata szczęścia i smutków tak wiele.
Po latach długich, po śmierci Kiejstuta,
Na brzeg rodzinny wróciła Biruta,
Gdzie ją pierwsze młodości przysięgi przywiodły,
Na odpoczynek i modły.

Tutaj kiedy świątynię wywrócono starą,
Ona pod jéj zwaliskiem z swym ogniem i wiarą
Spoczęła z Bogami swemi,
Ostatnia Wejdalotka na litewskiéj ziemi.

4 Sierpnia 1836 r.





XV.
KIEJSTUT.
1382.



I.

Między Wilnem, Trokami,
Stoją hufce rycerzy,
I mierzą się oczami,
I biją się słowami,
Nim miecz o miecz uderzy.

Z jednéj strony Kiejstuta,
Zmudź i Litwa po błoniu;
Z drugiéj, w zbroję okuta
Tłuszcz krzyżacka na koniu.


Stoi i pasie oczy
Po litewskiéj równinie;
Nim się miecz jéj potoczy
I krew po niéj popłynie!

Lecz wojska długo stoją
Milczą rogi do boju,
Czy się wodze ich boją?
Czy żądają pokoju?

Czy Jagiełło z krzyżaki
Co na stryja miecz wznosi,
Uczuł w sercu żal jaki!
Czy się godzi i przeprosi!

Z szeregu do szeregu posłańcy wybiegają —
Znać z ich miny, znać z biegu, że coś wodze knowają.
I w Witold do Jagiełły ze Skirgajłą spieszy
I Skirgajło wraca — idzie, wraca znowu.
A wojsko czeka, a Litwa się cieszy —
A krzyżak tęskni za częścią obłowu.

Lecz patrzajcie, — o cudo! oto Kiejstut jedzie:
To jego konik — żmudzin jak Biruta,
To szabla jego, to sługi Kiejstuta —
A to Skirgajło na przedzie.


Jedzie, stanął na błoniu,
Koń się zarył nogami,
— Czego stajesz mój koniu?
— Panie, zdrada przed nami —

I pies drogę zaskoczy,
I wyjąc przed nim pada;
— Kniaziu, wyje tam zdrada,
— Kniaziu wrog tam otoczy! —

I sokół mu na ręku
Siadł, zabrzęczał dzwonkami —
I w smutnym mówił jęku:
— Kniaziu! zdrada przed nami!

Kiejstut nie słuchał ni psa ni sokoła,
Ni konia swego, ni swojéj drużyny.
— Kiejstut się zdrady nie boi! zawoła:
Kiejstut na pokój spieszy do rodziny.
A kiedy życia wrogi mu nie wzięły:
Nie wezmą swoi!
Rzekł, konia zacina.
A za nim wierne psy jego jęknęły
I wierna jego westchnęła drużyna.
Poszedł — A ledwie do obozu nogą —
Obóz się ruszył, gruchła wrzawa silna —
Wojska Jagiełły poleciały drogą —
Pędzą z Kiejstatu do Wilna

Wojsko litewskie zostało w milczeniu,
Wojsko bez wodzów, jak ciało bez głowy,
I stali smutni, w rospaczy, zdumieniu,
Jak nad jeziorem stoi obłok płowy,
Jak wierzba stoi nad grobem Litwina,
Jak matka stoi nad mogiłą syna.

II.

Biada Kiejstucie! o biada —
Nie darmo jęczał pies twój ulubiony
I sokół, ręką Biruty pieszczony,
Nie darmo krzyczał na wyjeździe: zdrada!
W Wilnie ci łańcuch włożyli na nogi,
W Wilnie cię z synem twoim rozdzielili,
W Wilnie z pokrewnych — zrobiły się wrogi
Z traktatów zgody więzienie zrobili!
O! bieda tobie wojowniku stary!
Czyż ten włos siwy i czoło zmarszczone,
Ręka; co siekła Niemcy i Tatary,
W boju nietknięte z wojen ocalone,
Długie więzienie jako rdza rozkruszy?
A twoje serce co biło pod stalą,
Ciężarem smutki i rozpacz przywalą?
Czyż w głębi twojéj nieugiętéj duszy,
Jak w zamek, wrogów niedobyty dłonią,
Pierwszy raz wejdą, po czasu ruinach,

Łzy, których wysokie powieki nie ronią?
Łzy po Birucie, Witołdzie krainach,
Łzy których bole język nie wypowie,
Pierwsze łzy twoje i śmierci posłowie!

W głębi więzienia, z słomianéj pościeli,
Brzękły Kiejstuta kajdany;
A przy drzwi lochu służalcy wlecieli,
Jeden niósł puhar na poły nalany,
Drugi szmer, trzeci topor z Niemców stali,
Weszli — i u drzwi jeszcze się wstrzymali
I patrzali i milczeli.

— Starcze! — rzekł wreście jeden do Kiejstotu;
Jagajło przez nas przysyła ci dary:
Oto jest czasza z napojem zatruta,
Oto sznur, topór — wybierz rodzaj kury!

Jużeś się nażył i nabił na świecie,
Nam teraz ustąp, a sam idź na góry —
Gdzie jeszcze z braćmi Niemców bić będziecie,
I gnać za psami jelenie i tury,

Kniaź Jagajło śmierć na zgodę swata,
A pomnąc na krew, co w twych żyłach płynie

Trzy bramy daje do wyjścia ze świata,
Lecz z tych trzech jedna nie minie.

A Kiejstut stanął wstrząsnąwszy łańcuchy,
I po więzieniu rozszedł się dźwięk głuchy,
Jak kiedy piorun uderzy w oddali,
I huk w powietrznéj rozbije się fali.

Ręką ciężkiemi okutą kajdany,
Porwał pachołka, przycisnął do ściany,
A z gniewnego, rzucając we dwoje,
— Oto rzekł, płaca za poselstwo twoje!

Potém go depcąc okutemi nogi,
Krzyknął: powiedźcie psy panu swojemu,
Że mego karku nie tknęły się wrogi,
I wam się nietknąć i nietknąć się jemu!
Jeśli po życie przysłał was zbrodniarze!
Kiejstut za błąd swój, sam siebie ukarze!

To rzekł i znowu wstrząsając kajdany,
Ciężkie żelaza na szyję zarzucił —
I targnął niemi — i krwią swą oblany,
Bez jęku nawet martwy się wywrócił —
A słudzy stali wzrok mając wlepiony,
Patrzą nań, pragną i zbliżyć się boją. —


III.

Na Świntorohy zgliszczach stos Kiejstuta płonie —
Na stosie, sługi jego, psy, sokoły, konie,
U stosu, mała w nieszczęściu drużyna
Cichemi łzami zmarłego wspomina.
Już płomień pożarł wnętrzne stosu drzewa
I garść popiołów z Kiejstuta została —
Popiołu, któren wiatr w stronę rozumu,
W którą dusza uleciała.

Nagle krzyk w dali słudzy usłyszeli —
Krzyk znany, w sercach boleśnie odbity.
I znana postać zbliżyła się w bieli,
Znana im postać kobiéty —
To ona! Żona Kiejstuta,
To Biruta.

Biada Jagajle, wołała zdaleka:
Biada tym, co się krwią własną zbroczyli!
Niech w każdym kroku, uczynku i chwili,
Równa ich zdrada i stos śmierci czeka,
Niechaj ich bogi opuszczą rodzime,
Niechaj ich zdradza każdy krok po ziemi —
Żony uściski, uśmiechy dziecinne —
Zdrada niech idzie z niemi i za niemi.
Kogo kochają, na kim ufność kładą,
Niech im zapłaci niewiarą i zdradą!...


Ostatnie słowa w jéj piersi umarły,
Rozpacz z jéj oczu wypłynęła łzami —
Wtém nagle niebios szaty się rozdarły,
Piorun błysnął nad zgliszczami —
Ziemia się wstrzęsła, rozdarła na dwoje —
I stos zamknęła w zimne łono swoje.





XVI.
ŻYCIE I ŚMIERĆ.



Morte! sin fine al mio dolore!
Petrarca.

Noc! tak — noc jeszcze, nieprędko rozświta,
Nie prędko w mury więzienia,
Promyk słońca ulotny, ukradkiem zawita
Spójrzeć na boleść naszą, łzy i cierpienia!
O! nocy w twojém łonie milczenia; swobody,
Wędrują duchów narody.
I odrodzoném życiem oddychając chwilę,
Budzą się świat obejrzeć i znów spać w mogile.
Nie jedną z świata męką odegnana dusza,
Zlatuje z niebios, grobu popioły porusza,

I w dawnéj sukni, raz jeszcze się wlecze
Na miejsca dawnych roskoszy.
Lecz gdy wspomnień przeszłości płomień jéj dopiecze
I znowu z ciała mękami wypłoszy,
Leci, ziemską powłokę otrząsnąwszy z siebie,
Ziemskich cierpień, roskoszy zapominać w niebie!

O! nocy — twoim osłoniętych cieniem
Ileż smutków zasypia, roskoszy się budzi,
Ile modłów za tobą ulata ze drżeniem
Do Boga od ludzi!

Gdy dniem długim znękany, na twardéj pościeli.
Człowiek życia kajdany zrzucić się ośmieli,
Ty udręczonéj myśli zsyłasz mar tysiące;
W nich wspomnienia młodości ozwą się gorące
W nich sklejone obrazki z wypadków miliona
Trzeźwią duszę, do swego przytulając łona!

O! noc jeszcze — ach! czemuż noc skończyć się musi,
Tak jak się wszystko skończyło!
Czemuż dumną swą władzą, dumna swoją siłą,
Na wieki słonecznego światła nie przydusi?
I nad światem objąwszy czarne panowanie,
Z nim razem nas w bezdenne nie strąci otchłanie!


Skończylibyśmy wszystko, a dziś cierpień tyle
Truje życia naszego nieprzeżyte chwile.
Dziś! o myśli okropna! dziś życia kajdany
Ciężą nam tak nieznośnie, dręczą nas tak srogo,
Że za zgon jeden, za zgon pożądany,
Wieczność, ach! całą wieczność dalibyśmy drogą.

O! pamiętam, w dzieciństwie, w owym wieku złotym
Nie takie miałem chęci, nie myślałem o tém,
Dawniéj, gdy się spać kładłem, gdy matka troskliwa,
Żegnając mnie w łóżeczku ciepluchném okrywa,
Prosiłam Boga, jawnie i skrycie
Tylko o życie!

A dziś, czasie przeklęty! dziś gdy na pościeli,
Leżę bezsenny, z każdą konający chwilką,
Dusza o nic się więcéj modlić nie ośmieli
Chyba o jedną śmierć tylko! —





XVII.
NIEULĘKNIONY.



Słońce wstało łzą krwawą zlane mając lice
I niebo czarne, groźną wróży nawałnicę.
Na wozie wiatrów obłok od północy płynie
A chmur seciny, jego nieznużeni gońce,
W ciemne zasłony kryją zakrwiawione słońce
I resztę światła niebios wydarły dolinie.

Na górach, które siwe wierzchołki wyniosły
Nad świata burze i pogody świata,
Wiry śniegów żeglują powietrznemi wiosły
Jak powiewna skał dzikich wzlatujące szata.


Strzeliły gromy; śmierci oblane płomieniem
Niebo, gniewne na ziemię obróciło oczy —
Człowiek, ów dumny robak uklęknął ze drżeniem
I wzrok nieśmiały po niebiosach toczy.

Lecz był jeden, co gardził światem i zniszczeniem,
Niezlękłém okiem patrząc w pioruny i burze.
Ten poszedł, stanął na wysokiéj górze
I świat powolném obwinął wejrzeniem.

Trzeba go było widzieć! — nad burze i gromy
Wzniósł wzrok posępny, groźny, nieruchomy,
Kiedy bił piorun on niezmrużył oka,
A kiedy błyskawicą niebo się rozdarło
I zajaśniała przestrzeń, bezdenna, głęboka,
On powolnie źrenicę wiodąc obumarłą,
Wzrok przenikliwy zatopił w niebie
Jakby przed śmiercią, za życia jeszcze
Chciał tam opatrzeć miejsce dla siebie.

Warknęły burze, lunęły deszcze,
Stał nieruchomy i śmiech szatana
Usta mu krzywił zsiniałe.
Niebo się nad nim trzaskało całe,
Ziemia się chwiała ogniem oblana —
On stał jak posąg, nie drżał, nie jęknął,
Przed gniewem bożym nie klęknął.

Ucichły burze i już zdaleka
Chmur czarnych wojsko ucieka,
I słońce jakby w poranku
Błysło w obłoczków pozłacanych wianku.

On, spójrzał znowu w około,
Ścisnął usta, zmarszczył czoło,
Pytał się nieba czy koniec burzy,
Czy się więcéj nie zachmurzy?

Czy już po wszystkiém? Potrząsnął głową,
Spojrzał na ziemię, na ludzi, domy,
Drzewa zielone, skał szatę płową,
Spojrzał i stał nieruchomy. —

Rzucił wzrok niżéj — przepaść milcząca
Łakome paszcze rozwija,
I potok szumiąc z góry się strąca,
Czarna go bezdnia wypija.

Długo tak, długo, błędny wzrok toczył
Dołem po ziemi, górą po niebie —
Wtém spojrzał w siebie — przeląkł się siebie,
Zadrżał i w przepaść skoczył.





XVIII.
GERHARD RUDA.
HISTORYCZNE.
Rok 1320.



Na koń w imię Boże!
Kto krzyż nosi na zbroi,
Kto szablą władnąć może,
Na koń bracia moi!

Powrócim w jeden dzień,
Narabujem, nasieczem,
Wytniemy pogan w pień,
A sami ucieczem!


Hej wielu jest tam was?
Czy wszyscy? stańcie w rząd.
Mil kilka Litwa stąd,
A prędko leci czas!

Czy wszystko jest gotowe?
Na koń i w imię Boże,
Bo niejeden z nas może
Dziś położy tam głowę.

— Nie! przerwał Gerhard Ruda,
Wskazując krzyż na zbroi,
Krzyż pogan się nie boi,
Krzyż wszędzie robił cuda!

A tu cudów nie trzeba,
Miecz w ręku, w sercu gniew;
Wszak braci naszych krew
Woła pomsty do nieba!

W drogę! nim miecz spragniony,
Krwią pohańców napoję,
Pieśń do Bożéj obrony
Zanuć, zda się na boje!

Zaśpiewali Krzyżacy głucho, smutnie, dumnie,
A szable, o żelazne bijąc się pancerze,

Dźwiękom pieśni pobożnéj wtórowały szumnie.
Śpiewali długo, długo i śpiewali szczerze,
Bo gdzie o życie w sercu tleje trwoga,
Tam szczere modły wznoszą się do Boga.
Tylko Gerhard nie śpiewał zakryty przyłbicą,
Jechał milcząc na boku, bił nogą rumaka,
Naglił go, potém chwytał ostrą uzdzienicą
I jak gdyby mu boleść dogryzała jaka,
Wzdychał ciężko, lecz westchnień nie słyszał nikt w koło
Ocierał łzy — nie! nie łzy! otarł z potu czoło!
Gerhard mógłżeby płakać? on co do kielicha
Mieszał nieraz krew jeńców na szumnéj biesiadzie,
On co tylko za bojem i mordami wzdycha
I niekrwawego miecza do pochew nie kładzie!
Nie! nie! to był pot z czoła — on płakać nieumie,
Serce męskie, pod zbroją okute stwardniało —
Nie mógł płakać, łza sprzeczna i męstwu i dumie.
W duszy jego, na łzy mu miejsca nie zostało.
Nie, nie! — Jadą krzyżacy, przez bory i błonia
Lecą, lecą i rzekłbyś spojrzawszy z daleka,
Że każden z nich przyrosły do swojego konia,
A koń i człowiek leci i ucieka.
Lecą i słońce wznosi się ku górze —
Litwy granica zbliża się co chwila,
Lecą jak pioruny w chmurze —
Do Litwy tylko mila.


Litwini gdzieś spokojnie,
Po pracy spoczywają,
I piosenki śpiewają
I nie myślą o wojnie!
A wojna krwią oblana,
Leci z mieczem wzniesionym,
Padajcie na kolana,
Biada zwyciężonym!
Z obcych krajów spokojnie,
Cichy wietrzyk powiewa,
I jakiś ptaszek śpiewa,
Śpiewa — lecz nie o wojnie!
W Litwie cicho, wesoło,
Drzewa w zielonym stroju,
Owocem strojne czoło,
Przeglądają w zdroju.
W Litwie obchodzą święto,
W Litwie palą ofiary,
Nieść bogom letnie dary,
Weselić się zaczęto.
A wojna krwią oblana,
Leci z mieczem wzniesionym,
Padajcie na kolana,
Biada zwyciężonym!
Któżby myślał o wojnie, ktoby w nią uwierzył,
Kiedy pokój dokoła otoczy skrzydłami?

Czyż kiedy piorun z nieba bez chmury uderzył?
Czy przyszła burza sama nie idąc z chmurami?
Czyliż z czarą na stole, gdy świat się uśmiecha,
Kiedy wszyscy weseli dają sobie dłonie,
Kiedy gniew, smutek, zazdrość na dnie czary tonie,
Każdy myśli o wojnie prędko nie odpycha?...
Lecz biada wam co w ciszy łagodnéj dokoła,
Przyszłéj burzy początku nigdy nie widzicie,
Bo gdy grom, głosem nieba straszliwym zawoła,
Czy czas będzie przed burzą, unieść drogie życie?
Krzyżak czuwa i czeka zręcznéj tylko chwili,
Wyszpieguje sny wasze i podejdzie zdradnie,
Skryje miecz żebyście się śmierci nie bronili,
I na śpiących, bezbronnych krwi chciwy napadnie.
Wówczas... Tam ponad drogą tuman kurzu leci,
Spójrzcie! — Litwin nie patrzy, Litwin się weseli.
Spójrzał jeden ukradkiem, drugi, potém trzeci,
Potém jedni po drugich z pogardą pojrzeli
I śmieli się — Wiatr pewnie pędzi kurz zdaleka,
Bo nie słychać tententu, nie widać człowieka.
I znowu rogi chodzą znów wszyscy spokojnie,
Zapomnieli krzyżaków, nie myślą o wojnie.
Litewki im śpiewają, a starce nad stołem.
Gwarzą z siwémi na dłoni pochylném czołem.

Na drodze tuman opadł i wszyscy się śmieli
Z tych co w kurzu tumanach, krzyżaków widzieli.
Znów wesoło, spokojnie,
Ani myślą o wojnie.
Już słońce z jednéj strony nieba zachodziło,
Z drugiéj wieczór gwiazdzisty, szedł ku nim wesoły,
Z dniem gasnącym biesiadę czas ukończyć było,
Jednak pieśń brzmiała ciągle, dzban obiegał stoły.
Cóż tam znowu w tym lesie głucho się odzywa?
Czy stado koni na noc do domów przybywa?
Czy — znów cicho — Wiatr musiał zaszumieć w oddali,
Może z bliskiego sioła Litwini jechali.
Cicho! — Cóż tam przy blasku wieczornym połyska?
Czyli jakie na polach biesiadne ogniska,
Czy wilcy wyszli z losów z oczyma jasnemi?
Czy błędna jaka dusza włóczy się po ziemi?
Co tam? nic — cicho — ciemno — coś szumi zdaleka,
To wiatr, nigdzie nie dojrzysz zwierza ni człowieka.
Lasy głuche usnęły, usnął zwierz spokojnie,
I Litwini usnęli, nie myśląc o wojnie!
Smaczny sen po biesiadzie! Gdy uśniesz głęboko
Drugą widzi biesiadę, we śnie twoje oko.
Lecą czasze, napoje z nieba strugą płyną,
Wkoło wesołość, śpiéwy i śmiechy i skoki,
I pieścisz się szczęśliwy z twą lubą dziewczyną,
I — Miły po biesiadzie długi, sen głęboki!

Jedna Daszka nie spała, choć wszyscy usnęli,
Smutném okiem patrzyła, na całą biesiadę,
Łzy ciche ocierała, gdy się wszyscy śmieli,
I usta miała nieme, lice miała blade.
A w sercu smutek miała, który sen odgania,
I głową dotknąć nie da miękkiego posłania.
Cóż z serca Daszki mogło, łzy gonić do oka,
Młoda, piękna, zamożna, cóż jéj brakowało?
W sercu rana ukryta bolała głęboka,
Bo milczała i milcząc lała łez niemało.
Lecz nikt nie zgadł przyczyny
Łez dziewczyny.
Może kogo kochała? — lecz z licem róźaném,
Z jéj ustami, oczyma, kogoby kochała,
Gdyby tylko usłyszał że został kochanym,
Kochałby ją — a wówczas czegożby płakała?
A płakała jednakże! — nieraz nocną porą,
Gdy wieś cała usnęła, ona w oknie chaty,
Smutna w paluszkach jakieś obrywała kwiaty,
Lub leżąc na pościeli nieusnęła skoro.
I słuchała bezsenna jak lasy szumiały,
Widziała w oknie księżyc jak wchodził i znikał,
Od wieczora do ranka dumając czas cały
Usypiała gdy kogut nad rankiem wykrzykał.
Cóż jéj sen odbierało? zgadł kto choć raz przecie,
Co kiedy łzę lub uśmiech zrodziło w kobiecie? —

Ja nie wiem. Tylko czasem gdy po bitwie jakiéj,
Litwin zabrał w niewolą i przywiódł Krzyżaki,
Biegła patrzeć na jeńców niespokojném okiem,
Spojrzała i wracała tak smutna jak wprzódy; —
Może ją kiedy kochał jaki i Krzyżak młody?
Może — Był jakiś jeniec w tamtéj wsi przed rokiem.
Ale uciekł z niewoli, wszyscy zapomnieli,
Czy był kiedy w téj wiosce i czy go widzieli.
Tylko Daszka płakała — lecz nie po nim pewnie.
Krzyżaka mowa dzika i Krzyżaka mina,
Mogłyby cudzoziemskiéj wpaść w serce królewnie,
Nie córce Litwina! —
I gdyby się kochali, jakiemiżby słowy,
Upletli pierwsze, słodkie kochanków rozmowy?
Mógłżeby Krzyżak dumny z swego Boga, z krzyża,
Kochać pogankę, która w ojców wierze,
Kiedy on z sercem próżném czoło niebu zniża,
Czciła lasy i góry i czciła je szczerze? —
Krzyżaka Bogiem — rozbój, zdobycze, pożogi!
Na sercu Boga Krzyżak, a w sercu świat nosił.
Litwin gdzie okiem powiódł, wszędzie widział Bogi,
Wszędzie czcił ich i kochał, dziękował im, prosił.
Gdy z strumienia pił wodę, gdy w lesie spoczywał,
I kiedy go noc wiodła pod domowe progi,
W kamieniu, wodzie, niebie widział swoje Bogi,
Wszędzie czcił ich i kochał, dziękował im, prosił.
Gdy z strumienia pił wodę, gdy w lesie spoczywał,
I kiedy go noc wiodła pod domowe progi,
W kamieniu, wodzie, niebie widział swoje Bogi,
W szeleście drzew, w piorunie głos ich się odzywał.

Litwin w obronie tylko wzywał swoje Bogi,
A Krzyżak, Krzyżak lecąc z mieczem w cudze kraje,
Na mordy, wojnę, na krew i pożogi,
Swemu się bóstwu w opiekę oddaje.
Mógłże Krzyżak pokochać Litewską dziewczynę,
Mogłaż kiedy Litewka pokochać Krzyżaka?
Nie! — prędzéjbyś z orłami pobratał robaka,
Prędzejbyś z aniołami pobratał gadzinę;
Niżbyś, kiedy ich strumień krwi rozlanéj dzieli,
Litwę i Niemców z wrogów zmienił w przyjacieli!

Spali wszyscy a Daszka nie spała, schylona
W dłoń łzy swoje zbierała licząc jak padały,
I jak z każdém westchnieniem zburzonego łona
W serce, boleści nowe zaglądały.
Zdala tylko drzew głuche szumiały rozmowy,
I zdala księżyc tonął w niebieskiéj pościeli,
Zdala gwiazdy jasnemi połyskały głowy,
Zdala sowy, puhacze pieśń śmierci krzyczeli.
I pies strażnik domowy wył u wrót podwórza,
A drogą cichy tentent rozlegał się głucho;
Lecz gdy się dusza we śnie zmęczona zanurza,
Czyjeż posłyszeć może szum daleki ucho?
Daszka jedna słyszała tentent oddalony,
Daszka jedna widziała tuman na dolinie,
I myślała napróżno, kto jechał z téj strony,
W tak późnéj godzinie? —

Potém wiatr z lasu szumem przypędził zdaleka,
Niby dźwięki słów jakichś, niby gwar rozmowy,
Niby myśl jakąś cudzego człowieka,
Cudzemi ubraną słowy.
Cicho! — pies szczeknął i jęknął boleśnie,
I ustał — cicho. Znów gwar oddalony
Jakby rozmowa usłyszana we śnie,
Z któréjś oderwał się strony.
Cień mignął w oknie? Gałąź jarzębiny
Wiatr musiał nagiąć. Szelest u okienka?
Ptak może, rannéj kochanek godziny,
Zbudził się — W niebie już błyszczy jutrzenka.
Cichy głos, Daszki po imieniu woła?
Ten głos, znajomy? to nie głos Litwina.
Krzyżak? — Lecz Litwą otoczon dokoła,
Skąd tu? myśli dziewczyna.
— Daszko, chodź Daszko! — zabrzmiał głos stłumiony,
 Weź twoje suknie, przybyłem zdaleka,
 Po ciebie Daszko — Koń mój u wrót czeka,
 Na niebie ranek, a dalekie strony!
— Ty tu? Gerhardzie? krzyknęła dziewczyna.
 Ty tu? i po mnie? — Wypłakałam oczy
 Płacząc po tobie!
— Już świtać zaczyna,
 Prędzéj tu do mnie, ranek nas zaskoczy!

 I brzęknął zbroją, a na hełmie kita
 Pływała groźna, gdy potrząsał głową.
— Daszko, chodź prędzéj, bo na wschodzie świta,
 Koń niecierpliwy uderza podkową,
 Nuż kto wśród nocnéj ciszy
Konia lub nas usłyszy?
A Daszka stała jeszcze schylona i blada.
— Od ojca, od mych braci mamże iść daleko.
Ty mnie w drodze porzucisz za górą, za rzeką.
— Niewierzysz mi? nie wierzysz? Krzyżak odpowiada.
Jabym ciebie miał rzucić kiedy między wrogi
Skradałem się po ciebie pod Litwinów progi?
Chodź Daszko, ojciec stary umrzeć i bez ciebie,
Bracia twoi po tobie pewnie niezapłaczą!
 Prędzéj chodź, prędzéj, ranek na niebie,
Zginę, gdy mnie zobaczą!
Mamże wracać sam jeden, drogę maczać łzami,
Albo zginąć dla ciebie między Litwinami,
Chodź! — Już szła Daszka milcząca, wstydliwa,
Ledwie ją Krzyżak uczuł na żelazném ręku,
 Chwycił, uścisnął, jak piórko porywa,
 Niesie i na koń sadza pomaleńku,
I sam usiadłszy spina go ostrogą,
 Koń, Krzyżak, Daszka polecieli drogą.


Daszka płakała po rodzinnej stronie,
A łzy na zbroję żelazną spływały,
Ciekły po zbroi i w prędkim pogonie,
Po zbroi ciche na ziemię spadały.
A rycerz milczał, konia naglił nogą,
Sciskał dziewczynę i lecieli drogą.

Potém jéj szeptał — Nie patrz w tamte strony,
Nie patrz kochana, łzawemi powieki,
Nie żegnaj domku, ogródka na wieki,
Bo żal ci serce chwyci w twarde szpony.
Patrz na przód drogi, jak przy rannym świcie,
W koło nas, pola uciekają, gaje,
Jak wszystko nowe z dniem zaczyna życie
Jak się wesołém wydaje;
Jak coraz daléj z za gaju, z za góry,
Góra i lasek znów inny wyskoczy.
Jak tam płaszcz nocy zsuwa się ponury
I dzień niebieskie otwiera już oczy.
Nie patrz za siebie!
— Ach! pozwól, mój drogi,
Pozwól mi spojrzeć, tam tyle zostało!
Moje pamiątki, mój ojciec i Bogi,
I młodość moja i łez mych niemało! —
— Nie, Daszko, niepatrz! na przedzie przed nami,
 Piękniejszy widok — Ot tam za lasami,

 Jak gwiazdy gasną, jak się gonią chmury,
 Jak dymią chatki, jak sinieją góry;
 A tam — wieś tylko za tobą została,
Wieś leżąca w dolinie.
— Pozwól mi spojrzeć — wszak tam młodość cała
Biednéj zbiegła dziewczynie.
Tam — uchyl reki, niech obrócę głowę!
Raz tylko, proszę! potém choćbym chciała,
Góry i lasy zasłonią ją płowe —
Potém jéj więcéj nie będę widziała.
Uchyl téj ręki! potém świat do koła
Otoczy dziki, obcy, nieznajomy,
Inne pagórki, inne lasy, domy.
I oko tęskne na próżno zawoła,
Nie przyjdzie do mnie mojéj wioski chata!
Uchyl tę rękę — Raz tylko zobaczę;
Potém mię wwieziesz do cudzego świata,
Ja nawet więcéj po nich nie zapłaczę.
Tylko raz jeszcze pożegnam łzą moją,
Domek i wioskę, wzgórek i dolinę.
Chciała raz spojrzeć, lecz Krzyżak dziewczynę
Żelazną zasłonił zbroją.
— Nie, nie dam spojrzeć! ze śmiechem zawoła,
Targając konia, nagląc ostrogami —
Cóż tam zobaczysz? Resztki twego sioła
Które się palą za nami?

Cóż tam zobaczysz? Łunę na zachodzie,
Dymy jak w niebo snują się kłębami?
Krew, ogień, mordy zostały za nami,
A nasze szczęście na przodzie.
Ja cię wywiozłem, towarzysze moi
Spiących już dawno w pień wyciąć musieli.
Niezwracaj głowy, złóż tu ją na zbroi,
Jużeśmy kawał drogi ulecieli —
Polecim daléj! Tam nic nie zostało,
Poczémby płakać miały piękne oczy,
Płomień i miecze zniszczyły wieś całą.
A kiedy płomień z wrogami otoczy,
Z pod miecza w płomień, z płomienia pod miecze
Kto zbiegł od ognia, od nas nieuciecze!
Kochasz Krzyżaka, nie płacz po Litwinie,
Litwin i Krzyżak wrogami na wieki!
Sto wieków przejdzie, sto pokoleń minie,
A naszej zgody czas będzie daleki.
— Krzyżak i Litwin wrogami na wieki!
O! tak! wrogami! Daszka zawołała:
Prędzej z górami pożenią się rzeki,
Prędzej się z niebem zbieży ziemia cała.
Lecz ja? z uśmiechem na ustach zawoła,
Ja kocham ciebie, na resztę pamiątek
W duszy mi jeden nie pozostał kątek,
Ja chcę zobaczyć pożar mego sioła,

Chciałabym słyszeć moich braci jęki,
Chciałabym widzieć, jak płomień czerwony,
Chwycił w uściski, mój domek maleńki,
Jak spalił drzewka, spopielił zagony!
Chciałabym widzieć Krzyżaków biesiadę
Jak przy płomieniach grzeją się weseli —
Zawracaj konia, ja z tobą pojadę,
Wczas jeszcze staniem, tylko co zaczęli.
— Ty, ze mną, nazad? — szalona dziewczyno!
Więc ci już nie żal; ani wsi, ni domu?
— Dawne miłości, przed dzisiejszą giną,
Prócz ciebie, serca nie dałam nikomu.
Pojedziem nazad! chcę widzieć płomienie.
Ach! jakże pięknie nasza wieś się pali!
Zawracaj konia — po co jechać daléj?
Wrzucim w ten pożar ostatnie wejrzenie.
Zobaczym gruzy, zobaczym mogiły,
Zwycięskie pieśni z Krzyżakiem zanucę,
Zabawim chwilę, a potém mój miły
Z tobą gdzie chcesz powrócę.
Przemogły prośby i uścisk dziewczyny —
Krzyżak zawrócił, spiął konia ostrogą
I nazad z gór w doliny
Puścili się drogą.
Jechali długo, prędko, czasem z pod przyłbicy
Zajrzał Gerhard jéj w oczy. W oczach łez nie było,

Jaśniały jak dwie gwiazdy dwa oka dziewicy,
Jak dwie gwiazdy nad mogiłą,
Zdala łuna świeciła na niebie poranka,
Zdala dym wił się czarny unosząc do góry,
Czerwone nad pożarem zwieszały się chmury.
Patrzy Krzyżak, patrzyła Krzyżaka kochanka,
Oboje nie płakali
I ku wiosce jechali.
Daszka milczała, lecz jej dusza cała,
Suchemi oczy na pożar patrzała;
Piersi jéj szybko wznosiły zasłoną,
Milczała ciągle — byłaż zasmuconą?
Czy niekochała w swéj wiosce nikogo?
Czy jedna miłość objęła ją całą
Tak, że na inne miejsca nie zostało?
Niewiem — Lecieli drogą.
Uciekały doliny i lasy przed niemi,
Rumak pędził, kopytem nietykając ziemi,
Za niemi kurzu tuman, płomienie na przodzie.
 Jutrzenka na wschodzie.
— Stój! stój! Krzyżak zawoła,
 W imię Boga żywego,
Nie pojedziem do sioła,
 Litwini zwalisk strzegą.
 Krzyżaków niema już!
— Nie! krzyknęła dziewczyna,

Patrz, wszak Krzyżacy tuż,
Mord ledwie się zaczyna!
Czy boisz się zabijać, gdy się nikt nie broni?
A wolisz przyjść po łupy, gdy nie ma nikogo?
Patrz! niewidzisz Krzyżackich rycerzy i koni,
Jak pędzą drogą?
— Tam Litwini zwyciężcy, wołał Gerhard z cicha,
Nasi zginąć musieli, słyszę pieśń Litwina!
Pieśń ta, nie pieśń żałoby, naszą krwią oddycha,
Płomień już żółte głowy ku ziemi nagina!
Gaśnie pożar i wrzaski zagasły, dziewczyno
Nie bij mojego konia, wróćmy w dawną drogę!
Targnął, chciał wstrzymać, koń pędził doliną
I nieczuł cugli, tylko czuł ostrogę,
Leciał i leciał. Krzyżak z twarzą bladą
Próżno wartkiego zawracał rumaka.
Jechali prosto, tak jak wiatry jadą —
Siniały ręce, strach chwytał krzyżaka.
Już było blisko, wyraźniejsze krzyki
Tętniały w uszach zlęknionych rycerza,
Targnął znów konia — Napróżno! koń dziki
Nie czuł wędzidła i nogą uderza,
Łbem rzuca tylko, sroży twardą, grzywę,
Parska ognisty — leci prosto, leci!
Już widać Litwy gromady straszliwe,
Już bliski pożar na zbroi mu świeci.

A Krzyżak milczy i cuglami zrywa,
Koń bieży jeszcze, coraz daléj, daléj;
Kiedy na pierwsze zgliszcza wskakiwali
Pękły mu cugle — Daszka się odzywa:
— Krzyżak i Litwin wrogami na wieki!
Choć się ich serca przybliżą na chwilę,
Czas pojednania od obu daleki!
Kości ich nawet wrogami w mogile!
Teraz koń stanie. Tym zbroczonym nożem,
Gnałam go tutaj. Moim bogom dzięki,
Teraz już stanąć i odpocząć możem,
W koło Litwini! Czy słyszysz te jęki!
To miecz krzyżacki zostawił po sobie;
Widzisz ten płomień, zgliszcza i popioły?
Widzisz krwią naszą zapełnione doły,
Bogactwa nasze, naszych braci w grobie?
A tyś się został na zemstę Litwina!
Maszże krwi tyle ile tu dziś rano,
Naszéj krwi jedna wybiła godzina?
Czy masz łez tyle, ile dziś wylano?
Wpadli w tłumy Litwinów, koń stanął, dziewczyna
Skoczyła na bok prędko, wołając ku swoim —
— Kładźcie stos! niech się Bogom ofiara zaczyna,
Wiozę jeńca. Krwią zemstę dzisiejszą upoim!
— Patrz! zbladł przed śmiercią, drży jak listek cały
Na stos psi synu! przyszła twa godzina!

Długo się lały krew i łzy Litwina,
Krew, łzy Krzyżaka, dziś będą się lały!
Patrz! to wasz płomień po gruzach się wlecze,
Tę pościel Krzyżak usłał dla Litwina;
Widzisz krew — wasze wylały ją miecze,
Na stos go! na stos! na stos psiego syna!
Niechaj się spali, on, zbroja, koń jego,
Niech wiatr popioły rozniesie daleko!
Niech jęki z wiatrem w pustynie odbiegą,
Niech raz ostatni, powiodłszy powieką,
Widzi w około ślad zbrodni swych braci!
Niech śmiercią za śmierć, krwią za krew opłaci.

Prędko stos chwycił w ogniste ramiona,
Chwycił Krzyżaka i objął go cały.
Żelazną zbroję płomienie oblały
I kita hełmu upadla spalona.
I koń, iskrzącéj potrząsając grzywy,
Parskając nozdrzem, padł z swym panem razem.
Brzękło żelazo, ściśnione żelazem,
Koń nawet jęknął, padając nieżywy
On milczał — najstraszniejsze męki,
Nietknęły ciała, duszy niepaliły,
I ust nakłonić nieumiał na jęki,
Nad boleść więcéj miał dumy i siły.
Krzyżak się spalił — Daszki nie widziano.


Wstał drugi ranek, nie przyszła do sioła,
Bez niéj i trzecie przeleciało rano —
Próżno szukali do koła.
Mówił ktoś tylko, że w skonania chwili,
Uszu Krzyżaka doszedł głos daleki,
Jakby go z chmury duchy zanucili — —
— Krzyżak i Litwin wrogami na wieki! —
A w chatce Daszki, gdzie dawniéj mieszkała,
Znaleźli, między ostygłem żarzewiem,
Kości i reszty spalonego ciała —
Lecz czyje było? — ja niewiem. —





XIX.
ŚLEPA BABKA.



Jeden.

Komu z losu wypadnie
Zawiążemy oczy;
Każdy z nas w bok odskoczy
On niech zgoni i zgadnie.
A kogo zgadnie imię i nazwisko
Temu za niego oczy zawiążemy.
Uciekajcie! — nie tak blisko! —
Milczeć — każdy tak jak niemy,
Szczelnie usta niech zamyka,
Ciszéj jeszcze stawia nogi,
Prędzéj jeszcze niech umyka.
Z drogi! z drogi!


Ślepa babka.

Ani słowa! ani słowa!
Moje panie i panowie,
Ślepa babka już gotowa,
Uciekajcie! bo jak złowię,


Wszyscy!

Chi chi! cha cha!


Ślepa babka łapie.

A tuś bracie,
Niewyśliźniesz mi się z ręki,
Darmo mi się wydzieracie —
Czekaj, czekaj mój maleńki,
Zaraz zgadnę ktoś ty taki.
Czekaj, czekaj, wiem mój drogi,
Głowa mała — długie nogi —
Włosy miękkie jak lnu kłaki! — (myśli).

Jesteś sobie stworzenie ni Bogu, ni światu —
Na co żyjesz? — ja niewiem — coś zrobił dobrego?
Gdybyś nieużyteczny miał choć piękność kwiatu
Jeszczebyś wart był życia — Lecz ty do niczego —
Bez pożytku, piękności, jak kawał kamienia,
Nieumiesz ust otworzyć, ani myśleć głową,
Niezrozumiesz ni siebie, ani przyrodzenia,

Szkoda żeś się osiołkiem nierodził lub sową!
Nosząc imię człowieka, do tego nazwiska,
Więcéj mieć trzeba trochę, niż głowę i nogi. —
Trzeba mieć duszę, serce — ty co masz mój drogi?
Mów, bom ja nie niedojrzał zdaleka i zbliska.
Jesteś jakiémś dziwaczném mierności widziadłem,
Nie gorący, nie zimny, nie twardy, nie czuły!
Niewiem na co cię losy w te ciało okuły —
Wszak jesteś głupiec! prawda! a co nieodgadłem? —

Weźże chustkę, zawiąż oczy
I goń nas tu po sali.
Otóż będziem biegali,
Nim z nas kogo zaskoczy!


Głupiec biega i uderza się o ścianę.

Kto?


Wszyscy.

Chi! cha! cha!


Głupiec.

Kto ty? kto ty?
Aj aj! piec! złamałem nogę!
Zimne oblały mnie poty.
Więcéj biegać już niemogę! —

Kto chce, babką tu być może,
Co ja, to się spać położę —
Bezemnie się zabawicie —


Wszyscy.

Dobranoc.


Jeden.

Śpij tak mile
Jak spałeś całe życie,
Jak zadrzemiesz w mogile!


Drugi.

Teraz komu los padnie,
Ślepą babką zostanie,
Niech się zacznie bieganie —
Niech dogania, odgadnie —


Ślepa Babka (łapie).

A tuś! — trzymam za ręce,
Nie wyrwiesz się braciszku!
Stój, bo rękę wykręcę,
Chciałeś zemknąć po ciszku.
Wprzódy babką cię zrobię
I puszczę cię po sali —
Wówczas pobiegasz sobie

I my będziem biegali.
Stój cicho, niech odpadnę —
Zapachy jakieś w około.
I rączki jakie ładne?
I wymuskane czoło!
Co na ręku pierścieni!
Suknie leżą ulane!
Ach! dwie chustki w kieszeni!
Odgadłem — wnet przestanę.
Jesteś motyl mój bracie, sławny z twéj urody,
Niepomny na twą przyszłość, lecisz życia drogą.
Myśląc że tak jak dzisiaj wiecznie będziesz młody.
Że lata twych skrzydełek poczernić nie mogą.
Rano budzisz się z losem wojować o złoto,
W południe, winem bieżysz zalać słabą głowę,
Wieczór czułą i skromną przeciągasz rozmowę,
Z wcieloną twéj kochanki pięknością i cnotą!
A zawsze pełen dumy, w każdéj dnia godzinie,
Szczęśliwy! siebie mienisz największego z ludzi!
Lecz gdy młodość i piękność, daleko odpłynie,
Straszna się prawda wówczas w twéj głowie obudzi.
Ta prawda resztę twoich dni połknie łakomie,
Ujrzysz siebie nikczemnym, rzuci cię świat cały,
A wspomnienia w twém sercu tlejąc niewidomie,
Resztki twojego życia będą pożerały.
Dziś, u kolan kobiety, za stołem, zwierciadłem,

Całego twego szczęścia koniec i początek,
Potém, zostanie tylko blady trup pamiątek
I żal po życiu — a co? nie odgadłem? —
Chustkę wiążcie na głowie,
Ślepą babką witamy!
I znów daléj zmykamy.
Z drogi, z drogi panowie.


Wszyscy.

Chi chi! cha! cha!


Ślepa Babka (łapie kobiétę).

Złapałem! niech się pani wstrzyma.
Złapałem i odgadnę ślepemi oczyma,
Po téj rączce maleńkiéj, po tém serca biciu,
Poznałem cię najdroższa! — jak niepoznać ciebie?
Ciebie, któraś jak słonce błysła w mojém życiu,
Jako słońce, na mglistém zawieszone niebie.
Na jawie, we śnie, na ziemi, w mogile,
Po cząstce włosów, po nóżki stąpieniu,
Z powietrza, którém oddychałaś chwilę,
Poznam cię wszędzie! — ach! i po milczeniu
I po ust słówku urwaném w połowie
Poznam cię luba, niewidząc oczyma.
Poznam gdzieś była, chociaż ciebie niema,
Serce i dusza twe imię mi powie!

Ale — (zdejmuje chustkę z oczu)
— Przepraszam! — cóż mi się marzyło!
Wszak to nie ona! — Serce było w błędzie.
W głowie i duszy tak jéj pełno było,
Że ją widziałem i w każdym i wszędzie.
Raz drugi chustkę kładnę,
Teraz się nie omylę
I wnet, wnet, ot za chwilę
Złapie kogoś i zgadnę.


Wszyscy.

Chi chi! cha! cha!


Jeden.

Tylko skoro!


Drugi.

Ja tu jestem, tutaj blisko —
Złap, sam powiem ci nazwisko!


Kobiéta.

Stój! — tam w kącie świece gorą,
Poparzysz sobie ręce.


Jeden.

Aj! już się nie wykręcę!


Drugi.

Na lewo, idź pół kroku,
Tu, tu! jakże umyka!
Ot tam stanął na boku,
Tam, około stolika.


Ślepa Babka, (łapie)

A tuś! trzymam za poły,
Zgadnąć tylko wypada.
Ktoś widzę niewesoły,
Nie śmieje się, nie gada.

Znam pierścień ten! ogniwo łańcuchów, którem
Przykułeś się do żony, do życia, do ziemi,
Przykułeś duszę twoję do świata i ciała,
Zakląłeś ją, ażeby w niebo nie leciała.
Zakląłeś serce twoje ażeby zuchwale
Niepuszczało się więcéj na nadziei fale! —
Ten pierścień objął w koło i życie i duszę,
Wyssał twoje marzenia i myśli dziewicze. —
Ten pierścień dał ci uczuć największe słodycze,
Lecz on także pokaże najsroższe katusze! —
Po owéj wielkiéj chwili, w któréj twoje życie
Zamknąłeś, niepamiętny na przyszłe twe lata,
Gdzież się podziało szczęście spodziewane skrycie?
Wszystko nudy, niewoli opasała szata.

Dziś ty i twoja żona, kiedy tęskném okiem
Patrzycie w przyszłość cieniem okrytą głębokim.
Ostatnią tylko myślą osładzacie bole,
Że jedno prędzéj umrze, a drugie zostanie.
Toż to szczęście małżeńskie? — mój kochany panie,
Jeśli tak, ja bez żony obchodzić się wolę.
I łudząc się do śmierci, mieć zawsze nadzieję,
Nadzieję, którą przedewszystkiém kładłem.
Bo szczęście porwą chwile, szczęście czas rozwieje,
Nadzieja trwa — Cóż panie? albo nieodgadłem?
Proszę chustkę wziąść odemnie
I omackiem, pomaleńku,
Złapać mnie, a mając w ręku,
Odgadnąć wzajemnie.


Wszyscy.

Cha! cha! —


Jeden.

Ślepa Babka drzémie,
W prawo —


Drugi.

W lewo —


Trzeci

Stół!


Czwarty.

Tam ściana! —


Ślepa Babka, (łapie kobietę)

Stój! stój! pani kochana —
Muszę zgadnąć twe imię,
Bo chodzić nie mogę dłużéj —
Zaraz zgadnę — suknie, ręka! —
I ten warkocz włosów duży —
I ta nóżka tak maleńka
Którą depczesz moję nogę? —
Ej! dalipan nieodgadnę —
Co nie mogę, to nie mogę —
Wszak — musisz być dziewczę? — ładne? —
Musisz być dziewczę, dziewczę, co jak kwiat poranka,
Obudzasz się dopiero i otwierasz oczy,
A świat w każdym ci chłopcu przysyła kochanka,
A każdy ci kochanek łzą powieki mroczy. —
Biedne i najszczęśliwsze stworzenie na świecie —
Wzdychasz do męża, męża? — spytaj mojéj żony!
Zdaleka jasno błyszczy mąż wasz upragniony,
Lecz poczernieje jak go zbliska zobaczycie.
On, kiedy wasze serce za kochankiem wzdycha,
Pomiędzy nim a tobą siada na dzień cały —
Ciebie, zamyka w domu, jego precz odpycha —

Ty płaczesz? łzy go twoje nie będą bolały —
Na łzy z nim nie wojować, on ich nie ma w duszy,
Żalom twym nie uwierzy, prośbą się niewzruszy —
I ty piękna dziewczyno z dzisiejszego tronu,
Chciałabyś wpaść w niewolę — w niewolę do zgonu?
I ty za chwilek parę przedasz całe życie?
O! dziewczę, ty niewzdychaj — i twój ulubiony
Nie będzie lepszym od nas. On i dzisiaj skrycie
Łasi się, by królować — Zamienicie trony! —
Drżysz? co to? może płaczesz? Jak służebnik nowy
Wziąłem w ręce niezgrabne twe szklane marzenia,
I rozbiłem o prawdę — Słuchaj łyséj głowy —
Lepiéj żem stłukł zawcześnie, ręka przeznaczenia
Srożéj rozbija dziewcząt ułudy nietrwałe.
Dziś wolna jesteś — dziś anioł kobiéta!
Życie do ciebie należy jedynie —
Nikt o rachunek z niego niezapyta,
Jak i kiedy przeminie.

Dziś możesz się nabawić ze szczęścia widziadłem,
Dziś marzyć, wybrać, usnuć, możesz jeszcze tyle.
Dziś — Jeśli cię kochanek pokocha na chwilę
Uwierzysz mu i zginiesz! a co? nie odgadłem?...

Zawiąż twoje oczęta,
Pozwól — ja sam to zrobię,

Główka może ściśnięta?
Czy nie boli skroń tobie?
O! o! Babuniu miła,
Tobie nikt nieuciecze,
Żebyś się uzbroiła
I w płomienie i w miecze;
Przez miecze i ogniska,
Biegłoby chłopców tyle!
Każdy by dobiegł zbliska —
— Uciekliby za chwilę.


Wszyscy.

Ot już kogoś złapała!


Złapany.

Pewnoś mnie już poznała,
Mów tylko dziewczę ładne.


Ślepa Babka.

Do prawdy nie odgadnę.
Chyba może — chwileczkę! — ach! poznaję pana!
Pan to, co całe życie w księgach zatopiony,
Nocy trawisz nad niemi, spać kładniesz się z rana.
I budzisz się znów księgi garnąć z każdéj strony.
I uciekasz od kobiet, o świata wesela,
Zatopiony w przeszłości, przyszłości i niebie —

Na ziemi nie masz żony, ani przyjaciela
I niekochasz nikogo — nikt niekocha ciebie.
Pół świata imię twoje szydersko wspomina —
Drugie pół niezna ciebie — powiedz mi mój panie,
Kiedy nadejdzie życia ostatnia godzina,
Co z twéj mądrości zostanie!
Inni pójdą do grobu z szczęścia wspomnieniami
Ty — prawda! marzysz może, że po twoim zgonie
Dzieła twoje osiądą na pamiątek tronie,
Otoczone laurami!
Powiedz mi, mój poeto, wszak odgadłam ciebie?
Powiedz mi, co z téj pracy, co z twojego życia?
Co ze sławy po śmierci, gdy się dziś zagrzebie
Imię twoje nieznane w dalekie ukrycia?
Czy zadrżą kości twoje, kiedy kto na grobie,
Złoży łzę pracy twojéj — jeniuszowi — tobie,
Czy uczujesz pochwały? czy dusza twéj duszy,
Na sławę się pośmiertną za grobami wzruszy?
Powiedz, dla czego niesiesz wszystkie życia chwile
W ofierze za pogrobnych nadziei widziadła?
I za nadzieje — dajesz życia, czasu tyle,
Powiedz i przyznaj razem, wszakżem ja odgadła?


On.

Odgadłaś! Czemuż duszy pod ciała powłoką,
Nieujrzało, niezgadło, czarne twoje oko?

Czemu mi takie zadajesz pytanie,
Na które ja, świat cały, nigdy nieodpowie?
I ta życia ofiara na wieki zostanie
Zagadką niepojętą i sercu i głowie.
Spytaj tego kto stworzył i niebo i światy,
Dla czego stworzył światy i nieba i ziemię?
Dla czego ubrał kwiatki w różnobarwne szaty?
Dla czego w niebo patrzy, skał śnieżyste ciemię?
Spytaj morza dla czego pod brzegi przypływa,
Spytaj rzek dokąd idą, chmur dokąd biegają?
Spytaj gwiazd dla czego się po niebach tułają?
Dla czego niewidzialne spoiły ogniwa,
Światy i nieba — nieba i człowieka —
Czemu się człowiek wieczności spodziéwa,
Kiedy go bliska śmierć czeka?
Zapytaj Boga na co w duszy mojéj
Nieśmiertelności zaszczepił nadzieje?
Czemu ta żądza niezgaszona tleje,
Z śmierci urąga, czasu się nie boi —
Zapytaj czemu lecę tak wysoko
Gdym się tak nisko — na ziemi urodził?
Czemu się tęskne wzbija duszy oko,
Tam, gdzie prócz duszy, nigdy nikł niechodził?
Spytaj — a jeśli z téj strony mogiły
Pojmiesz odpowiedź, niemów jéj przed ludem!
Gdyby te tajnie światu się odkryły,
Bóg by się Bogiem, cud przestał zwać cudem.

Ten tylko jeden, co siedzi wysoko,
W serca tajniki, może rzucić oko —
Ten tylko jeden zna zagadkę świata —
Ten wie dla czego krótkie moje życie
W trudach bez celu stopniałe ulata;
Lecz ja, wy wszyscy — wy, wy nic niewiecie!
Dla sławy? powiesz — Tutaj sławy niema —
Któż był tak sławny, żeby go czas w pędzie,
Nie pogruchotał dumnego olbrzyma!
Patrz! Ludzką sławę możesz widzieć wszędzie,
Grzmi przez dwie chwile i uśnie na wieki! —
Nowi przychodnie przeszłe gwiazdy gaszą,
A nieśmiertelność, nieśmiertelność naszą,
Pożera czas niedaleki.
Człowiecze! sławy twéj nieśmiertelności
Policzyć możesz na lata, godziny!
Jéj niema — w grobie rozsypią się kości —
Jéj niema — ziemskie uwiędną wawrzyny —
Powiedzże teraz czemu życie całe,
Okrywam nudą i pracą, gdy w dali
Za tyle ofiar, nagrody tak małe,
Świat i czas mi obiecali?? —





XX.
WIEŃCE,
FANTAZYA.



Tęcza po niebiosach płynie!
Mgliste słońce odsłania oblicze spłakane,
Niebo chmury strząsnęło i nad wschodem ginie
Groźne burz czoło z obłoków utkane.
Świat cały teraz jak oblubienica,
Która łzami zalawszy czarne swoje oczy
Wkrótce szczęścia uśmiechem maluje swe lica
I błyska złotem rozwitych warkoczy,
Nad strumykiem, blisko chatki,
Na dolinie rosną kwiatki —
Jak druga tęcza na ziemi usłane,
Podniosły oczy niebios łzą oblane.

Ale niczém ich lica!...
Z chatki bieży dziewica —
To pierwszy tych dolin kwiatek —
Ledwie dziesięć żyła latek,
Jeszcze serce jej nie bije,
Jeszcze oko jéj nie żyje,
Jeszcze się pierś nie unosi,
Jeszcze w duszy młodej Zosi
Spokojnie, jak w jéj chatce.
Zawsze z matką, lub przy matce,
Jeszcze świata nie poznała,
I nic w świecie nie kochała,
Prócz matki i Boga.
Patrz! oto ubita droga
Prowadzi ku dolinie,
Tam strumyczek mały płynie —
Nad strumykiem kwiatki rosną,
Zimą nikną, wrócą z wiosną.
Zosia przybiegła — i niebieskie oczy
Po kwiatach toczy.
Ozdobiła włosy, skronie,
Róże przypięła na łonie.
Zreszty kwiatów plecie wianek —
Ach! szczęśliwy ten kochanek,
Komu wonnych kwiatów pączek,
Z miłych dostanie się rączek!

Lecz nie! zdaleka tam przy lasku
W zachodniego słońca blasku
Połyska krzyżyk kaplicy,
Tam obraz Bogarodzicy
Niebieskiém światłem jaśnieje!
Tam pierwsze Zosi nadzieje —
Tam co wieczory i ranki
Najpiękniéjsze nosi wianki —
Na ołtarz kładzie w ofierze,
Długie odmawia pacierze,
Obraz w mdłe przystraja kwiatki —
Ale jeszcze serce Zosi
O nic więcéj nie poprosi,
Tylko — o szczęście matki!!

Całe niebo w płomieniach, a ziemia przelękła
Przed panem panów uklękła.
I czoło niebios piorunem zorane,
W czarne chmury przyodziane,
Grozi światu zniszczeniem.
Już z bojaźnią, ze drżeniem,
W przepaściach światy się chwieją
Między bojaźnią, nadzieją.
Zlęknione Aniołów chóry
Przed Bogiem ugięły czoło —
Bóg skinął — a czarne chmury
Rozpierzchnęły się w około!

Po niebiosach tęcza płynie —
Słychać jeszcze grzmot w oddali;
Lecz już słońce ziemię pali,
Już jaśnieją na dolinie
Krasnych kwiatów świéże lica.
Od chatki bieży dziewica —
To pierwszy tych dolin kwiatek,
Piętnaście przeżyła latek.
Już jéj serce mocno bije,
Już jéj oko ogniem żyje,
Pierś westchnieniem się unosi —
A na twarzy pięknéj Zosi
Od róż kraśniéjszy rumieniec —
Ona siadła, plecie wieniec,
Siadła, ale zamyślona
Kwiatkiem nie zdobiła skroń,
A serce biło jéj z łona
I wśród splotów drżała dłoń.
Okiem biegła pod kaplicę,
A w oczach jéj znać tęsknicę,
W sercu bojaźń znać już srogą.
Patrzy, patrzy, aż ktoś drogą
Prosto od owéj kaplicy
Przybliża się ku dziewicy.
Młody, ładny — to kochanek,
I dla niego był ten wianek.

Jesień była — mgły niebo i ziemię pokryły,
Wichry północne zawyły.
Ostatnie wiosny pamiątki,
Lata ostatnie szczątki.
Drobne listki, blade kwiatki
Oderwane z łona matki,
Jak jedyne człowieka w nieszczęściu nadzieje,
Uleciały z wiatrami! W niebiosach się chwieje
Zaguby nieszczęść, klęsk brzmienie,
Na drżącą spaść mając ziemię.
I niebo z za mgły, jak z zasłon dziewica
Zapłakanego nie odkrywa lica.
Zgasł księżyc, gwiazdy się skryły,
Duchy w głębokie tulą się mogiły.
Na świecie smutno — ponuro — jak w sali
Gdy się tłum biesiadników od stołów oddali,
Ognie zagasną, wiatru konające tchnienie,
Zbitych lutni, puharów ostatki potrząsa,
Po podłodze kwiat wieńców rozerwanych pląsa,
I wycie tylko wiatrów odbija sklepienie.

Na świecie smutno, ponuro,
Chmura goni za chmurą —
Od kaplicy, odedrogi,
Ciągnie się lud mnogi.

Liczne światła migają,
Smutne pieśni śpiewają.
Jedni czarne wdzieli szaty,
Na drugich błyszczą ornaty.
W ręku ich krzyże, różańce,
Roztwarte księgi,
Kadzielnice i kagańce!
Nakształt czarnéj długiéj wstęgi
Wzdłuż pagórka, wzdłuż drogi,
Ciągnie się szereg mnogi,
I w oddali ginie....
Pieśń smutna w obłoki płynie —
A nad strumykiem w dolinie,
Łzawego oka, smutnego lica
Stoi dziewica —
Z zwiędłych liści wieniec plecie.
Jéj niema kwiatków na świecie!
Powiędły uczucia kwiatki,
Nie ma kochanka i matki!
Splotła listki, bieży drogą,
I ku trumnie się przybliża —
Kładzie wieniec, czoło zniża,
Boleść w sercu tłumi srogą.
Rozpacz duszę jéj przeszywa,
Zbladła, drżąca już się chwieje,
I upada nieszczęśliwa!

Z zimnéj trumny upadł wianek,
W trumnie leżą jéj nadzieje,
Jedyny serca kochanek.
Na tło niebios poranku wyjaśnione tchnieniem
Słońce ognistym wskoczyło promieniem.
W koło niego złocone pływają obłoki,
Jak łodzie na ocean popchnięte szeroki.
Nad niemi purpurowy płaszcz rozwija zorze,
A świat dnia oczekując oniemiał w pokorze.
Za gaikiem, na dolinie;
Kraśnemi otoczon kwiatki,
Posrebrzany strumień płynie.
Daléj chatka, a z téj chatki,
Łzawych oczu i lica,
Wyszła rankiem dziewica.
Na świat, na słońce spojrzała w około —
I świat się do niéj uśmiechnął wesoło.
Przed nią wszystko uklękło, jak przed panią świata,
Ale jéj boleść serce skrwawione ugniata,
W ręku ma spleciony wianek
Z smutnych kwiatów, jak smutna jej duszy tęsknica
Patrzy — tam widać drogę; nad drogą — kaplica....
Tą drogą dawniéj przychodził kochanek,
I tą samą do niebios powędrował drogą.
Już go łzy i wzdychania obudzić nie mogą,
Już go tęsknemi nie zwabi oczyma,
Bo go na świecie niéma.

Tak duma smutna dziewica,
Rzuciła wianek u proga,
Łzą wybladłą zlała lica.
Patrzy — patrzy — zdala droga —
Nad drogą stoi kaplica. —
Tu strumyk, tu świeże kwiatki,
Tam grób kochanka i matki.
Dla niéj niéma nic na świecie —
Bo na świecie sama jedna!
Cóż pocznie sierota biedna?
Komu kraśny wianek splecie? —
Ach! ostatni splotła sobie,
Z nim smutna usnęła w grobie,
A tam daleko; tam w niebie,
Wianek z niebieskich kwiatków znalazła dla siebie!





XXI.
ZAWSZE RAZEM.
FANTAZYA.



Twoje lica tak świeże, tak niebieskie oczy,
Twój włos złoty w ulotne zwinięty pierścienie,
I głosek twój jak arfy eolskiéj uroczy,
I łzy twoje — o biedna! i twoje westchnienie,
I wszystko, cośmy w tobie wielbili kochali,
I ty sama, zginęłaś w zapomnienia fali.
Na toż się było rodzić, w morzu życia płynąć.
Walczyć zburzą i gromem, by od gromu zginąć!
Proch z twego ciała w grobie, dusza będzie w niebie.
Ale ty — ty gdzie będziesz? gdzie ja znajdę ciebie?
O! duszę miałaś piękną! lecz cóż z twojéj duszy,
Jeśli się jéj świątynia na wieki roskruszy?

Znajdę tylko proch w grobie, tylko duszę w niebie,
A nigdzie — nigdzie ciebie!

Ty, tu byłaś na ziemi, jak ziemi królowa,
Byłaś dla niéj stworzona — tam — wyżéj — tam — wszędzie
W szacie chmur twoje łono i w wieńcu gwiazd głowa.
Z skrzydłami Cherubina, nie tak piękna będzie,
Jak tu była, gdy kwiatek ocieniał twe skronie,
I biała szata drżała na dziewiczém łonie. —
A z oczu — Boże! w oczach więcéj światła było,
Niż w dumném słońcu, które chce wieki królować;
I życia tyle — tyle — jakby pod mogiłą
Nigdy to życie nie mogło się schować;
I tyle ognia — tam go w piekle nie ma
Tyle, ileś ty swemi rozsiała oczyma.!!

Dawnożeśmy cię luba kochali, witali,
Dawnom cię ściskał, pieścił! dziś, gdzie szukać ciebie?
Proch tylko twój w mogile, dusza twoja w niebie,
A ty, ty już zginęłaś w zapomnienia fali!

O zginęłaś na wieki! — póki jeszcze w łonie,
Noszę życie, z niém pamięć w duszy mojéj skryta,

Jak nad gruzami zamków ranna gwiazda świta —
Ja umrę, twoje zemną wspomnienie utonie!

I nikt na téj szerokiéj, skamieniałéj ziemi,
Nikt, ktoby cię pamiętał, ktoby na twym grobie,
Szukał cię, wołał, wzywał powieki łzawemi.
I westchnął raz za tobą, raz wspomniał o tobie!
Patrz!czas leci i skrzydłem wszechwładném zamiata,
I ludzi i pamiątki i wielkości świata —
Tyś poszła, a ja pójdę — jakbyśmy nie żyli —
Urodzim się, pocierpiem — umrzemy w pół chwili!
A ziemia, jeszcze nam może
W swojém łonie pozazdrości,
Miejsca na zimne łoże?
Wyrzucą nasze kości.
I nowy jaki tułacz zstępując do dołu,
Zgniecie, rozsypie resztki naszego popiołu! —

Zginiemy!! — Zginąć było odwiecznym rozkazem —
Zginiem luba na wieki — Gińmy — byle razem!
I ginąć lżéj jest razem! — Niechby tam w mogile,
Proch nasz razem się zsypał — połączył na wieki.
Ach tu, tutaj nas przeszkód rozdzielało tyle!
Duszą byłem przy tobie — a ciałem daleki!
Któż wié? może mnie piekieł czekają katusze?
Niech się prochy połączą, gdy nie mogą dusze! —

Jeśli mają zapomnieć niech zapomną razem.
Ty i ja nierozdzielni — zginiemy oboje —
Obojem zaśniem dumnym przyciśnieni głazem.
Nad żywy uścisk świata, wolę łoże twoje
Zimne, ciche i ciasne! chyba we dwa wieki
Odgrzebie nas dłoń ludzi, ujrzą ich powieki,
A potém znowu długie, nieprzespane lata
Spać będziem, luba razem do skończenia świata.

A tam nad nami ludzie będą jeszcze żyli —
Tam człowiek feniks, co się odradza z popiołu,
Będzie się rodził, cierpiał, umierał w pół chwili,
Przekaże synom życie, sam zstąpił do dołu!

A ci synowie nad głowy naszemi,
Będą panami pięknéj, ukochanéj ziemi.
Będą witać jéj wiosny, płakać nad jesienią,
Zgadywać tajemnice, których nieodgadną,
Targać się na jéj prawa, których nieodmienią —
I roić nieśmiertelność, aż się w grób pokładną!!

Tam będzie wojna wrzała, krzyki rozlegały,
Będą śpiewy wesołe bujać po nad światem —
A my cicho, spokojnie, prześpim czas ten cały,
Póki z ziemi ostatniém niezbudzim się latem.
Wówczas! co za dzień będzie, ty wiesz jeden Boże,
Wszystko co kiedy zmarło, z tym się dniem obudzi,

I my porzucim długich wieków łoże —
I pójdziem razem z milionami ludzi.

W obłokach będzie stać Tron Najwyższego,
Ku niemu wszyscy korząc się przybiegą —
Z niemi ich czyny wszystkie, ich serca, ich dusze —
On dzielić będzie niebo lub katusze —
Śmierć albo życie! — Przy aniołów chmurach
W złotych gwiazdach wybranym swoim da mieszkanie,
U stopni swego tronu w lazurowych chmurach! —
Módlmy się luba! Straszne byłoby rozstanie —
O! i tam bądźmy razem! jakeśmy tu byli.
Jeszcze przez całą wieczność kochać się nam trzeba,
Bo tu, tu tylko nędzne żyliśmy pół chwili,
Wznieśliśmy się raz tylko — i upadli z nieba!!





XXII.
DWA SŁOWA.



We wszystkich mowach i w języku duszy,
Nad wszystkie są dwa słowa,
Jak w kroplach rosy po suszy,
W nich skarb żywota się chowa.

Jak dwie perełki w oceanie życia,
Jak dwie gwiazdki na niebie,
Swiécą nam od powicia,
Dwa słowa — Kocham ciebie.

Bóg kiedy stworzył człowieka,
Na ziemi, żeby uwieńczyć go w niebie,

Zabłysła nieśmiertelna po nad nim powieka,
Spójrzał i rzekł — Kocham ciebie!

Odtąd szczęśliwy na ziemi,
Szczęśliwy tak, jak w niebie,
Kto wyrzekł usty swemi:
Kocham ciebie!

Szczęśliwy tysiąc razy
Kto mówione do siebie,
Mógł usłyszeć wyrazy.
Kocham ciebie!

Najszczęśliwszy, kto mówił, słuchał i powtarzał.
Dźwięk ten na jego duszy pamiątkę wyciśnie,
Będzie mu przypomnieniem boleści umarzał
I w chwili zgonu nieba jutrzenką zabłyśnie.

Szczęśliwy kto od matki słyszał — Kocham ciebie!
Szczęśliwy komu ojciec błogosławił siwy,
Komu kocham powiedział przyjaciel w potrzebie —
Kto słyszał z ust kochanki, nad wszystkich szczęśliwy!

Szczęśliwy! Gdy świat murem stanął między niemi,
Oni świat łamiąc lecieli do siebie.

Albo żyć razem, lub nie być na ziemi!
I skonać słysząc, mówiąc — Kocham ciebie!

Ty, coś w twém życiu łzy tylko wyciskał,
Komu, nikt, nigdy kocham, nie powiedział,
O! choćbyś ziemi wszystką roskosz zyskał —
Jeszcze o cieniu szczęścia byś niewiedział.

Bo niema na ziemi i w niebie,
Ludzka i aniołów mowa
Dwóch słów, nad te dwa słowa —
Kocham ciebie!





XXIII.
DUMANIE.
NAD HORYNIEM.



I.

Dokąd płyniesz Horyniu? skąd płyniesz? dla czego?
Kto ci zakreślił drogę przez bory i smugi?
Kto podsyca twe wody, że dzień i noc biegą?
I kiedy przecie skończysz bez celu bieg długi?
Czyżbyś nie wolał tutaj, przy téj kępie w koło,
Stać sobie i napróżnym nie trudzić się biegiem,
Z warkoczem wierzb i lilij swawolić wesoło,
I pocichu rozmawiać z wiatrami i brzegiem?
Czybyś nie wolał w pięknym Horodźca ogrodzie,
Między klombami przesuwać się z cicha?

O! w Horodźcu tak miło i ludziom i wodzie,
Powietrze, ziemia, taką przyjaźnią oddycha,
Że ja gdybym był tobą, tambym się obrócił,
Popłynąłbym i został i więcéj nie wrócił.
A ty mi tylko cichym szmerem odpowiadasz
I wstydzisz się zapewne, że jak człek niestały,
Nie rad z tego, co posiadasz,
Płyniesz daléj — Lecz któreż brzegi cię wstrzymały?
Ty płyniesz jak my żyjem — Cóż nas zaspokoi?
Nas szczęście nie zatrzyma; szybkiéj wody twojéj,
Drzewa i łąki gdy się w zieloność umają,
Kwiaty, parowy, tamy wszak nie zatrzymają?
O! i my tak płyniemy w nieznane krainy,
I nas nic nie uwięzi, nic nas nie zatrzyma!
Ani chatka rodzinna, majowe doliny,
Ni przyjaciel, ni dziewczę z czarnemi oczyma!
Zawsze pragniemy więcej — Jestże to nam znakiem,
Że z jednakowym biegiem z dążeniem jednakiém
Wpadniemy w oceany — padniemy — i zginiem!



II.

I tu śmierć! i tu mogiły!
Gdzież ich niema? — Ziemia cała
Jeśli gdzie kości nie były
Krwią się lub łzami oblała!


A wszędzie ludzkie cierpienia,
Na jéj powierzchni leżą, lub spoczęły w łonie —
O! gdybyż z tego nasienia
Owoc szczęścia prawnuków mogły zbierać dłonie!
Bógdajby! Ale ludzi nieodmienią lata.
Będą się bić jak bili, płakać jak płakali,
Na grobach groby będą podwójne sypali,
Będą płakać i błądzić do skończenia świata! —

Tu kurhan za kurhanem — pamięć lat żałoby,
Straszna pamięć Boskiéj kary —
Skinął Bóg — pola, domy, sady i obszary
Wszystko zmieniło się w groby — !

Jeszcze dziś kości Szwedow śpią z mieczami w dłoni,
A nad ich głową zamiast grobowego krzyża,
Sosna czoło podniosła, gałęzie uniża
I niema litościwa mogiłę ich chroni.

U nas wszystko gościnne, jak Sławianów ludy,
U nas i ziemia wrogom, co ją pustoszyli,
Nie odmówiła grobu, gdy w skonania chwili,
Grobu tylko żądali za blizny i trudy. — — !



III.

Jeszcze jeden pagórek nadedrogą mały —
Mniejszy, młodszy od Szwedzkich stoletnich kurhanów,

Na nim gałęzie suche i krzyżyk zbutwiały —
To mogiła! Przechodniu chwilę się zastanów. —
Może masz łzę do zbycia, lub chcesz westchnąć z cicha,
Złóż tu łzę i westchnienie na nieznanym grobie
Rzadko tu kto z przechodniów zapłacze, powzdycha,
Jadą — idą — lecz każdy z nich myśli o sobie;
Nikt nie chce śmierci wspomnieć, bo się śmierci boi
I choć czyja powieka we łzy jest bogatą —
Nie zapłacze — Łez szkoda! nie jedna ukoi,
Własnego serca żale nad bolesną stratą. —

A u ludzi nic darmo — I na ich też grobie,
Zapłaczą chyba krewni, że nic niedostali,
Że nieboszczyk sam tylko pamiętał o sobie —
Zapłaczą, przeklną cicho — i wędrują daléj.

My westchnijmy u flisa biednego mogiły
Wszak i on był człowiekiem! Jego wszystkie lata,
Pracą tylko niewdzięczną i cierpieniem były —
I cóż za te ofiary pozyskał u świata?

Żyjąc litościwego nie znalazł nikogo,
Gdy tonął do ratunku nikogo nie było —
Po śmierci ciało jego rzucili nad drogą,
I niema nawet komu westchnąć nad mogiłą!! —





XXIV.
RYNGALA.
1392.



W Maryj-grodzie błyszczą światła mnogie
I tłumnie słychać odgłosy godowe,
I liczne poczty, strojne w szaty drogie,
Z wszech stron zaległy dziedzińce zamkowe
Krzyżacy, w sukni biesiadnéj, bez broni,
Krążą po zamku, spełniając kielichy,
A Zmudź i Litwa stojąc na ustroni,
Wzrok rzuca skryty na niewierne Mnichy,
Jakby się bała ażeby z ich dłoni,
W uścisku nawet cios niewypadł cichy,
Bo chociaż Witold znów się brata z niemi,

Choć Zmudź i Litwa losy jego dzieli, —
Krzyżak i Litwin wrogami wiecznemi,
Nic ich niezmieni nigdy w przyjacieli!
W Maryj-grodzie na zamku wesele,
Wasil Moskiewski córkę Witołdową bierze,
A silne z teściem na przyszłość przymierze,
Może na Witolda czele
Położy koronę Litwy.
Puhary dzwonią, a pieśń się rozlewa
Wesela razem, zwycięstwa i bitwy;
Przeszłość i przyszłość gniewa.
Nagle wśród gwaru, wesołości, wrzawy,
U mostu słychać; róg zajęczał silno —
— Któż śmie tak późno, w godzinę zabawy
Przybywać tutaj? I co mu tak pilno?
Czemu téj nocy nieprzespał na dworze?
Po co? od kogo? i kto to być może?
Tak się odźwierny, rozstając z puharem.
Odzywał mrucząc, przez ciasną strzelnicę,
I snów pijanych okutą ciężarem,
Próżno wytrzyszczał po za wał rzenicę —
Bo wśród ciemności nic widać nie było,
Tylko coś jakby odbłyski pancerzy,
Jak gdyby orszak czarniawy rycerzy,
Przed oczyma mu się sniło.
— Hola! zawoła, — kto tam w rogi dzwoni?

Moglibyście spać gdzie w mieście;
W zamku wesele, dość ludzi i koni,
I północ bliska nareście!
Któż tam i czego w nocy się dobywa?
Henryk Mazowieckie książę
Kiedy na godowéj sali
O przyjeździe Henryka wieść przechodząc głucha,
Z ust do ust, z ucha podana do ucha,
Doszła do siostry Witolda Ryngali,
Nagle jéj lica różane pobladły.
Rumieńsze potém, zsiniały na chwilę —
Usta zadrżały i ręce opadły,
I jakby swojéj nieufając sile,
Sparła się trwożna o kolumnę sali,
Nieśmiała spojrzeć, ani wyrzec słowa, —
Wtém cichość padła grobowa,
Ci śpiewać, tamci kłócić się przestali;
Książę Henryk wszedł do sali.
Witold poszedł ku niemu — cicho się witali,
I siedli i znowu szumna jak wprzódy biesiada,
I puhar krąży i pieśń się rozlega,
A Witold, cicho coś z Henrykiem gada;
A tłum Krzyżaków coraz to zabiega
Coraz to jaki z braci na podsłuchy
Wybiéży, przyjdzie i za niemi stanie
Lecz w wielkim gwarze tonie ich szeptanie

A twarzy zmiana, a ich ciała ruchy,
Tajnéj rozmowy nie zdradzą.
Czasem się śmieją, znów ręce podadzą,
To szepcą jeszcze, to patrzą po sali
A wzrok Henryka około przebieży
Po stropach sklepień, po twarzach rycerzy,
I upada u stóp, Ryngali.
I zawsze, ciągle, ognistą powieką
Krąży i znowu tam pada
Jak ptak w stronę obleci daleką
A w gniaździe swojém usiada.
Nareście Witold za rękę go ściska,
Coś jeszcze sobie wzrokiem powiedzieli;
Henryk przez tłum się przeciska,
A coraz okiem na stronę ustrzeli.
I błądząc niby po sali,
Zbliża się, zbliża, stanął przy Ryngali.

(W mieszkaniu Ryngali).

— Ryngalo!
— Książę, odejdź precz odemnie!
— Ryngalo! słowo!
— — Niechcę ani słowa.
Po tylu słowach zdradziłeś nikczemnie,
I myślisz jeszcze żem wierzyć gotowa,
Gdy znów będziesz szydził ze mnie?
Precz! pomnij, jestem siostra Witoldowa,

A choć mi nieba niedały być mężem —
Mogę choć bratnim pomscić się orężem.
Myślisz że słodząc zdradą i niewiarą,
Nowemi kłamstwy, zatrzesz kłamstwa stare?
Raz jeden pióra zostawiwszy w sieci,
Ptak już w nie więcéj niewleci.
— Czekaj i osądź — niechcę się tłumaczyć
Pójdę i więcéj przed Ciebie nie wrócę. —
Lecz czyż żalowi niezechcesz przebaczyć?
Czyż jakąm został taką ci porzucę?
A w twojém sercu zemsta co tak pała
Jedna już dla mnie została?
Nie? księżno, otom twój, jak niegdyś byłem;
Poszedłem wierny i wierny wróciłem.
Ubiegł czas długi i mnie ciągnął z sobą
Ludzie mną, losy rzucały
Lecz wszędzie, zawsze, tęskniłem za tobą,
Twój byłem zawsze i twój byłem cały.
— Kłamco! milcz, zna się dawno serce moje!
Wróciłeś, prawda — lecz jakżeś powrócił?
Co ten krzyż znaczy? co znaczą te stroje?
Tyś Bogu przysiągł, a świat już porzucił!
Ty jeśliś Mnichem! myśliszże skwapliwa,
Nie ujrzę w sercu ni w sukniach odmiany —
— Tak jestem Mnichem, Henryk się odzywa,
Jestem jako Mnich odziany,

Lecz Rzym za złoto zdejmie suknie moje,
I sam je zrzucę i zdepcę pod nogi!
Wyprę się mego, wezwę inne Rogi,
Byleby mieć rękę twoję!
Tak — król mnie, bracia w te suknie ubrali,
Lecz z królem z Rzymem ze wszystkiém na ziemi,
Będę walczył dla Ryngali.
Ach! powiedz usty i sercem swojemi
Że mi przebaczysz! Jutro, dziś, w téj chwili —
Zaraz nas kapłan połączy na wieki —
Potém ucieczem z tobą, w kraj daleki
Gdzieby Rzym, króle, bracia, nie gonili!
I tam żyć będziem ach! gdyby godzinę!
Choćby mi potém sto śmierci zadali,
Dziś szczęśliwy, jutro zginę —
I słodko będzie umrzeć dla Ryngali.
— Na co umierać — książę — prawdziweż to słowa?
Powiedz może ty znowu ucieczesz daleko
A z tobą moje nadzieje ucieką?
Tam znowu królów twych braci wymowa
Na długo ciebie odemnie oddalą;
Może na wieki rozerwą z Ryngalą?
— O! nigdy luba — dziś w nocy — w kościele —
Tyś moja — Witold — i Witold się zgadza
— Dziś, dziś — ach! powtórz czy mnie znów niezdradza,
Sen, marzenie, nadzieja i Dziś???

Gdy po długiéj rozmowie z Ryngali komnaty
Wyszedł Henryk. Zaledwie za próg rzucił nogę,
Rycerz jakby nań u drzwi zasiadał na czaty,
Stanął naprzeciw niemu i zastąpił drogę.
Rycerz, czarną miał zbroję, płaszcz na zbroi czarny
I w czarnych pochwach oręż zwieszony u boku,
A twarz, czarna przyłbica jak całun smętarny
Natrętnemu patrzących zakrywała oku.
Tylko czarnych oczów dwoje,
Świeciły przez jej szczeliny.
Jak oczy wilka, jak oczy gadziny
Gdy na pastwę patrzą swoję.
— Książę — rzekł z cicha rycerz do Henryka —
Jesteś kapłanem, który nim zostanie,
Jest nim na zawsze — świat dla niego znika
Miłość i przyjaźń i ziemskie staranie,
I ziemskie związki i boleści ziemi.
Z wszystkiém się żegna, z wszystkiém i wszystkiemi,
Kto przez próg świata stąpił przed ołtarze,
Kto przysiągł Bogu niech przysiąg dotrzyma.
Krzywoprzysiężcy przebaczenia niema.
Ludzie nim wzgardzą, a Bóg go ukarze,
Kto przez próg świata stąpił przed ołtarze —
Za sobą wszystkie rzucił związki świata.
Niema już matki, kochanki ni brata.
Bo przysiągł Bogu — A zdrajców Bóg karze —

Bóg — który swojéj nieda kalać wiary —
Ludzie — na swych ręku Boskie kary.
Pomnij! Zapłata czy mu niedaleka.
Dziś zrzucisz suknią — jutro śmierć cię czeka.
O! ciche było Henryka wesele —
Świadków niewielu i gwaru niewiele,
W nocy jak pogrzeb — przy świetle pochodni,
W nocy jak tajne dopełnienie zbrodni.
Ślub się przy skromnym ołtarzu odprawił
A ksiądz co ich błogosławił.
Pytał się trzykroć nowożeńców pary —
— Czyście innemi nie ślubili wiary?
Henryk się zmieszał od zgryzot i sromu —
I czuł jak krzywoprzysięgał zuchwale,
Lecz kiedy spojrzał na piękną Ryngalę —
Zawołał śmiało — nigdy — i nikomu.
Lecz lica jego zsiniały i zbladły
A sercem jego zgryzoty owładły,
I wśród uścisków nieczuł ich słodyczy —
I w pocałunku usta jego drżały,
Strach niepojęty, wielki, tajemniczy —
Przeczucia jakieś serce mu ściskały.
Usnął, a jeszcze na zmarszczonej skroni,
Strach siedział blady i sen jego kłócił,
We śnie uciekał od zbójców pogoni,
Szukając miecza ze snu się ocucił!

Spojrzał drżąc jeszcze — a u swego boku
Ujrzał na wspólnéj pościeli
Ryngalę śpiącą — tak jak śpią w obłoku
Spokojni niebios anieli.
I łza roskoszy jeszcze na jéj oku —
Błyszczała jasno — na ustach różowych —
Uśmiech przyszłości z nadziei wykwitał,
Jako fijołek na łąkach majowych.
Spojrzał i zadrżał, spojrzał i zazgrzytał
Chwycił za serce mocno biło.
Pragnienie usta paliło.
W głowie się różne kręciły obrazy
Przysiąg i śmierci, roskoszy, cierpienia,
I głos szyderski szeptał mu sto razy —
— Krzywoprzysiężcom nie ma przebaczenia!
Powstał i przetarł powieki strudzone
Powstał i spojrzał na żonę —
Jakby swéj zbrodni chciał umniejszyć winę
Jakby chciał sobie powiedzieć i niebu.
— Nie żal mi ginąć, jeśli dla niéj ginę —
A chwilę ślubu, od chwili pogrzebu
Takiego szczęścia trzecia chwila dzieli —
Lecz ledwie powstał, ogień co go palił
Zalał mu piersi, rozpłomienił głowę
I bezsilnego przykuł do pościeli.
A w dali jakby odgłosy grobowe,

Wołały z głębi nocnego milczenia —
— Krzywoprzysięzcom nie ma przebaczenia!
I postać jakaś w czarnéj szacie blada
Przeszła wołając — biada! biada! biada!

Oczy Ryngali zwolna się otwarły,
— Henryku rzekła sen miałam tak miły,
Długie mi lata roskoszy się śniły —
Chciała uścisnąć — on leżał — umarły —
A głosy z głębi nocnego milczenia,
Wołały, — zdrajcom nie ma przebaczenia!
A postać jakaś w czarnéj szacie blada,
Przeszła wołając — Biada! biada! biada!





XXV.



Kto swojego życia wiosną,
W drodze pamiątki rozsiewa —
Niech się w jesieni spodziewa,
Że z nich — łzy wyrosną.





XXVI.
W DZIEŃ POŻEGNANIA.
15 Kwietnia 1836 r.



Ludzie i losy,
Są jak wiatr i liście,
Czasem widują wzleciawszy niebiosy
I zakazane im Edenu wnijście,
Czasem niemi wiatr powionie
I lecą daleko —
Spocząć w zimnéj, obcéj stronie
Skąd już nie prędko losy ich wywleką,
Mówią — człek idzie za rozumem, wolą,
Gdzie chce dąży — skąd chce — stroni!

O! czyż człek swoją kieruje dolą
I cugle wozu życia w swojéj trzyma dłoni??
Inna ręka je puszcza, kieruje lub wstrzyma,
Swemi, nie jego rządząc się oczyma.
A biedny człowiek na życia rydwanie,
Siedzi i patrzy — nieraz widzi gaje,
Łąki i drzewa — chce spocząć — nie stanie,
Choć łaje koniom i woźnicy łaje.
Wóz leci ciągle — gdzieś w przepaści chłodnéj
Kiedy się konie, wóz i oś wywrócą —
Gdzież w stronie zimnéj, bezludnéj i głodnéj
Wóz i rumaki dopiero go rzucą.
A gdy z niéj wynijść zechce utrapiony
Żeby mógł zdążyć do raju swojego,
Znowu go porwą i w dalekie strony —
Biegą z nim znowu i biegą.
Nieraz on patrzy i nieraz on wzdycha —
Tam w gaju.
Przy ruczaju,
Domek się biały uśmiecha —
Domek biały, nieduży,
A w koło drzew gałązki,
A z komina się kurzy
A gołąbki i gąski
Spokojnie chodzą w koło.
Kwiatki na oknach witają go wonią, —

Wszystko tak lubo, wszystko tak wesoło —
Chce stanąć. Rumaki gonią —
I gdy się jeszcze raz spojrzeć obróci
Las czarny tylko stanął koło niego —
A on zapłakał, on się biedny smuci.
A konie biegą i biegą.
Nieraz mu dusza zboleje podróżna!
Tam w dolinie,
Rzeka płynie —
I witają go oczami,
I żądają go sercami,
A stanąć nie można.
Choć dom ten znajomy,
Choć duch ten go skrywał
Przed burzą i gromy,
Choć pod nim przebywał,
Roskosznych chwil tyle!
Napróżne żądanie,
I próżne łzy jego —
Wóz jeszcze nie stanie —
Bo rumaki biegą.
Niepadną aż — w mogile. —
A czasem do koła —
Kraina żałobna,
Ni człeka, ni sioła,
Pustyni podobna —

Na któréj roślina —
Ni zwierzę nie wzrośnie,
Skalista dolina.
Co w zimie i wiośnie,
Jednako milcząca,
Bez ruchu i życia,
Wóz skały potrąca
I piasków zamiecia.
A dusza podróżna,
Chce prędzéj biedz daléj,
Wylecieć z pustyni —
Niestety — niemożna —
Bo cugle wstrzymali,
Gdzie głowę odwróci,
Gdzie oczyma rzuci.
Smutno, jednakowo.
Szare niebo nad głową
Szara pod nogami ziemia,
Szaro, w oddaleniu,
A na posępném niebios sklepieniu,
Księżyc czerwony chmurą się zaciemia!
Wóz już stanął na równinie
Wiatr świszcze,
Leją dészcze.
Jak w sądnéj godzinie,
Gromy biją ponad głową,

Wóz stanął — albo powoli —
Gdy mu się ręka losu poruszać pozwoli,
Z pustyni jedzie w pustynie —
Zwolna, zwolna, jednakowo —
Jedzie i nieda stanąć, aż w śmierci godzinie
W szczęśliwą pokoju chwilę,
U bram nowego życia — na mogile. —





XXVII.
KOBIETA,
FANTAZYA.



I.

Kobiéto, królowo, szatanie, aniele,
Motylu, głazie, kwiecie,
Duchu z niebios w ludzkiém ciele
Nie ze świata, a na świecie,
Niepoznana, niepojęta,
Odmienna i jednakowa,
I słaba i nieugięta,
Niewolnica i królowa;
Witam cię gwiazdo, w młodocianém niebie,
Wiłam cię słońcem starości wieczorném,

Księżycem smutku bladym i pokornym —
Nic i wszystko! — witam ciebie!



II.

Witam cię wielką, na tronie —
Semiramis, Zenobią, Egiptu królowę[1],
Z wieńca dziewicy owdowiały skronie,
Korona zdobi ci głowę —
U stóp poddanych tłum mnogi,
Nad niemi wzrok twój ulata,
Stąpasz — a pod twemi nogi
Położyło się pół świata!
Aleś ty biédna z tą wielkością twoją,
Nikt cię niekocha, bo się wszyscy boją.



III.

Witam cię jeszcze w łachmanach, ubogą,
I łzy twe ciche, bolesne, ukryte —
Płaczesz chwil, które powrócić nie mogą,
Bo ręką czasu zabite —
Śpią na dnie przeszłości morza,
Codzień wyglądasz za niemi,
Codzień nadziei rumienieje zorza
Lecz prócz nadziei — nic nie ma na ziemi!

Bo chwila kiedy raz zginie
W wielkim czasu oceanie,
Nigdy, nigdy nie wypłynie.
Na zawsze w głębiach zostanie.
Witam cię nędzną, ubogą, nieznaną,
Z dzieckiem u piersi, a w piersiach z rospaczą,
Tutaj po tobie i łzy niezostaną.
Lecz cierpień twoich anieli zapłaczą.
Bo tam wysoko, na niebie, zdaleka!
Przeszłość twoja, wszyscy twoi
Wszystko u wschodu stoi,
Wszystko na ciebie czeka.



IV.

Witam cię jeszcze tłumem otoczoną,
Wkoło kochanki, czciciele,
Z młodych twarzy wite grono,
Przyjaciółki, przyjaciele —
Serce twe w przestrzenie leci,
Na ustach uśmiech się klei,
A nad główką twoją świeci —
Gwiazda nadziei.
Twoja myśl, w tańcu w piosenkach,
W białéj sukience, w bukiecie,
Niesie ją młodość na rękach,
Po zaczarowanym świecie.

Biédna! szczęśliwa! — Witam cię aniele
Jeszcześ nieprzedała siebie,
A w sercu twojém tak wiele,
Tak wiele cnoty jak w niebie.
Jeszcze cię usta ziemskie nieskalały,
Uścisk cię węża nie przykuł do świata,
Jak wyszłaś z nieba aniołku mój mały,
Jaką cię jeszcze śnieżna słoni szata.
Wszystkie łzy twoje śpią dotąd głęboko,
I smutki przyszłe na dnie serca leżą,
Duszę masz w niebie, choć na ziemi oko,
Duszę jak kwiatek, skromną, wonną, świeżą; —
A złoto jeszcze nie jest złotem tobie,
Śmierci niewidzisz — ona tak daleko —
Jeszcześ nie była po nikim w żałobie,
Łzy nie czułaś pod powieką.
Witam ciebie i płaczę,
Za dwa lata, za dwie chwile,
Jakąż ja ciebie zobaczę??
Umarłą sercem światu — lub ciałem w mogile! —



V.

Witam cię znowu zimną i piękną jak bóstwo,
Na wdzięków chwiejącym tronie,
U nóg twoich ludu mnóstwo,
Wyciąga serca i dłonie.

Ty, wołasz złota i złota!!
Ty, uśmiech kończysz ziewaniem,
A w sercu siedzi tęsknota,
A w głowie z czarném dumaniem,
Snują się mary przeszłości,
Obrazy życia dawnego,
Dusza im twoja zazdrości.
Lecz już nie wrócisz do niego!
Bo niewinny twój rumieniec,
I białą szatę anioła
I dziewictwa twego wieniec,
Zdjęłaś z serca, zdjęłaś z czoła.
Chcesz miłości łez, ofiary,
Lecz zimna, nieporuszona,
Bez ducha myśli i wiary.
Ciśniesz jak ziemia do łona
Łzy, krew, trupy, bez westchnienia —
Byle w koło ludu mnóstwo,
Nuciło pochwalne pienia,
I czciło ciebie jak bóstwo.
Witam cię i przeklinam, tyś jak te oazy,
Co je szatan podróżnym rozstawia zdaleka
W źródła i palmy strojone obrazy
Wabią i wiodą człowieka —
Idzie i piaski spotyka pod nogą —
Nad głową słońce — ogniste czerwone —

Oazis niknie, sunie się, ucieka,
I palm nie widać nad drogą
Piaski tylko w każdą stronę —
Idzie podróżny — spragniony ją goni,
Aż pęknie pierś wysilona
I patrząc na nią i śmiejąc się do niéj —
Padnie w pustyni i skona. —



VI.

Witam cię — w tym zakątku spokojnym, ustronnym
Żono, córko i matko, co niewidząc świata,
Przy jednym przyjacielu, jednym i dozgonnym,
Przykute, niesłyszycie jak życie ulata. —
Błogo wam oddalone od tłumu i wrzasku,
Pod jedném drzewem wzrosnąć, kochać i umierać,
Jak fijołek zakryty od oczów i blasku,
Ze swego kątka okiem niebieskiém spozierać.
I dziwić się nad temi co w wrzawie, na świecie,
Szukają szczęścia jak pereł w śmiecisku —
Wam ciche modły, mąż, rodzina, dziécie
Są szczęściem, choć bez świadków, szumu i połysku.
Was wiosną kwiatki, cieszą, słońce ranne wita,
A twarze wasze choć lata poryją,
Serce nigdy nie przekwita,
Jego zmarszczki nie okryją.

Szczęśliwe jak w dzieciństwie i proste jak dziécie,
Wierzycie w miłość i cnotę,
Jak sen łagodny przemija wam życie,
Jak ciche marzenie złote.
Nikt was niewspomni, ale pamięć ludzi,
Jestże tak drogą i trwałą —
Zmarłego łza nie obudzi —
Dusza jéj nie zapragnie — nieuczuje ciało!



VII.

Witam cię jeszcze biedna grecka niewolnico!
Muzułman do haremu przedał ciebie młodą.
Kędy szable Eunuchów i oczy ich świécą.
Skąd na śmierć lub po śmierci chyba cię wywiodą.
Dni twoje łzawo płyną, bez swoich, bez celu,
Jednakowe jak bracia, jak wieczność bez końca,
W pośród krótkich roskoszy, a smutków tak wielu,
W murach z których niewidać ni świata ni słońca.
W ogrodzie waszym zawsze jedna woda płynie,
I jedne drzewa kwitną i tak całe życie,
Wzdychając za swym krajem, płacząc po rodzinie,
I kraju i rodziny nigdy nieujrzycie!
Cóż z tych jaśminów, co kwitną do koła,
Co wam z tych woni roskosznych i złota,

Gdy smuek blady nieschodzi wam z czoła,
Gdy z duszy waszéj niezejdzie tęsknota.
A po śmierci — spać trzeba na dnie modréj fali,
Gdzie zazdrość Muzułmana grób zimny naznaczy —
Albo wierną, kochaną — głazami przywali,
Zimnemi tak jak on był na jęki rospaczy.



VIII.

Witam cię czarnooka Hiszpanii dziewico,
I ten ogień niepojęty,
Którym oczy twoje świécą,
Ten miłości ogień święty —
Którym ty z gitarą w ręku,
  Witam u ranka,
Twego kochanka,
U was kochać jest to żyć
U was miłość jest potrzebą,
Bez niéj czarna życia nić —
Z nią jedną na ziemi niebo.
U was w górach Kastylii są serca z płomienia,
I wszystko tchnie miłością strój wasz, tańce, pienia.
I każda u was aniołem kobiéta —
Lecz sztylet za nią idzie krok za krokiem —
Śmieje się — w śmiechu siedzi śmierć ukryta,
Spojrzą i zabiją okiem.
Bo tuż z Argusa oczyma

Idzie mąż, kochanek, brat,
Idzie, w ręku sztylet trzyma —
Z drogi choć na tamten świat —
O biédne serca wasze — kiedy kochać trzeba,
Kiedy się dusza wyrywa —
Sztylet wam kładną na drodze do nieba,
I nie jedna nieszczęśliwa,
Przez śmierć w objęcia kochanka się rzuci —
Pójdzie — poleci — niewróci!



IX.

Witam cię jeszcze — siwą i zgrzybiałą,
Marszczki okryły twarz i blade skronie —
Z wdzięków ci tylko wspomnienie zostało —
I ostygłe serce w łonie.
I w duszy — smętarz wspomnień smutny i szeroki,
Na nim leżą twych braci, rodziny, młodości,
Pamiątki zakopane dawno, w grób głęboki,
Chwil i godzin szczęśliwych popioły i kości.
A w koło ciebie, świat pusty, wybladły,
A meteor nadziei zagasł już nad głową —
Rumieniec i uśmiechy z twoich lic opadły,
I najdroższe, jedyne i miłości słowo,
Dawno już na pobożnych wargach się niemieści.
Na których pieśni święte i pacierz zostały,

I westchnienie najdłuższe, westchnienie boleści —
Które z piersi nieschodzi przez ciąg życia cały. —
Witam cię, otoczoną wnucząt twoich gronem,
Wzdychającą za niebem i z czołem schyloném,
Dawno już w grobie duszą i myślami —
Witam cię, i umarłą pożegnam ze łzami,
Bo twoje serce zawsze, tak jak młode było,
U kolebki kochało, kocha nad mogiłą.



X.

Witam cię skromna kochanko Wertera,
Twoje serce poety, z wieśniaka prostotą —
I duszę co się dźwiękom piosenki otwiera
Jak kwiatek patrząc na twarz słońca złotą.
Witam cię cicha, namiętna, pobożna,
I twoja miłość co serce roskruszy,
A któréj z oczu wyczytać nie można.
Tak głęboko leży w duszy.
Witam cię — myślą w niebie — a ciałem u stoła,
Na którym dzieciom rozdajesz śniadanie —
Przebranego w kobiece sukienki anioła.
Skazanego za karę na ziemskie wygnanie.
Inszemu dałaś pierścień twój i wiarę,
Innemu serce, rozdarta na dwoje,
Z serca przysięgom zrobiłaś ofiarę —
I milcząc w grób poniesiesz cichą miłość twoję.



XI.

Witam was jeszcze motyle —
Dokąd lecicie tak żwawo!
— Ach czas krótki — lecą chwile,
I my lecim za zabawą!
— Ale dokądże tą drogą —
Dokąd razem i tak wielu!
— Czyż motyle wiedzieć mogą?
Lecim sobie, tak! bez celu!
Och! wesoło iść przed siebie,
Och! wesoło na tym świecie —
Dla nas słońce świeci w niebie,
Dla nas w łąkach błyszczą kwiecie,
I świat cały dla nas tylko
A tak lecąc, całe życie,
Krótką się nam wyda chwilką —
Jak różany blask o świcie,
Jak woń kwiatków, pieśń wesoła,
Tak przeleci całe życie —
Niepomarszczy smutek czoła,
Oczy od łez nie zagasną,
Lecim daléj, daléj, daléj,
Wszędzie nam wesoło, jasno —
Wszędzie jak w balowéj sali,
Śpiewy, tany i swawola —
I tak prędko płyną chwile!

O! szczęśliwa nasza dola!
O! szczęśliwi, my motyle!!



XII.

Po raz ostatni jeszcze wszystkie witam społem,
Wszystkich krajów, wieków, lat,
Witam i kolano zgiąłem —
Ja poeta — ja i świat!
Anioły czy szatany nikt was nie zrozumie.
Lukrecio, Cenci, Julje, Eponiny —
Czasem cnotą błyśniecie w zadziwionym tłumie —
Czasem zbrodnią szatańską i jadem gadziny.
A serce wasze — przepaść!! Jak anioła czyste —
Lub czarne jak dno piekieł, jak piekło ogniste!
A myśli wasze — razem nad ziemią i niebem —
Karmią się nadziejami, łzą, roskoszą, chlebem —
Raz jak dym czarny wlokąc się po ziemi,
To znów wędrując po niebios błękicie! —

Szczęśliwy kto anioła znalazł między niemi,
I z nim podzielił życie.





XXVIII.
BURZA.
Od najstraszniejszych w naturze,
Straszniejsze w sercu są burze. —



I.

Cicho — cicho — a na wieży,
Chorągiewka się obraca,
Słucha wiatru — staje — bieży.
Słucha — leci i powraca!
I najeżone czoło,
Obraca w koło.
A z daleka ciągnie chmura,
Nad zachodem,
Za ogrodem —
Czarna — ponura!

A na niéj ognistemi piszą się głoskami,
Przepowiednie burzy.
Najświętsza Panno! bądź z nami,
Strasznie się chmurzy!
„Ślijcie najmłodszy dziewczynę,
„Niech weźmie laski pielgrzymie,
„Z któremi za ciężką winę,
„Szli przebaczeń szukać w Rzymie,
„Stryjowie moi.
„Niech weźmie z sobą dzwonek Loretański,
„Niech się niczego nie boi;
„Na chmurach kładnie krzyż pański,
„Niech trzykroć dom ten obieży,
„Niech w kościołku na wieży,
„Dzwon wielki uderzy,
„Módlcie się, módlcie szczerze,
„Chmura zachodu leci,
„Klękajcie dzieci,
„Mówcie pacierze!! — “

Tak woła wdowa młoda.
Nabożna gdy się boi,
Zalotna gdy pogoda —
Woła, na ganku stoi,
I krzyżyk ściska w dłoni,
I chmury okiem goni.



II.

A z daleka ciągnie chmura,
Nad zachodem,
Za ogrodem,
Czarna ponura.
A na niéj napisano,
Baltazara głoskami —
„Ziemio, zegnij kolano,
„Przed nami!
„Pioruny idziem do ciebie,
„Idziem do ciebie w gościnę,
„Znudziło nam się w niebie,
„Przyjmij nas na godzinę.
„Uczta będzie wesoła,
„Patrzaj, już błyskawica,
„Pali lasy i sioła —
„A pożar nam przyświéca!
„Uhuu! uhuu! z nami wszyscy,
„Śmierci, wichrze, burze, gromy,
„Jużeśmy ziemi bliscy,
„Drżą ludzie, płoną domy,
„Palą się lasy, my daléj,
„Lećmy na ucztę wesołą,
„Zbierzmy się wszyscy w około
„Będziem śpiewali —

„Uhuu!
„Uhuu!



III.

Mnichy w kapturach z paciórkami w ręku,
Każdy u łoża swéj celi,
Uklękli pomaleńku,
I modlić się zaczęli.

„Boże! co światom w przestrzeni,
Wskazujesz biegów ich drogę,
Przed Tobą upokorzeni,
Błagamy odpędź tę trwogę,
Odwróć ten kielich goryczy
Oto chmura z dala płynie,
Oto burza zdala ryczy,
Nie jeden człowiek dziś zginie,
Jeśli twa ręka z góry
Nieodwróci zniszczenia
Nie wyrwie błysków z chmury
Z piorunów płomienia
Panie! my słudzy Twoi
Modlimy się za braci
Z nas żaden się nie boi
Bo cóż na ziemi straci?

Panie! niech nagłą śmiercią grzesznik dziś nie zginie,
Odwróć piorun i dozwól czasu do pokuty,
Ach człowiek w więzy ciała tak silnie okuty,
Możeż być czystym w śmierci i sądu godzinie?
Z głębokości serc naszych, prosimy Cię Panie!
Wysłuchaj prośby nasze, przyjm nasze błaganie!
Zlituj się, któż niewinny przed twemi oczami,
Panie! zmiłuj się nad nami!—
Święta Maryjo, módl się, niech w śmierci godzinie,
Dusza będzie na straszny boski sąd gotowa,
Niech pokuta się spełni i nieprawość zginie,
Niech ostatnie do Boga będą grzesznych słowa,
Niech się o swoje zbrodnie oskarżają sami,
Niechaj w ich duszy promień Bożéj łaski świeci,
Królowo niebios! módl się za nami.
My twoje dzieci!
Święci! coście tu niegdyś żyli na téj ziemi,
Co znacie serca ludzkie i słabość ich cnoty —
Święci! dziś uwieńczeni w wieniec szczęścia złoty,
Pośrednicy, pomóżcie modłami swojemi.
Z wysokich niebios spojrzyj i zlituj się Panie,
Klęsk nad ziemią zwieszonych, zwróć ciężar daleki,
I niech się wola twa stanie
Na wieków wieki!
Amen. —



IV.

A burza leci, leci, prędko, prędko, szumnie —
I grozi rycząc, straszna, szybko się posuwa,
Chmury się cisną, ciągną napędzają tłumnie —
Noc, a nikt nie śpi jeszcze, wszystko w trwodze czuwa.
— Matko! czy słyszysz! wicher świszcze przez szczeliny,
Czy widzisz! w Imię Ojca! jak błyska na dworze!
To noc Eliasza! — woła cichy głos dziewczyny,
A matka rozbudzona usiada na łoże. —

— O! nie lękaj się Anno — nie lękaj się dziecię!
Ten Bóg co nam chleb dawał, rzuca piorun z nieba,
Cóż nam z życia smutnego, na wesołym świecie?
Nie lękajmy się śmierci — wszak nie mamy chleba!
Córko! módlmy się tylko i witajmy chmury,
Bo z niemi szczęście nasze, śmierć może przyleci,
I wolna dusza uleci do góry
Uleci!
Czegożbyś żałowała i kogo na ziemi! —
— Ciebie matko! — o dziecię — my Bożym rozkazem,
Jedno nieszczęście łzami zlewając jednemi.
Razem biedni, do nieba pójdziem córko razem —
Czy tybyś mnie przeżyła, albo ja śmierć twoją?


Nie! nie! jedna w nas dusza w dwóch ciałach mieszkała!
Też same myśli w głowie, łzy nam w oczach stoją,
Jednakowa nadzieja w sercu naszém pała,
Że tutaj opuszczeni, biedni, i nieznani,
Pójdziem z Łazarzem szukać nad ziemią nagrody,
A ten co nami wzgardził z piekielnéj otchłani,
Będzie nas widząc błagał o kropelkę wody!
Ale im, ani kropli! niechaj schną tam w piekle
Jak nas dręczyli zaciekle!
Nie będę mieć litości! wszak niemieli oni!
— Matko! niech Bóg przebaczy tym co nas dręczyli,
Co ozłoconéj biednym nie podali dłoni,
Nie wiedzieli co czynili!
Co za grzmoty!! Boże!!
Pioruny po piorunach! matko! — ja się boję — !!
— Śmierci?? Córko nie bluźnij! módl się niech w to łoże
Bóg piorun jeden ześle, jeden na nas dwoje —
Umrzem i skończym przecie,
Nie życie, ale długie konanie na świecie! —



V.

Na dworze grzmot ryczy zdala,
Na dworze deszczu potoki,

W rzekach szumi wzdęta fala,
Błyskami świécą obłoki,
A tu oświecona sala,
A w sali — tańce i skoki!! —

Okna w kobierce, zasłony ubrali,
I błyskom zamknęli drogi,
I skrzypakom grać kazali,
I płynie, płynie po sali,
Biesiadników poczet mnogi!
Muzyka pioruny głuszy,
Tu wesoło, taka wrzawa!
Miękkie tony głaszczą uszy,
Przepychem wzrok się napawa.
Ale w biesiadników duszy —
Pusto! głucho! Tu zabawa,
Jak po wodzie promień słońca
Tylko się prześliźnie zwierzchu,
I z tego promienia słońca,
Nic nie zostanie o zmierzchu!

O! wam panowie, wam panie!
Niema burzy małych chatek,
W każdéj porze na posłanie,
Wam się zawsze znajdzie kwiatek —

A nam biednym tylko wiosną,
Rzadkie, krótko, kwiaty rosną!
Dla was są cisze wśród burzy,
Od piorunów konduktory,
Tysiąc świateł gdy się chmurzy,
Sto dachów od słotnéj pory,
I muzyka — co zagłuszy.
Wszystko — oprócz głosu duszy!! —

Wam pól bożkom, gdy ciepła wśród zimy potrzeba,
Znajdziecie za pieniądze inny kraj i nieba,
Ubogi tylko na ojcowskiéj roli,
Wytrwa burze, piorony i nędzę przeboli,
A gdy wam krewni pogrzeb wesoły zapłacą,
Po nim płaczą, choć chować nie mający za co.

Bawcie się — niech burza ryczy,
Niech pioruny palą sioła,
Dla was tłum sług najemniczy,
Zakrył ten widok do koła,
I najemne fletów dźwięki,
Głuszą burzę, tłumią jęki! —

O! wam wesoło w tym złoconym domu,
Wam się świat złożył na chwilę zabawy,

Zakrył od dészczu; osłonił od gromu,
Lecz szczęścia nie kupicie, choć kupicie wrzawy.
Wolę ja nasze chatki, klóremi wiatr chwieje,
Gdzie przez szczeliny i okienka błyska,
Kędy przez dachy dészcz leje,
I szparami ścian się wciska.

Patrz! burza na ten gmach leci,
Stanęła, stoi nad dachem,
I tysiąc błysków w niéj świeci,
I chciała jednym zamachem
Rozbić pół bożków, gmach złoty,
A gniewy jéj próżne były,
On stał cierpliwy na groty,
Wiatry go nie nachyliły,
I piorun go nie zapalił,
Tylko mały domek blisko,
Biednéj rodziny siedlisko,
U nóg się jego obalił!! —



VI.

Burza leci, coraz bliżéj,
Módlcie się, bo śmierć jéj bratem,
Żegnajcie się ze światem,
Już niżéj, niżéj, niżéj,

Już po nad drzew głowami,
Ociera się i warczy,
O ludzie! modlitwami,
W Bogu szukajcie tarczy,
Człowiek was nie ocali,
Ziemia i niebo się pali.
Widzisz tam szubienica i trup się kołysze,
A przed nim siedzi kobieta strapiona,
A nad nim kruków głodne stado dysze,
A pod nim wilków trzoda wygłodzona. —


Matka.

Oddaj mi syna, puść go na chwilę,
Niech go uściskani raz jeszcze,
Kruków nad głową lata mu tyle,
I kwiat tak zimne napędza deszcze.
I mróz z północy tak wionie,
Ja go utulę, osłonię — —
Nocne godziny tak biegą!
Oddaj mi syna, bo któż na ziemi,
Większe ma prawo do niego? —
Jam go piersiami karmiła memi —
Krew jego to krew moja — jego — moje ciało,
I dusza jego moja, wszystko — któż na świecie
Kochał więcéj, jak kochało,
Matczyne serce — dziecię?? —

I wy wszyscy zbrodniarze,
Serca macie po parze,
I nas też było dwoje,
I mniéj nas być nie może,
O! otwórz ręce twoje!


Szubienica.

Nie matko! nie otworzę!
Jam żona twego syna!
Niech matka umrze z płaczu, niechaj z żalu skona,
Droższa jest od jéj życia, roskoszy godzina —
Starsza od matki, żona! —
Tak! jestem jego żoną — patrz — jak się mnie trzyma,
Jak w niebo niebieskiemi pogląda oczyma,
I jak milczy na twoje błagania i jęki,
Nie otworzył ust, nawet nie wyciągnął ręki
Idź, już na weselne gody,
Lecą kruki, wrony lecą,
Błyskawice uczcie świecą,
A twój syn, — to mój pan młody!
Matko! nie oddam go tobie.
Idź sama, pociesz się proszę,
Bo mnie drogie roskosze,
A on jutro będzie w grobie,
Jutro — ci co mi go dali,
Odemnie znów odbiorą,

Przyjdź jutro nocną porą,
Będziem razem płakali,
Dziś — już uczta gotowa,
I nie nudź mnie żalami,
Jak jutro będę wdowa,
Zapłaczę z wami!
Puść go! niech pocałunek oddam mu ostatni —
Mam go w ustach i usta i serce mi pali,
Pocałunek kochanki, ojca, matki, bratni.
Po nim pójdę — polecę, ucieknę najdaléj!!


Szubienica.

Nie mogę — matko, on nie twoje dziecię,
Ten kogo moje objęły ramiona,
Nie jest niczyim na świecie,
Ja jedna jego żona,
A matką jego mogiła,
A braćmi jego kruki,
A ojcem grabarz smętarny,
Robactwo syny i wnuki
A domem jego — grób czarny —
Idź matko — już on nie twój, już blisko wesele,
Już kat nas wczoraj związał sznurami,
Świadkiem było ludu wiele,
Ty sama stałaś ze łzami,

I ksiądz co w śmierci godzinę,
Przebaczył mu winę.


Matka.

Ksiądz przebaczył? a ludzie wszak nie przebaczyli,
Sami grzeszni, a kamień grzesznemu rzucili.


Szubienica.

Jego dusza daleko — idź za jego duszą —
A ciało moje i ziemi,
Mnie łzy nie poruszą,
Idź ze łzami twemi.
Ale ona nie poszła — choć burza straszliwa,
W płomienistéj szacie goni,
Chociaż się piorun odzywa,
I tak groźno mówi do niéj.


Piorun.

Idź kobieto! nad twą głową,
Patrz, zwieszony czekam jeszcze
Śmierć na ręku mojém pieszczę,
Mów ostatnie twoje słowo!

Ale ona łzawém okiem,
Patrzy tylko na twarz syna,
Patrzy i z żalem głębokiem,
Modlić się zaczyna. —

Nie słyszy głosu piorunów i burzy,
Nie widzi śmierci i chmury,
A coraz ciemniéj się chmurzy,
I wiatr silny wieje z góry,
I szubienica się chwieje,
I syn jéj jak zmartwychwstały,
Ile razy wiatr powieje,
Drży i porusza się cały,
A kruki nad ich głowami,
Żeglują skrzydły czarnemi,
Wilcy z głodnemi paszczami,
Wloką się wyjąc po ziemi.

Wtém z wysoka piorun pada!
Skryły się kruki i wrony,
I wilk na ziemi przysiada,
W pół martwy i przelękniony.

Ona się jedna nie bała,
Bo ją żal wielki ośmielił,
Ona jedna nie zadrżała,
Ją jedną — piorun zastrzelił!! —





XXIX.
UMIERAM.
ELEGIE EGOTYCZNE.
For pleasures past I clo not griave,
Not perils gathering near.
Child Harold.



I.

Ja umieram, a w około,
Świat tak piękny i tak młody,
Wszędzie świetnie i wesoło,
Ciągłe śpiewy, ciągłe gody —
Po nad łóżkiem życie lata,
A ja umrę — Żal mi świata! —

Ja umieram, a nademną
Nikt łzą jedną nie zapłacze,

I grób paszczę zamknie ciemną,
I już więcéj nie zobaczę.
Matki, siostry, jej i brata,
Żal mi świata, żal mi świata!

Ludzie! wszakże wy umiecie,
Tyle cudów, dziwów tyle,
Zróbcie cud, niechaj na świecie,
Przeżyję jeszcze choć chwilę.
Choćby rok, choćby pól lata,
Bom młody i żal mi świata! —

Ach! Ty plączesz mój aniele,
Na co płakać? umrzyj razem!
I wy moi przyjaciele —
Pod jednym spocznijcie głazem. —
Razem dusza niech ulata.
Milczycie? — Nie żal mi świata.



II.

Żal mi świata, żal mi świata
Strach mi grobu, grób głęboko,
Grób ciemny, tam nie dolata,
Niczyje westchnienie, oko.
Ciasno i smutno w mogile,
A na ziemi szczęścia tyle! —


Żal mi świata! — przyjaciele
Gdy ja umrę, na mym grobie,
Posadźcie róż wiele, wiele,
Niech na piersiach rosną sobie,
Niech jedna z serca wykwita,
I niech ją zerwie kobiéta!

Na głowie dąb posadzicie,
Niechaj rośnie tak wysoko,
Jak szła myśl, co całe życie,
W niebo posyłała oko.
I niechaj wieniec dębowy,
Zdobi kiedyś mędrców głowy!

W nogach niech fijołki rosną,
Drobne, nieszczęśliwe, małe,
Co rodzą się, giną z wiosną,
Chwastami zgłuszone całe.
Niechaj z nich maleńkie dziatki,
Zaniosą wianek dla matki.

Nad różą motyl niech leci,
Motyl co skrzydły złotemi,
Godzinkę tylko zaświeci,
I ginie nie znając ziemi,
Zaledwie w życia podróży,
Jeden widząc krzaczek róży.


Na dębie słowik niech śpiewa,
Ja tak lubiłem słowika! —
Pieśń jego słodka i tkliwa,
Niech aż do grobu przenika!
Ach! i ja kiedyś z zapałem,
Miłośnie jak on śpiewałem.

I jeszcze, jeszcze na grobie,
Kładźcie mi książkę wieczorem,
Jeśli ja będę upiorem,
W północ wstanę czytać sobie,
A gdy noc ściemni się chmurą,
Polecę — na gwiazdę którą.

Luba! ty fijołek mały,
Poléj łzą, a kwiat z méj róży,
Niech rozkwitły, wybujały,
Na wieniec ślubny ci służy,
I słowik z mojego drzewa!
Niech ci w noc weselną śpiewa!

Kiedyś za to wspomnisz może,
Miłość moję, łzy, piosenki,
I tak długie moje męki,
I tak smutne ślubne łoże!
A wówczas tłumiąc westchnienie,
Zmów, zmów — wieczne odpocznienie.



III.

Słabiéj mi! coraz słabiéj! W piersiach jedną nogą,
Śmierć stoi; a nad głową już wiszą jéj skrzydła,
Już ledwie mdłe powieki obracać się mogą,
Świat mi tęskny i życie i miłość obrzydła.
Na cóż się było rodzić, żeby ranną porą —
Ledwie na świat wyjrzawszy umierać tak skoro?

Dusza moja już na tym świecie przez połowę,
Przez połowę na tamtym wyższym, żyć zaczyna,
I nieraz słyszę razem téj ziemi rozmowę,
I w niebie oddalone śpiewy Cherubina.
I czasem widzę razem ludzi jedném okiem,
A drugiém Boga, na niebie wysokiém.

Potém usypiam z wolna i głowa się chyli,
I sen czarny na oczach cięży mi ołowiem,
Śpię i marzę — zbudzony, czylim spał pół chwili,
Czyli dwa wieki — nie powiem.
Wczoraj, dziś, jutro, w głowie mi się kręci,
Jakbym już zaczął wieczność i nie miał pamięci.

Budzę się czasem, zdaje mi się chwilę,
Że życie wraca w piersi i myśli do głowy,
Że miłość wraca i nadziei tyle,
I marzeń orszak godowy,

Ale zaledwie usta uśmiechem otworzę,
Śmierć mi siada na piersiach i rzuca na łoże.
A nocy! — Któż policzył te chwile bezsenne,
W których piekielne męczarnie bez końca,
Zawsze też same, i zawsze odmienne,
Dręczą aż do wschodu słońca.
Potém dzień wschodzi, dzień blady i długi,
I znów noc potém, i znowu dzień drugi.

Takie konanie ciała! Takie! lecz mój Boże!
W sercu i duszy, gdzie czucia i myśli,
Tam to śmierć! Nad nią cóż w piekle być może,
I kto to pojmie i kto to określi!
A ja gdy serce stygnie, w głowie myśl topnieje —
Głupi! jeszcze mam jakieś — nadzieje! — nadzieje!!



IV.

Płynie chwila, za chwilą, za chwilą godzina,
A z każdą życie ulata,
A każda z nich przypomina,
Trzeba umrzeć — choć żal świata!!

Kiedy świat zimny, zimną pożegnam powieką,
Weźcie wszyscy po małéj pamiątce odemnie!
Wspomnijcie mnie, choć będę daleko, daleko!
Ach! gdy wspomną na ziemi i w niebie przyjemnie!

Ty matko — weź ten krzyżyk na piersiach zwieszony,
Towarzyszył mi wszędzie, w złéj i dobréj doli,
Nieraz on łzami memi krwawo był zmoczony.
Był razem ze mną w niewoli.
Do niego się modliłem, gdy dusza stroskana,
W Bogu ostatnią przeczuła nadzieję,
O mamo droga! o mamo kochana!
Niech go i twoja łza zleje!

Ojcze! dla ciebie pamiątkę dam inną,
Flecik mój stary przyjaciel od młodu,
Nieraz ja na nim grałem pieśń dziecinną,
W cieniu naszego ogrodu.
Dla ciebie siostro, jest bukiet u więdły,
Był świeżym dawniéj, na piersiach spoczywał,
Dzisiaj pająki sieć na nim uprzędły,
A listki — wiatr poobrywał!
Schował mój bukiet zeschły i wybladły,
Z jego listkami, nadzieje opadły!

Gdy smutną pod kaplicę powiodą mię drogą,
A pies mój wierny przed bramą zawyje,
Gdy mieć nie będzie na świecie nikogo,
Kiedy go serce nie przyjmie niczyje,
Ty Anno weź go, daj kawałek chleba,
Niechaj on z głodu nie zdycha!


A ja za ciebie do nieba —
Z mojéj mogiły pomodlę się z cicha. —

Tobie Lucjanie...??... nie dam księgi żadnéj,
One to w głowie pożar rozdmuchują zdradny,
Zbrzydzą pokój i rolę i wiejskie zacisze,
O nieszczęsny kto czyta! szalony kto pisze!
Ty bez nich bądź szczęśliwy, mądrość tego świata,
Cała zamknięta, cala w jedném słowie —
Kochaj — każdego jak brata,
Będziesz mądrym zupełnie — szczęśliwym w połowie,
A jeśli miłość ludzie oddadzą ci twoją,
Od wszystkich książek lepiéj, duszę zaspokoją —
Rzuć je w ogień. Jam na to nigdy nie miał siły,
Jam je tak kochał — one mnie zabiły! —

Jest tam z szczęśliwych czasów drogi zbiór pamiątek,
Wszystkich lubych miejsc widoki
Niosłem na papier każden miły kątek,
Gdziem przeżył szczęście wielkie, przetrwał żal głęboki!
Gdzie spoczęła po smutkach skłopotana głowa,
Pod dachami Horodźca, Dołhéj, Romanowa, —
Jest tam nasza kaplica i luba Ossowa —

I wiele — wiele jeszcze miejsc, gdzie moje życie,
Zostawiłem szczątkami, gdzie serca ulata,
Dokąd nawet po śmierci przylecę jak dziecię,
Pobawić się pamiątką waszego łez świata.
Te widoki przyjm bracie, a spojrzawszy na nie,
Pojmiesz jak straszne ze światem rozstanie.

Tobie mały! cóż zostawię?
Jam był tak żyjąc ubogi,
Że już do dania nic prawie,
Nic niemam braciszku drogi!
Weź tam listy naszéj matki,
Naszych sióstr, mych przyjacieli,
To skarbów moich ostatki,
Lecz i z niemi śmierć rozdzieli!

Józefie! ty w mém sercu miałeś miejsce brata,
Dla ciebie włosów tylko zostawię z téj głowy,
Którą świat wzgardził, dla któréj od świata
Dostał się wieniec — lecz wieniec cierniowy!
Kiedy ci je oddadzą, już mi zamkną oczy
I będę czekał na ciebie,
Tam, gdzie Bóg nasze dusze rozdarte zjednoczy
Tam — w niebie!

Dla ciebie luba — ja nic nie zostawię.
Ty mnie zapomnij — i bądź tak szczęśliwa,

Jakem ja biedny!! — U wrót grobu prawie
Jeszcze za tobą łza spływa!!
Może ostatnia, którą widziały powieki,
Może piersi na więcéj westchnień już niestanie,
I usta moje zamknie ciche pożegnanie —
Ciche, krótkie — lecz — Na wieki!!





XXX.
MARYA MAGDALENA.
Multa remittuntur ei peccata,
quia dilexit multum.



Boże! ty mi przebaczysz bo żyjąc na ziemi,
Jam wszystkich ukochała! i do wszystkich ludzi,
Szłam dzielić się roskoszą i wdziękami mémi,
Wstyd, czas — boleść — miłości mojéj nie ostudzi.
Ja będę zawsze kochać. Jeśli lud twój Boże,
Za tę miłość, kamieniem i wzgardą odpłaci,
Uklęknę, przyjmę śmierć ich, i będę w pokorze
Modlić się za nich, kochać ich jak braci! —
Kiedym sierota, ulic Jeruzalem dziecię —
Błąkała się wybladła za okruchem chleba,
Nikt mi ojcem, nikt matką, niechciał być na świecie,
Jam się za wszystkich modliła do nieba!

Boże! tyś memu sercu za bogactwa świata,
Dał wielki skarb miłości, skarb niewyczerpany,
I byłam nim szczęśliwa, byłam nim bogata,
Nie mając tylko miłość i tylko łachmany.
Potém, kiedym jak kwiatek na skalnéj dolinie,
Wyrosła z nędzy piękną i zakwitła wiosną,
Wszyscy kochali wdzięki, w ubogiéj dziewczynie,
Bo wszyscy kwiatki lubią, choć na skałach rosną.
I oni mnie kochali, mogłażem nawzajem,
Nieoddać im miłością!? Sprawiedliwy Boże!
My ludziom gniew ich gniewem, złość złością oddajem,
Czyliż miłość, miłością oddać się nie może?
Rosły w Lewitów ogrodzie dwie róże,
Jedna kolcami ubrana do koła,
Nikt jéj zobaczyć, nikt zerwać nie może,
Ani ją kapłan uplotł do kościoła,
Ani ją piękna narzeczona młoda,
U białéj piersi nosiła pół chwili,
Zeszła, wykwitła, zwiędła wśród ogroda,
Ludzie ją nie postrzegli, ptacy porzucili.
Druga wykwitła, bez kolców wysoko,
I choć wiedziała, że zwiędnie urwana
Nęciła ręce, porywała oko,
I chciała tylko chociażby pół rana,
Choćby pół chwili być piękną dla kogo.
Kwitnąć nie sobie, pachnąć nie dla siebie;

I żebrak tamtą przechodzący drogą
Żebrak co żył wiek cały, o spleśniałym chlebie,
I łzami tylko poił się gorzkiemi —
Z roskoszy znając tylko roskosz łez na ziemi,
Żebrak zebrał tę różę, nosił ją dzień cały,
Pierś jego po raz pierwszy, jéj wonią się wzniosła,
Nosił ją, potém rzucił, lecz żyjąc czas mały,
Cieszyła się konając, że niedarmo rosła,
Która z tych róż, o Boże, będzie w twojém niebie?
Czy ta co żyła ludziom, czy ta co dla siebie?

Ja byłam z tych róż jedną, i świat przez pół chwili,
Cieszył się mną i pieścił, aż zwiędłam nad drogą,
A zwiędłą wszyscy od siebie rzucili,
Zwiędłą — lub podeptał nogą.

Lecz ja ich kocham! mnie nic nieodmieni,
Niech mię zabiją, ucałuję ręce,
Sama na siebie przyniosę kamieni!
Oddalam serce — i życie poświęcę.





XXXI.
IMPROWIZACYA,
(w drodze dnia 7 stycznia 1834 roku).



Po prawéj stronie,
W złotéj chmur koronie,
Na czole z promieni wiankiem,
Słońce mnie żegnało,
I obiecywało,
Wrócić z porankiem.

Po lewéj stronie, księżyc żółto blady,
Roztrącał chmur gromady,
Nasunął obłok na oczy
Z góry się nakrył obłokiem,
I z pod niego żółtém okiem,
W zachodniéj błyskał pomroczy.


I patrzał gniewny, jak przy słońca zgonie,
Blask jego pożyczany, w blasku ojca tonie.
Niebo wieczorne nademną,
Skryte w białe obsłony,
Złocone z jednéj strony,
A z drugiéj w szatę uwinione ciemną,

Daléj na niebios czele,
Błyszczy gwiazd wiele — wiele,
Mży, mruga, spada, leci,
Niknie, rodzi się, ginie,
Znów chwilkę świeci,
Potém w nieba równinie,
Rozpływa się i ginie.
Żeby znów błysnąć za chwilę,
Rzekłbyś ujrzawszy gwiazd tyle,
Że niebo na tę noc całą,
W złotą się siatkę ubrało.

Przedemną gwiazd jeszcze nie ma,
Śpią na błękitnéj pościeli.
Lecz ich ludzkiemi oczyma,
Żaden człowiek nie ustrzeli.
Tylko jedna błyszczy jasno,
Słońca się blasku nie boi,
Jéj wdzięki przy nim nie gasną,

Wbiegła dumna, patrzy, stoi.
Słońce się dziwi zuchwałéj,
Księżyc się dziwi, zazdrości,
I siostry patrząc szeptały,
Nie wiem z gniewu, czy z radości!

Podemną!! ziemia czarnieje,
Smutne ludzi więzienie,
Na niéj rosną nadzieje,
Na niéj wschodzi westchnienie,
Po niéj łzy i krew płyną,
Nie słychany żal leci,
I radość niedzielona,
A ona
Wszystkich ciśnie do łona,
Żal i radość jéj dzieci,
Człowiek równo i zwierzę,
Wszystkich karmi na łonie,
Wszystkim staje w obronie.
Wszystkich potém po zgonie,
Wszystkich — z sobą zabierze.

I my nieraz z téj ziemi,
Chcemy wzlecieć do nieba,
Z gwiazdami błyszczącemi.
Niestety! zostać trzeba,
Noga wrosła na wieki,

I serce wrosło do niéj,
A łzawemi powieki,
Człek leci w kraj daleki,
I za niebem goni!
O Boże! tuż to skończym tu zaczęte życie?
Nic że daléj? nic więcéj? robak po pogrzebie?
Niepamięć i zgnilizna i wieczne ukrycie!
Boże! czyi i po śmierci nie będziemy w niebie??




XXXII.
WCZORAJSZA I DZISIEJSZA.

Miłość! miłość! O luba! — ja w miłość nie wierzę,
Na świecie; wiele miłości widziałem,
Lecz każdy siebie kochał tylko szczerze,
Siebie, z najczystszym zapałem!

Powiedz — Gdybym był nędzny, wzgardzony, odarty,
Gdybym w łachmanach, żebrząc wlokł się życia drogą,
Gdybym jęczał kaleka na kuli oparty,
Czy tybyś mnie robaka, niezdeptała nogą?
Powiedz czybyś ceniła, czystą miłość moją,
Czybyś ceniła duszę, pod tak lichém ciałem?
Wszak twoje piękne oczki, tak się płakać boją,
Że cię ledwie nad sobą płaczącą widziałem!

Tobie trzeba roskoszy, życia i wesela,
Lecz roskosz, jestże kochaniem?
Jestże kochankiem, kto ją podziela,
A nie dzieli się z tobą łzą i narzekaniem?
Luba! miłość już poszła — miłości już niema,
Tyś nowych myśli, nowych wieków dziecię,
Ciebie anioó roskoszy, z jasnemi oczyma,
Z koszykiem róż i lutnią prowadzi po świecie.
Nie dawna miłość, ślepa, obnażona, mała,
Którą pszczołki kąsały i która nawzajem,
Świat cały swemi strzałkami kąsała —
Która się kryła we dnie pod cienistym gajem,
A w nocy chłodną przejęta rosą,
Lub deszczem zimnym zmoczona,
Biegła omackiem i boso,
Do drzwi Anakreona.
O! twoja miłość insza, kosztownie ubrana,
Siedzi ziewając u łóżka kobiety,
Wieczorem jedzie na bal, odpoczywa z rana,
A w nocy!! niepobieży pewno do poety.
Twoja miłość roskoszna! o ciesz się Malwino!
Będziesz szczęśliwa, długo — póki będziesz ładną.
A jak dawniéj tak dzisiaj, kiedy wdzięki zginą,
Miłość i kochankowie, jak w wodzie przepadną.
W tém się świat odmienił, dzisiaj i od wieka.
Człowiek sam siebie kochał — kochając człowieka.




XXXIII.
ZNAJOMI.

Ludzie — wy mnie znać niechcecie,
Lecz ja niepłaczę na to, mam znajomych wiele —
Rozpierzchnionych po niebie i po całym świecie —
Kwiaty, gwiazdy, kamienie — moi przyjaciele.
Na każdym z nich pamiątkę zawiesiłem jedną —
Ta gwiazda nad mém szczęściem świeciła za młodu,
Z takim kwiatkiem pamiętam Laurę moję biedną,
Ten drugi z rodzinnego znam jeszcze ogrodu.
Fijołek, to mój dawny przyjaciel młodości,
Zawsze go szukam z wiosny, w pączkach witam jeszcze,
I w jego listkach składam łzę, przeszłości,
I jak z dawnym znajomym cieszę się i pieszczę.
Pamiętam go, byłem dziecię,
Rósł na łące, gdzieśmy nieraz,
Biegli zebrać po bukiecie,
I tam — chwasty rosną teraz!
Chodziłem — nigdzie fijołka ni śladu,
Gdzieniegdzie chwasty i oset powiędły,
A z nich wygląda pierś pożółkła gadu,
A na wierzchołkach pająki nić przędły.
I ćmy latały czarne, gdzieśmy w owe chwile,
Tak błyszczące widzieli ptaszki i motyle!

Róże! tam niedaleko za gankiem pod domem,
Pieściliśmy oboje, kochali oboje,
Ona ją ukrywała przed wichrem i gromem,
Ja z gałęzi leszczyny robiłem jéj zbroję,
Każdy pączek pod naszym rozkwitał się okiem,
Każdą gałęź wznieśliśmy rękoma naszemi,
Teraz, byłem niedawno! na polu szerokiém,
Na gruzach cierń się tylko rozesłał po ziemi,
Lecz gdy gdzie ujrzę, w ogródku rozwitą,
Lub zwieszoną i zwiędłą nad dziewiczém czołem,
Wspomnę tę różę łzami naszemi obmytą,
Razem od nas chowaną, wychowaną społem!
I Laura kwitła i uwiędła kwiatem,
Pamiętam ją w róż wianku na grobu pościeli,
Ksiądz śpiewał, lud się modlił, jéj duszę nad światem,
Nieśli na chmurach do nieba anieli.
Lilia to także znajomość dziecinna,
Pamiętam — w naszéj kaplicy,
Gdy czysta jak dziewica, jak dziecię niewinna,
W ołtarzu Bogarodzicy —
Lilia w uplotach z nachyloném czołem,
Modliła się z nami razem,
Jak konający pielgrzym przed kościołem. —
I ja z nią przed tym obrazem —
Klęczałem wówczas, modliłem się szczerze,

I czyste były dziecięcia pacierze —
Jak tamtéj lilii woń świéża —
Teraz nieszczęścia modłów oduczyły,
Prócz łez innego nieumiem pacierza —
A ołtarzem mym mogiły.
Bo za niemi, jedyne pociechy, nadzieje,
Za niemi niebo i Laura jaśnieje!
Te drzewa w moich oczach z gałązek urosły,
Pod ich cieniem ileż to chwil ja przedumałem!
Losami przyciśnięty, marzeniem wyniosły,
O Bogu, o kochance i o świecie całym — !!
Na co mi ludzie! kamienie nad drogą,
Gwiazdy też same i też same kwiaty,
Ich wszystkich zastąpić mogą —
Bo w nich są wieki wspomnień i przeszłości światy!
W obcym kraju, gdzie próżno za pokojem gonię,
Stęskniony znajdę gwiazdkę znajomą nad głową;
A może kwiat znajomy, co mi szepnie słowo
O dawnych latach — o rodzinnéj stronie!! —




XXXIV.
DOLORITA.

Czy ty wiesz co to hiszpańska dziewica?
Czy ty znasz oko, co pod tamtém słońcem,

Pod tamtém niebem Hiszpanii gorącem,
Pali jak ogień, jak gwiazda przyświéca? —

Czy znasz tę kibić ulotną anioła?
Usta na których roskosz śpi różowa?
I czarny warkocz jéj białego czoła,
I wzrok którym panuje — roskoszy królowa!
I tę pieśń słodką, co płynie do duszy,
Jak rajskie pienie, jak lawa wulkanu,
Roskosz co źródła żywota wysuszy,
Roskosz co chwyta falą oceanu.
I jak ocean złoży cię na ziemi
Bez życia, tchnienia, pamięci. —
Za którą człowiek zoczy wlepionemi.
Pójdzie! poleci i życie poświęci! —
Czy znasz Dolorę — kiedy pieśń rodzinna,
Nóżki jéj w taniec powoła ochoczy,
Kiedy anielsko niewinna,
Uśmiech rozkwieci i wzrok swój roztoczy?
Czy znasz Dolorę — gdy ząbki jéj błysną,
Gdy nad oczyma zawiesi powieki!
Kogo jéj rączki raz w życiu uścisną —
Ten uścisk na nim zostanie na wieki.
Przejdą godziny, dnie, miesiące, lata —
A on z nim razem zejdzie chyba z świata!
Czemuż te oczy raz tylko w téj stronie,
Razem z kometą przyszły i polecą?

I wzbudzą czucia nieodgadłe w łonie,
I raz, raz tylko nad niemi zaświecą —
I świat je porwie i czas je pochłonie!
I wrócą potém nad brzeg Manzanaru,
Świecić tam długo nad krainą własną,
A my kropelkę wypiwszy z puharu,
Kiedy przytleją, a może zagasną,
Wspomnim te gwiazdy nie naszego nieba,
Które mignęły i znikły za chwilką!
Ach! czemuż tęsknić za niemi potrzeba,
Czemuż wspominać będziemy je tylko —
Czemuż nam tylko błysnęłaś Doloro,
Wszyscy westchnęli — ty znikasz tak skoro!!




XXXV.
MARZYĆ.

Bodaj to marzyć, bodaj całe życie,
Przedumać w kraju nieznanym dla tłumu,
Gdzie nikt nie przyjdzie obudzić o świcie,
Wrzaskiem rozwagi, pochodnią rozumu.
Bodaj to marzyć na miękkiéj pościeli,
W obłokach dymu, nad wina sklenicą,
W świecie którego ludzie niewidzieli,
Żyć z niewidzianą od świata dziewicą.

Bodaj to marzyć! w objęciu marzenia,
Na łożu dumań, przespać całe życie,
I być dla świata jak kawał kamienia,
Urodzony na Alp szczycie.

I jak ten kamień na niebo spoglądać,
Nie czując wichru, piorunu i burzy,
I o nic nie dbać, niczego nie żądać,
Słońca nie pragnąć, nie drżyć, gdy się chmurzy.

Dobrze mi marzyć było — bo w dumań godzinie,
Szło do mnie duchów niewidzianych grono,
I żyłem z niemi w téj nowéj krainie,
Jak brat z bratem, jak mąż z żoną.

Wy nie znacie dziewic nieba?
O nie! — na to marzyć trzeba,
Żeby na tamtym zobaczyć je świecie,
Na to trzeba duszy, oka
A do kochania, pierś wolna, szeroka,
Pierś jest potrzebna, jakiéj nie znajdziecie,
U tych co w wdziękach dziewczyny,
Kochają kawał gliny,
Chwilę roskoszy i szału,
Żeby je poznać, trzeba błądzić w niebie,
Na skrzydłach zapału.
O niebieskim napoju, o niebieskim chlebie,

trzeba wyrzec się ziemi,
Żeby żyć z niemi. —




XXXVI.
DO NIÉJ.
MELODYA.

Ach my od siebie daleko,
Daleko bardzo od siebie —
Tak długie, smutne dni cieką,
Bez słońca na mojém niebie!

Ach my od siebie daleko,
Daleko bardzo od siebie,
I próżno szukam powieką,
Zawsze ciebie! tylko ciebie! —

Ciebie jedna, ciebie droga,
Szukam, lecę — ach! świat trzyma,
Proszę ludzi, proszę Boga —
Patrz; czekam, a ciebie nie ma.

I daleko — tu daleko,
Od mego słońca, od ciebie,

Dni, miesiące długie cieką,
A noc, ciągła noc na niebie!

Czekaj jeszcze! Gdyby dłużéj,
W twoich stronach mnie nie było.
Chyba oczy śmierć zamruży,
Chyba będę pod mogiłą.

I tam spocznę — tam w mogile,
Już nie wrócę — moj aniele —
Chyba raz tylko na chwilę —
Chyba — na twoje wesele! —





DROBNOSTKI.

I.
PAN I CZŁOWIEK.

Jechał pan przez ulicę na tęgim rumaku,
A było błoto. —
Ja sobie szedłem w szarym kubraku,
Bokiem, piechotą.
Aż słyszę, pędzi — Aj! z drogi, z drogi,
Gotów stratować,
A więc ja w nogi,
Biegłem się schować.
Lecz pan znajomy! Co to za łaska,
Od wszystkich stroni,
A z bicza trzaska,
Woła mnie, goni
Stanąłem —
Jedzie — ja nisko,
Kapelusz zdjąłem,
On tuż, tuż, blisko,
Końskiemi nogi,
Pędzi z łoskotem.
Stanął, przywitał — „Jak się masz drogi? — “
I całkiem zbryzgał mnie błotem. —
I wdaj że się tu, wdaj się z panami!!
Nie roztratuje który? to pewnie poplami. —



II.
SZUFLADA I GŁOWA.

 Pewien uczony.
 Bardzo wsławiony,
 Pokazywał mi szufladę.
— „Patrz, co to ja w te papiery,
 Przez lat trzydzieści cztery,
 Rozumu, nauki, kładę — “
— „Ach! ktoś na to z boku doda —
 Cóż to za wielka szkoda,
 Moi mili panowie,
 Że rozum i nauka
 Któréj każdy w głowie szuka,
 U tego pana w szufladzie — nie w głowie.“



III.
DZIAD I BABA.

 Był sobie dziad i baba —
 Bardzo starzy oboje,
 Ona kaszląca, słaba,
 On skurczony we dwoje.


 Mieli chatkę maleńką,
 Taką starą jak oni,
 Jedno miała okienko,
 I jeden był wchód do niéj.

 Żyli bardzo szczęśliwie,
 I spokojnie jak w niebie,
 Czemu ja się nie dziwię,
 Bo przywykli do siebie.

 Tylko smutno im było.
 Że umierać musieli,
 Że się kiedyś mogiłą,
 Długie życie rozdzieli.

 I modlili się szczerze,
 Aby Bożym rozkazem,
 Kiedy śmierć ich zabierze,
 Zabrała dwoje razem.

— Razem! to być nie może,
 Ktoś choć chwilą wprzód skona —
— Byle nie ty nieboże,
— Byle tylko nie ona.


— Wprzód umrę — woła baba
 Jestem starsza od ciebie,
 Co chwila bardziéj słaba,
 Zapłaczesz na pogrzebie. —

— Ja wprzódy — moja miła.
 Ja kaszlę bez ustanku.
 I zimna mnie mogiła.
 Przykryje lada ranku.

— Mnie przódy — Mnie kochanie!
— Mnie mówię — ! Dość że tego —
 Dla ciebie płacz zostanie, —
— A tobież nie, dla czego?

 I tak daléj i daléj,
 Jak zaczęli się kłócić,
 Tak się z miejsca porwali —
 Chatkę chcieli porzucić —

 Aż do drzwi — puk powoli
— Kto tam. — otwórzcie proszę.
 Posłuszna waszéj woli,
 Śmierć jestem, skon przynoszę. —


— Idź babo drzwi otworzyć —
— Ot to, idź sam! jam słaba —
 Ja się pójdę położyć,
 Odpowiedziała baba.

— Fi! śmierć na słocie stoi
 I czeka tam nieboga!
 Idź — otwórz z łaski swojéj —
— Ty otwórz moja droga.

 Baba za piecem z cicha,
 Kryjówki sobie szuka,
 Dziad pod ławę się wpycha,
 A śmierć stoi i puka.

 I byłaby lat dwieście,
 Podedrzwiami tam stała,
 Lecz znudzona, nareście,
 Kominem wleść musiała. —



V.
BRANKA.

— Precz — z drogi — wszyscy precz!
 Ja sam, polecę, sam —

 U boku twardy miecz,
 I rękę silną mam,
 Turcy mi ją porwali,
 Od Turków ją odbiorę,
 Héj siwy koniu daléj.
 Dogonimy ich w porę —

 W czwał, siwy koniu w czwał,
 Noc widna Turcy tuż,
 Jednąm Marysię miał,
 Dziś i jéj nie mam już!
 Turcy mi ją porwali,
 Wszak i tobie żal pani?
 Leć mój koniu, leć daléj,
 Nie daleko pogani. —

 Czy widzisz ty ich tam?
 Ogień błyska z za drzew,
 Ja piekło w sercu mam,
 Ich tak wesoły śpiew! —
 Turcy mi ją porwali,
 Leć mój koniu, leć siwy
 Ja się chwycę twéj grzywy,
 A ty bież — daléj! daléj!

 Jak wpadniem prosto bież,
 Tratuj nogami psów.
 Schwycim ją, a ty wiesz,

 Jak trzeba uciec znów,
 Jak pioruny ucieczem,
 Turcy nas nie dogonią
 Niech stoją w ręku z mieczem,
 Krwawe złości łzy ronią.

 Leciał pan, leciał koń,
 Już obóz blisko był —
— O jeszcze chwilkę goń,
 Koniku dobądź sił.
 Oto widzisz już blisko,
 Turecki namiot stoi,
 I tureckie ognisko,
 I jeńcy bracia moi.

— I ona!! Rzucił wzrok,
 Krzyknął rycerz i zbladł,
 I siwy skoczył w bok,
 On się zachwiał i spadł.
 Bo z Baszą pod namiotem,
 Ujrzał jak się ściskali,
 I nic nie widział potém,
 Turcy go rozsiekali. —



VI.
BIEDNY CHŁOPIEC.

Na mojéj grządce powiędły kwiatki,
Na mojém polu, grad wybił zboże,
I piorun wleciał do mojéj chatki,
Biédny ja biédny! zlituj się Boże!

Miałem dziewczynę jedną na świecie,
Czyż taka druga być może?
Ach i ta jedna zwiodła mnie przecie,
Biédny ja biédny! zlituj się Boże!

Był u mnie ptaszek, co jak my gada
Piórka miał lśniące i hoże,
I mego ptaszka zjadł kot sąsiada
Biédny ja biédny! zlituj się Boże!

Miałem konika, który od młodu,
Nosił mnie nieraz w bezdroże,
I konik nawet zdechł u mnie z głodu,
Biédny ja biédny! zlituj się Boże!

Los mi grób matki jeszcze zostawił,
Tam choć popłakać syn może,
Ale pan na nim karczmę postawił —
Biédny ja biédny, zlituj się Boże!


VII.
MONOMACHJA.
Wiatry z chmurą.

 Za lasem, za górą —
 Zszedł się wicher z chmurą,
 Za łby się porwali,
 Kto kogo powali. —
 Wicher się obrócił,
 Chmurę w wodę wrzucił.

 Chmura zapłakana
 W wodzie po kolana,
 Oczy w niebo wznosi,
 I jęczy i prosi,
— Sama wstać nie mogę,
 Podnieś mnie niebogę.

 Jak zaczęła prosić,
 Wiatr ją chciał podnosić,
 Lecz ona złośliwa,
 Za kark go porywa,
 I ciągnie w głębinie,
 I sama z nim ginie.



VIII.
POSŁANIEC.
Z Illityjskiego.

Chodź do mnie orle mój śmiały,
Nieraz Pandurów biłem dla ciebie,
Teraz jam ranny od wrogów strzały,
I ty mi usłuż w potrzebie.

Nim moja dusza uleci z świata,
I serce moje pożrą orlęta,
Nieś ładownicę pustą do brata —
Niechaj o zemście pamięta.

Dwanaście strzałów w niéj miałem,
Lecz oni w trzynastu jadą,
Ja Botzai nie widziałem,
Botzai zabił mnie zdradą; —

Zanieś tę chustkę we wzory szytą,
Lubéj, któréj nie zobaczę,
Ach! gdy się dowie, że mnie zabito,
Przynajmniéj po mnie zapłacze,

A orzeł leciał, niósł ładownicę,
Do brata w rodzinne ściany,

Brat Jerzy w ręku trzymał sklenicę,
Brat Jerzy leżał pijany!

A orzeł leciał z chustką do lubéj,
Leciał aż do niéj mil wiele,
I trafił właśnie, trafił na śluby,
Na jéj z Botzaim wesele.



IX.
ROZMOWA.
On.

Dobry wieczór moja miła!
Jak się masz Halino —
Dokądżeś się ustroiła,
Tak późną godziną.


Ona.

Dobry wieczór! Do kościoła,
Ślub dzisiaj w kościele,
Widzisz wianek mam u czoła,
Dziś moje wesele.


On.

Cóż ja pocznę, moja miła —
Jam cię kochał szczerze,

Tyś mi dotąd nie mówiła,
Że cię inny bierze.


Ona.

Wszakżeś mnie o to nie pytał,
Ani mnie się śniło,
Tymczasem inny zawitał,
Czyż odmówić było?


On.

I nie żal ci mnie dziewczyno?
Widzę łzę twych powiek,
O! to za mną łzy te płyną!
Jam szczęśliwy człowiek.


Ona.

O! niech ci się o tém nie śni,
Te łzy z oczu biegą,
Bom myślała, czemum wcześniéj,
Nie szła za innego.



X.
POGRZEB RYBAKA.

Śpij na dnie morza, na ziół pościeli,
Śpij Dymitrze, w zimnym grobie!

Powiemy smutnéj twojéj Anieli.
Powiemy biédnéj o tobie!

Powiemy że cię wzięły okręta,
Żeś tam daleko popłynął,
Że wrócisz jeszcze, niech cię pamięta,
Boś ty na zawsze, nie zginął.

Ona co ranka przyjdzie do brzegu,
I łzy jéj fale wypiją,
A tam do ciebie zaniosą w biegu,
I niemi serce obmyją!

Śpij — oto grób twój święcim modłami,
I żagiel znaczym żałobą!
I już płyniemy, jeszcze ze łzami,
Jeszcze patrzymy za tobą.

Niechaj ci niebo nad duszą świeci,
My płyniem rodzinną stroną —
Żegnaj Dymitrze! — weźmiem twe dzieci!
Chlebem podzielim się z żoną!



XI.
SŁOŃCE.

Moje ty niebo ślicznie malowane,
Moje wy gwiazdy co się świecicie,

Powiedźcie czemu, gdy sam zostanę,
Bez mojéj Zosi tak mi tęskne życie. —

Czy i wy także chodzicie po niebie,
Tak jak my tutaj chodzimy po parze?
Lecz księżyc z słońcem czemuż gonią siebie.
Czemuż im Pan Bóg złączyć się nie każe? —

Gdyby mnie słońcem nawet zrobić chciano —
O! jabym nie chciał, tak smutno samemu,
A słońce ledwie pokaże się rano
I wszyscy z nieba ustępują jemu,

Cóż z tego światła, kiedy same jedne,
Uciekną wszyscy, ledwie się przybliży —
O! piękne słońce ale bardzo biedne,
Lepiéj we dwojgu choć ciemniéj i niżéj!

Ojcze mój dobry na wysokiém niebie
Połącz nas prędzéj, bo smutno we dwoje
Sercem być blisko, a zdala od siebie
Ojcze nasz dobry połącz dziatki twoje!



XII
CZY POWRÓCI

Matuleńku, on nie wróci,
On pojechał w obcą stronę,

On zapomni i porzuci
Biedne dziewczę opuszczone.

Patrzę co wieczór na drogę,
Patrzę na drogę co ranka,
Czemuż zapomnieć nie mogę,
Albo zobaczyć, kochanka!

Rano, jemu zbieram kwiatki,
Wieczór czekam na jagody,
I stoję na progu chatki —
Zawsze sama tak jak wprzódy. —

W nocy ledwie pies zaszczeka
Zrywam się, szukam oczyma,
A serce bije i czeka —
A jego nie ma i nie ma!

Może jutro! jutro wschodzi —
Ja znowu biegnę na drogę,
I jutro całe przechodzi
Doczekać się nie mogę!

O święty stróżu Aniele!
Doprowadź go przez bezdroże,
A ja ci w naszym kościele
Wianek i świécę położę!



XIII.
NASZ PAN.

Pan nasz bogaty,
Smutny przy złocie,
Piękne ma szaty
Pieniędzy krocie.
I mieszka w zielonym gaju
W złoconym wysokim dworze
I siedzi jak aniół w raju —
A pić, ani spać nie może.

Rano z wieczora
Chodzi skrzywiony,
Przywiózł doktora
Z dalekiéj strony.
Lecz nie uzdrowią go leki
Nie dadzą rady doktory
Zawsze ma we łzach powieki,
Na serce musi być chory.

Nie dawno gadał
Woźnica stary,
Że on postradał
Rozum przez czary.
Lecz on ma rozum w potrzebie
Dzień i noc księgi wartuje,

I mądro patrzy po niebie
Tylko mu szczęścia brakuje.

Szczęścia nie daje
Złoto, nauka,
Smutny zostaje
Kto go tam szuka.
Posłuchaj rady mój panie,
Rozdaj na ubogich krocie,
Będziesz szczęśliwszy w sukmanie
Niżeli byłeś we złocie.



XIV.
WSZYSTKO MINIE.

Gdzież się podziały te chwile
Kiedym wesoły, szczęśliwy,
Na łąkach ganiał motyle
Biegał za kwiatkiem na niwy.

Dziś motylek co tu lata
Kwiaty błyszczące w dolinie,
Są dla mnie obrazem świata
Jak one — wszystko przeminie!

Zczernieją skrzydła motyle
Kwiaty powiędną w tym wianku,

I my zaśniemy w mogile
Zaśniemy w życia poranku.

Lecz nie żal, nie żal nam świata,
Wszak dusza z nami nie zginie,
Ona do nieba ulata,
Ona jedna nie przeminie!



XV.
OBCE KRAJE.

Tam za morzami daleko
Pola w insze strojne kwiaty,
Złotym piaskiem wody cieką,
I zieleńsze drzew są szaty.
Lecz mnie miléj w swojéj stronie
Niż w tamtym kraju zdaleka,
Oddalony za nią gonię
I serce do niéj ucieka.
Tam złotych pomarańcz gaje
Tam kwitną wonne jaśminy
I ze skał płyną ruczaje
I różą słane doliny.
Lecz mnie miléj i t. d.
Mówił wędrowiec przed laty
O tamtém niebie i kraju,

Mówił że tam lud bogaty
I mieszkać lubo jak w raju.
Lecz mnie i t. d.
Mówił o tamtych dziewicach
I wzdychał smutny za niemi,
Rumieniec płynął po licach,
Bez niéj, sam był między swemi.
Lecz mnie i t. d.
Aż mi żal było biednego
Który wzdychał za dziewczyną.
Wróć, powiedziałem do niego,
Już tamta twoją krainą.
Bo tam, gdzie serce ucieka,
Za którą stroną łzy płyną,
Tam jest ojczyzna człowieka
Tamta jest jego krainą!



KONIEC TOMU PIERWSZEGO.







POEZYE
J. I. KRASZEWSKIEGO.
WYDANIE DRUGIE
POPRAWIONE I ZNACZNIE POMNOŻONE.
WARSZAWA.
Nakładem S. ORGELBRANDA Księgarza
przy Ulicy Miodowéj Nr. 496.
1843.



ZA POZWOLENIEM CENZURY RZĄDOWÉJ.




W DRUKARNI POD FIRMĄ M. CHMIELEWSKIEGO.






HALSZKA.
DRAMA HISTORYCZNE.
Z ROKU
1554.
WE TRZECH AKTACH.





O historyczności przedmiotu można się przekonać czytając — Dzieje Łukasza Górnickiego (Ed. Most.) kar. 349 do 398 i 400 — Historyą Neugebauera a Cadano (Hanoviae 1618) p. 589. Paprockiego Klejnoty Rycerstwa f. 93, 350 i inne. — Metryki Litewskie dadzą także świadectwo o téj sprawie, którą tu tak ściśle, jak tylko w poezyi można — staraliśmy się historyczną uczynić.
Z resztą wątpim aby ta sztuka graną być mogła. Wilno 1835.


OSOBY PIERWSZEGO AKTU.


KNIAŹ DYMITR (Sienguszko).
KNIAŹ WASIL OSTROGSKI.
MOŁNIA dziewczyna przebrana po kozacku.
Turek pokojowiec.
Posłaniec z Ostroga.
Dowódzca kozaków Ks. Dymitra.
Biesiadnicy dworni, dworscy, dworzanie, dowódzcy
rot kozackich, urzędnicy zamkowi, słudzy.

Scena w zamku. Ks. Dymitra r. 1554.
AKT PIERWSZY.
SCENA PIERWSZA.

Komnata gościnna wielka, na ścianach oręże i trofea tureckie, drugie z łuków i kołczanów tatarskich — skóry zwierząt dzikich, rogi żubrów i łosi, zbroje. Stół wielki w pośrodku sali — dwie lampy zapalone — Zmierzch.

KNIAŹ DYMITR, MOŁNIA.

Mołnia stoi przy stole, płacze i łzy ociera — Dymitr chodzi szybko w koło stołu, czasem się zatrzymuje, siada, wstaje, zbliża się do niéj i oddala.

Mołnia po chwili milczenia.

Takie Kniaziów kochanie! — O! biada nam biada!
Jeśli z niska wyszedłszy podlecim wysoko —
Kniaź orzeł nas uniesie, gdzie nie dojrzy oko —
Kniaź orzeł tam zostanie — dziewczyna upada —

Na cóż mi było kazać kochać ciebie?
I na co brać mnie było z spokojnego domu?
Znalazłbyś równą sobie na kniaziowskiém niebie,
I żył z nią tak szczęśliwy! bez troski, bez sromu!
Jam biedna! Nie myśl Kniaziu, że gdym tobie cała,
Siebie i duszę swoją i życie oddała —
Żem z sukniami, kobiécy wstyd z siebie zrzuciła? —
O! nie — i ja się wstydzę! — Gdy twoi dworzanie —
Szydzą, wskazując moje kozacze ubranie; —
Krew mi się pali w sercu, w ziemię bym się skryła,
Lub gdy wieczorną porą, do twojéj komnaty
Idę, a oni w kącie zasiadłszy na czaty —
Wołają za mną — A dokąd kozacze? —
Myślisz że się nie wstydzę, że wówczas nie płaczę?
I twoje serce Kniaziu, tych krzywd nie nagrodzi —
Dzień za dniem, noc za nocą jednako uchodzi —
Mego szczęścia nie widać, chociażem przy tobie —
Daleko moje szczęście — oh! może aż w grobie!


K. Dymitr stając naprzeciw niéj

Héj! słuchaj Mołnia — łzami nie zwołasz wesela —
Powiedz mi lepiéj, kto tu szydzić się ośmiela —
Kto, kiedy słówko pisnął, kto zawstydził ciebie?
Będzie poganin siedział, rok o suchym chlebie —
Jak mnie widzisz żywego!

(wskazuje na ścianę)

na tę szablę moją —
Przysięgam że to zrobię — Czy się mnie nie boją?
Czy im życie nie miłe? — Wnet gdy klasnę w ręce,
Pierwszemu co tu wpadnie, hardy kark ukręcę.


Mołnia

A mnież to co pomoże? Czy z nim wszyscy zginą?
Na co mam cudzéy śmierci lub łez być przyczyną —
Szyderstwa nie ustaną, a mnie do mogiły
Będzie krew zabitego i jęki goniły,
Mołnia nie chce łez cudzych.


Dymitr.

Czegoż chciałaś przecie?
Zakazu? — ja zakażę —


Mołnia.

Komu zakażecie?
Zakażecie ich ustom? — a ich oczu mowa,
Będzie milcząc też same powtarzać mi słowa!
Zakażecie ich oczom — kto zakaże duszy?
Spuszczą wzrok, ale w sercu przeczytam to snadnie,
I chociaż na mnie oczu żaden nie poruszy,
Choć z ust ich, słówko żadne nie upadnie —
Ja będę wiedzieć co myślili w duszy!
I cóż z ich szyderstw? Czas z niemi ucieka —
Przejdą i miną, choć dusza zaboli,

Dwa dobre słowa dobrego człowieka,
Zatrą pamiątkę złych ludzi i doli — !
Kniaziu Dymitrze, gdybym pewna była
Że z tobą razem upłynie me życie,
Że się ty innej nie oddasz kobiécie —
Wszystkobym zniósła — ! bo ia kocham ciebie!
Kocham! ach! kocham — jak Boga na niebie!
Duszę i życie — wszystkobym oddała! —


Dymitr gniewnie.

Któż ci znów naplotł o przyszłéj rozłące —
Kto to śmiał mówić? — na coś go słuchała?
To słowa próżne, fałszywe, szczypiące —
Chciał tu któś widać gadziny słowami
Nasienia zwady posiać między nami,
A! już to nadto! żeby w moim domu,
Śmieli zuchwalcy pod memi oczyma —
Pleść takie baje — Jeszcze pytam komu?
O! nie daruję! jest tam kto czy nié ma?
Héj! —


Mołnia chwytając go za rękę.

Cicho Kniaziu! po co wołać — po co?
Mnie nikt nie gadał — serce mi szeptało,
Kniaź inną kocha — Wczoraj, późną nocą,
Co się to z Kniaziem Wasilem gadało?

O młodej Księżnie bogatéj z Ostroga —
O pięknéj Księżnie — Słuchałam za drzwiami —
Księżna bogata, a Mołnia uboga.
I Mołni piękność spłynęła ze łzami


Dymitr milczy gniewny i chodzi.

Cóż Mołnia z Księżną wspólnego mieć może?
Chciałażeś żebym przykuty na wieki,
Innéj nie wezwał na książęce łoże —
Na inną nie śmiał podnosić powieki!
Dla ciebie oddał wszystkie moje lata,
Przy tobie, nędznie przespał moje życie?


Mołnia

O! nie chcę! nie chcę! nie wiążę ci świata!
Bierz sobie Księżnę! pożałujesz skrycie! —
Ona za krośna usiadłszy od ranka
Będzie z swojemi gwarzyć kobietami,
Nie będzie z szablą przy boku kochanka,
Jeździć na turków i na łowy z nami.
Ona, gdy z bitwy wrócisz pod namioty,
Nie przyjdzie otrzeć białą dłonią czoła —
Ona mieć będzie ciche kniaziów cnoty,
Będzie łzy ronić, póydzie do kościoła —
Ale gdy ranny pohańców strzałami,
Jak wprzódy legniesz wybladły, skrwawiony —

Ona ran twoich nie obmyje łzami —
Będziesz mógł umrzeć daleko od żony —
A Mołnia Kniaziu, czy bitwa czy łowy,
Czy Turek wrzeszcząc w krzywe szable dzwoni.
Głód, chłód czy słota, stepy czy parowy —
Zawsze za tobą — cień za ciałem goni!
W nocy po bitwie kto otarł pot z czoła,
Kto nad snem czuwał, nie zmrużył powieki,
Kto na twe rany umiał znaleść zioła,
Kto sercu twemu umiał znaleść leki —
A potém uciekł od pochwał, nagrody —
Żeby znów stanąć, gdyś skinął w potrzebie?
Kto niewczas dzielił, łzy twoje i gody —
I duszę swoją gotów dać za ciebie? —


Dymitr.

Pomnę ja Mołnia, wszystkie trudy twoje,
Pamiętam kiedym gonił za Turkami,
Twe troski o mnie, łzy i niepokoje.
Kobieta, zniosłaś męskie trudy z nami.
Ja też w tém sercu na wieki zasiałem,
Pamięć o tobie i wdzięczność dla ciebie,
Ja — nie nagrodzę mojém życiem całém —
Lecz tam ci Mołnia, nagrodzi Bóg w niebie!
Księżna niech sobie siedzi za krośnami
Ale z jéj zamków, licznych wsi i włości,

Popłyną skarby złotemi strugami,
A zamek pełen rycerzy i gości,
Od rannych świtów przez noc, przez dzień cały,
Będzie się szumną rozlegał biesiadą
Tu będą pieśni wesołe huczały.
Tu się sąsiedzi do mych stołów zjadą.
Krzycząc przedemną — Kniaź Dymitr niech żyje.
Przed mojém złotem uginając szyję —
Potém — biesiadą, krzykami znużony,
Wymknę się od nich i z tobą dziewczyno
Najsłodsze nocy cicho nam przepłyną.


Mołnia przerywa

A któż pilnować będzie młodéj żony?
Gdy w dzień za stołem, w nocy przy dziewczynie,
Kniaź Dymitr będzie pędzić czas wesoły — ?
Ona —


Dymitr.

Inaczéj jéj życie przepłynie!
Nie zechce patrzeć na biesiadne stoły!
Więc ze swojemi kobiétami siędzie,
W osobnéj, zamku spokojnéj komnacie,
Tam szyć na krosnach, bajek słuchać będzie,
W drogich kamieniach, w złotolitéj szacie, —
Na miękkiém łożu spocznie utrudzona,

Ze złotych naczyń brać będzie napoje,
Cóż jéj zabraknie?


Mołnia.

Biédna Kniazia żona!
O! nad jéj roskosz, wolę ja łzy swoje
Wolę ja z tobą i trudy i wrzawę
Niż nudną, smutną bez ciebie zabawę. —


Dymitr.

Insze też serce, inne chęci twoje —
Tobie tych cacek, tych zabaw nie trzeba,
Ty, ze mną razem polecisz na boje,
W grubéj sukmance o kawałku chleba!
Na kamień złożysz głowę utrudzoną,
Pod moją burką wiatr cię nie zawieje
Nie zaśniesz w nocy, zbudzisz się gdy dnieie —
Insza ta, która ma być Kniazia żoną —
Ona jak kwiatek, od słońca, od słoty
Od wiatru, zimy, niepokoju, wrzawy,
Ucieka zdala na swój zamek złoty,
Pod cichych komnat dziecięce zabawy —
Ona jak trzcina, gdy nią wiatr powieje,
Gnie się, drży cała, przed burzą i gromem,
Od słót i wichru przedzielona domem,
Jeszcze się boi, płacze i blednieje.

Lecz ona piękna, ona jak śnieg biała,
Jéj oczy — gwiazdy — !


Mołnia.

Czyż nie znam piękności? —
Gdyby jak anioł z nieba wyglądała,
Szczęścia i wdzięków Mołnia nie zazdrości. —
Niech będzie piękna, szczęśliwa, bogata,
Co mi do Księżnéj? — Dziewczę z Ukrainy,
Czarne ma oczy i młode ma lata,
Dla ukraińskiéj dość tego dziewczyny!
Niech ma świat cały — ja mam serce twoje —
O świat, o skarby i o nic nie stoję!


Dymitr.

No! więc ci dobrze! Chwałaż tobie Boże!
Bo skarg nie cierpię — na wojnie, pod dachem
Lubię to zrobić, co się zrobić może,
Bez długich żalów, za jednym zamachem — !
I próżne Mołnia byłyby twe jęki —
Księżna mojego serca nie odmieni,
To serce twoje, wszak nie pragniesz ręki?
A ręką tylko Kniaź Dymitr się żeni —
Nie płacz, nikogo nie wstydź się dziewczyno,
Ja twój obrońca, kto cię dotknie słowy,
Chyba swéj śmierci chciałby być przyczyną,

Chybaby swojéj nie żałował głowy? —
A teraz — poleć i zobacz tam z wieży,
Kniazia Wasila czy widać na drodze?
Miał dziś być tutaj — już i wieczór bieży,
Ja próżno czekam, próżno się uwodzę —
Może nie przybydź! — Nie zwodziłby stary —
Lecz co go trzyma? — Héj! niech tutaj w sali,
Zastawią na stół, misy i puhary,
Będziem ich jeszcze przez chwilę czekali,
Potem i sami zasiądziem za stoły,
W winie utopić zawodne nadzieje.
Przeleci wieczór krótki i wesoły,
I noc przeleci, legniem jak zadnieje!
Héj sam Król Zygmunt nie wzgardzi biesiadą,
Czaszy nie popchnie, gdy w niéj dobre wino!
Nakrywać stoły! — a jak nie przyjadą
Sami wypić potrafim — dziewczyno! —

(Mołnia wychodzi)



SCENA II.
Dymitr sam — chodzi żywo.

Nie! on nie zawiódł — on mi sprzyja szczerze,
Przyrzekł i będzie — słowom jego wierzę.
Bo, chociaż stary często lisem bywa,
Choć wielu zawiódł — nie dobre ma imię!

Własnego dobra łączą nas ogniwa,
Bo własném dobrem Kniaź Wasil nie drzymie.

(chodzi milcząc).

Ej! wówczas, wówczas kiedy Księżnę młodą,
Do mego zamku druchy mi przywiodą,
Gdy stryj ją wiedzie na małżeńskie łoże.
Kiedy ksiądz stułą zwiąże ręce nasze,
Kto wówczas Halszkę odebrać mi może
I kto śmieć będzie? kogo nie ustraszę?

(milczy)

Matka! ha! matka nie lubi mnie stara —
Cóż mi po sercu? — niech się tylko boi —
Zamku jakiego lub włości ofiara,
Najłatwiéy gniew jéj łakomy rozbroi —
Król — Zechceż Kniaziów imienia niesławy?
Zechceż odebrać z łoża męża żonę?
Mógłże zapomnieć tureckie wyprawy,
I blizny moje i granic obronę — ?
Hola! szczęśliwym! — Kniaź Dymitr niech żyje!

(chodzi)

Lecz Wasil dotąd czemu nie przybywa? —
Może namowy odwiodły go czyje?
Może zapomniał i w zamku spoczywa.
A czas narady nie cierpiący zwłoki.

Goni nas lecąc pośpiesznemi kroki. —
Nie — jeszcze wcześnie —

(wygląda oknem)

zaledwie się pono
Niebo wieczorną ubrało zasłoną,
I na zachodzie znać łunę czerwoną —
Czas jeszcze (patrzy znowu),
ale, tak jak zajrzeć okiem,
Nic na gościńcu nie widać szerokim —

(chodzi)

Miałżeby zdradzić, i nasze namowy,
Księżnie wygadać zjadliwemi słowy?
Nie! zna mnie Wasil! Ja zdradą za zdradę,
W pień wyrznę włości i zamek najadę —
Niech się poważy! na turkach ostrzony,
Miecz mój się pomści przyszłéj mojéj żony —
Lecz to strach próżny — kto tam?



SCENA III.
Turek młody wchodzi z listem w ręku.

To ja panie —
Od Księżnéj jakieś przynoszę posłanie,
Z nim dworski przybył, na odpowiedź czeka —

K. Dymitr bierze list i nim go czytać zacznie, obraca w ręku

Każ dobrze przyjąć cudzego człowieka —
Niech u nas braku niczego nie widzi
A wypatrzywszy, po świecie nie szydzi —
Upoić winem, dać jeść co zażąda —
Wywieść po zamku, niech wszystko ogląda,
Pokazać skarbiec — czy słyszysz psi synie?
Napoić — karmić?


Turek.

Kazałeś — uczynię. —

(odchodzi).



SCENA IV.
Dymitr sam — rozrywa list czyta prędko, chmurzy czoło.
rzuca na stół — i chodzi żywo.

A! tak to Księżno! pogardzasz więc nami?
I przyrzeczeniem! — U kobiéty słowo,
Dzisiaj na ustach, jutro pod nogami —
Dziś tak przysięga; jutro słabą głową
Inaczéj myśli, innemu przyrzeka.
Teraz — odmawia córki i nadziei,
Stawia przeszkody — odkłada i zwleka —

Z pięknych wymówek, odmówienie klei!
Ale mnie nie zwieść! ja jutro pojadę,
Na złe czy dobre, pogrzeb lub biesiadę —
Tylko ten Wasil!

(uderza ręką o stół)

cóż mu się znów stało?

(wygląda oknem).

Gościniec pusty, a czasu tak mało?

(chodzi).

Odpisać Księżnie czy nie? — nie odpiszę!
Jutro sam będę, na wszystko odpowiem!
Jutro też z ust jéj ostatek posłyszę —
Czy zła czy dobra — lecz jutro się dowiem —
Héj!

(klaska w ręce).



SCENA V.
Turek wbiega — Dymitr.
Dymitr.

Powiedz temu, kto przybył z Ostroga,
Że ja Kniaź Dymitr, listu mu nie daję —
Wszak ztąd do Księżnéj nie daleka droga,
Niechaj oznajmi, że sam jutro staję —

(myśli).

Lub, tu go wołaj!

(Turek wybiega).


SCENA VI.
Dymitr sam, chodzi i list ma w ręku,

Sam powiem mu lepiéj,
Powiem bez gniewu, powolność zaślepi,
Pomyśli Księżna, że się zrzekam żony —
A jutro

(bieży do okna i wygląda).

Czy nie jedzie Wasil z drugiéj strony? —
Tu go nie widać —

(odchodzi od okna)

złość serce mi ściska —
Jeśli mnie zdradził, na zdradzie nie zyska!

(drze list w ręku).

Tak ja go w szmaty podrę przeniewiercę —
Oczy mu wydrę, żywcem zjem mu serce —
Lecz nie! on zna mnie! on zdradzić nie może!
Nie — nie — !

(patrzy oknem).

Nie widać, jak długie bezdroże.



SCENA VII.
TUREK I POSŁANIEC. — DYMITR.
Dymitr zbliżając się do posłańca, głośno.

Księżnie twéj pani, na list nie odpowiem,
Bo jutro myślę sam stanąć w Ostrogu,

Niechaj Bóg Księżnę czerstwém darzy zdrowiem,
I niech mnie przyjmie na gościnnym progu,
Z tak dobrą myślą, tak dla mnie życzliwa,
Jak się Kniaź Dymitr z jéj listu spodziéwa.

Dymitr wychodzi — Słudzy milczą spoglądając na drzwi któremi się oddalił.



SCENA VIII.
Ciż sami prócz Dymitra, Mołnia drugiemi drzwiami wchodzi ze dzbanem w ręku i kubkiem, ogląda się na wszystkie strony, zbliża się do posłańca i daje znak turkowi aby wyszedł. Turek wychodzi.
Mołnia zbliżając się

Z Ostrogaś przybył, zapewne zmęczony!


Posłaniec.

Nie, mój kozacze, nie dalekie strony!
Przywykłem dawno, nie do takiéj drogi,
Zrosłem, ze strzemion nie wyjmując nogi
Nie czułem nawet jak tu przyleciałem.


Mołnia stawiając dzban przed nim.

Ale się trochę ochłodzić nie szkodzi?


Posłaniec.

Już ja tu do dwóch dzbanków zaglądałem —
A jak mnie czasem napój tak ochłodzi,
Że koń gdzie w drodze wyrzuci siedzącego?


Mołnia nalewa.

Co znów za myśli? możeż przyjść do tego?
Kto tak przywykły do trudów i znoju,
Ten pewnie wody nie pijał ze zdroju.
Lecz przywykł także winem się ochłodzić —
Napij się trochę — (podaje kubek).


Posłaniec.

Muszę ci dogodzić!


Mołnia nalewa i częstuje przez całą scenę.

Cóż u was słychać, jak tam Księżna Pani.
Czyli nam sprzyja? czy tam na nas czeka?


Posłaniec upijając się coraz bardziéj.

Stara, żadnego nie cierpi człowieka,
Nikomu rada, a każdego gani!
I wy nie lepsi — ona tylko zwleka!
Inaczéj myśli — a zamki książęce.
Coby się w zięcia miały dostać ręce,
Rada że trzyma, nie da Księżnéj młodéj,
Na jéj pogrzebie, będą chyba gody,

Bo póki żywa ze swojego domu,
Jak mi Bóg miły, nie da jéj nikomu!


Mołnia nalewając ciągle.

Czy to być może! wszakże dawniéj pono,
Kniaź Dymitr Halszkę ma już przyrzeczoną?


Posłaniec pijąc.

Dobrze my także przyrzeczenia znamy!
Głupi kto wierzy, kto na nich spoczywa!
Nie jeden po nie gdy w zamek przybywa,
Przed nosem każą zamykać mu bramy —
Nie znacie Księżnéj!


Mołnia cicho.

Ale wy nie wiecie
Stryj Wasil z nami, on nam będzie swatem!


Posłaniec coraz bardziéj pijany.

Gdy Kniaź nasz Illia nie mógł żyć na świecie,
Rad nie rad musiał żegnać się z tym światem,
Wiesz to?


Mołnia.

Nic nie wiem.


Posłaniec.

Ja tę łaskę zrobię.
Że o dwóch Księżnach, wszystko powiem tobie.

Lecz drugim mówić mój kozacze wara!
Ty za dzban wina wart jesteś, lecz drugi.
Gdyby rozgadał, toby Księżna stara
Dobrze mi dała bo ciężka na sługi.
Słuchaj! — tak było — Gdy Illia umierał,
Znał swego brata Wasila od młodu,
Znał, opiekunem córce nie wybierał,
Lecz że miał żonę wysokiego rodu[2]
Że Konstantego był synem z Ostroga,
Mógł opiekunów wybrać sobie śmiało.
I opiekunem piérwszym wybrał — Boga,
A drugim Króla — I dobrze się stało!
Bo książę Wasil, jak to czas pokazał,
Nie jednym potem złym się czynem zmazał,
A gdyby bogactw miał opiekę daną,
Byłby frymarczył synowicy wiano.

(odpoczywa i pije).

A Księżna stara! czy i téj nie znacie,
Skąpa (pije) i chowa i dusi i zbiera,
Ni sobie skarbców, nikomu otwiera,
Ciężka w litości, bo nawet w opłacie!
Sługi zamęcza, a księżniczkę młodą,

Co już od dawna chłopców tyle miała,
Ze swemi skarby, ze swoją urodą,
Dotąd jak mogła w domu utrzymała.
Nie żeby ona chciała nudne życie
Pędzić sam na sam bez wesołéj chwili,
Bo któréjby to chciało się kobiecie?
Lecz, póki jeszcze w domu Księżna młoda,
Płyną do skarbcu z niezliczonych włości,
Złoto i srebro strumieniem jak woda,
A tego trzeba dla księżnéj Jéjmości! —
Rozumiesz teraz (pije) — co i jak się dzieje,
A mnie czas jechać —


Mołnia nalewa.

Jeszcze ci naleję!
To słaby trunek, nie zawróci głowy.
Lecz nim pojedziesz chcę ci kilką słowy
Nawzajem jedną powiedzieć nowinę.
Ja chociaż w liczbie Kniazia sług się mieszczę,
I wam też sprzyjam — téj chwili nie minę,
Muszę was ostrzedz — (cicho) Jutro może jeszcze
Kniaź przyjacielsko do Księżnéj zawita,
Ale się strzeżcie jeśli odmówicie —
Przyjedzie zbrojny — o wolą nie spyta,
Porwie Księżniczkę, a bezbronnym życie —
Jak skoro orszak postrzeżecie wielki,

Oznajmcie panom, na wałach Ostroga,
Gotowa siłą odbić napad wszelki,
Niech stanie wasza zamkowa załoga
Kniaź Dymitr przysiągł z dobréj czy złéj woli,
Porwać wam Księżnę —


Posłaniec.

Co mi gadasz bracie?
Ho! ho! a Król że czy na to pozwoli?
Król nasz opiekun —


Mołnia.

Dymitra nie znacie!
Gdy co zamierzy, nie patrzy na daléj —
Byleśmy dzisiaj przeszkody złamali,
Króla przebłagać łatwiéj niż się zdaje —
Bądźcie ostrożni —


Posłaniec.

Et! pleciesz mi baje —
Kto to zaś siłą żonę sobie bierze?
Halszka nie zechce. —


Mołnia.

Nie pytamy woli,
Miecz nasze prawo!


Posłaniec.

Ja w to nie uwierzę —
Z resztą zobaczym!

(podaje kubek)

trochę mi tu doléj! —

(Mołnia dolewa, on wypija, stawia kubek i wstaje).

A teraz — żegnam! —


(Chce ją uścisnąć, Mołnia ucieka i wpada na wchodzącego jednemi drzwiami Kniazia Wasila ze swojemi dworzany. W téjże chwili drugiemi, z głębi zamku drzwiami wbiega Kniaź Dymitr i leci prosto do wchodzącego Wasila. Mołnia wymyka się, a za nią posłaniec.



SCENA IX.
DYMITR, WASIL — Dworzanie Wasila w głębi.
Dymitr biegnąc uściskać Wasila.

Tak długo czekałem!
Tyleś mi Kniaziu myśli napędził do głowy,
Tyle razy od okna, do okna biegałem! —

(ściskają się).

Że kiedyś wjechał w dziedziniec zamkowy,
Mało mi serce nie skoczyło z łona!
Witajże gościu! — héj! stoły! puhary!
A naprzód — słówko.


bierze za rękę Wasila i prowadzi go naprzód sceny. Słudzy tym czasem ciągle stół nakrywają, zapalają więcéj świateł, przynoszą dzbany, misy i robią przygotowania do biesiady).

Dymitr.

Już nadzieja kona
Tylko co pismo Księżnéj odebrałem staréj,
W niem jak zwykle, nie łudząc zwodniczemi słowy
Choć grzecznie, wbrew odmawia — patrz, jakiéj osnowy.

(podaje list podarty. Kn. Wasil czyta, on mówi ciągle).

Czego się tu spodziewać? na Króla się zdaje!
Że on córki opiekun! — Lecz wieczne zwyczaje
Matkom i opiekunom równe dają prawa —
Niech do Króla napisze, Król pewno zezwoli,
Wszak przeciw mnie ubóstwo ani ród nie stawa.


Wasil powoli, kaszląc.

Wiesz Kniaziu, że nie ta myśl siostrę moją boli,
Ona, radaby tylko zagarnąć dostatki

Ze szkodą swojéj córki — Nie ma serca matki —
Nie patrzy na jéj szczęście, swém tylko zajęta,
Nie o mężu dla córki, o sobie pamięta.
Ale jakem dał słowo, nie przełamię słowa,
Mam prawo oddać Halszkę i oddam ją tobie.


Dymitr żywo.

Jutro?


Wasil zawsze powoli.

Jutro jéj Księżna przed nami nie schowa,
Znajdziemy ją w Ostrogu, a com przyrzekł zrobię.
Lecz Kniaziu z twojéj strony —


Dymitr.

Słowa nie odmienię,
Oddam ci go przyrzekłem, skoro się ożenię —
Więcéj! wiecéj dam Kniaziu! możesz co chcesz żądać,
Nie będę na ofiary jak sknera poglądać.
Będę umiał czuć wdzięczność, ale — jedno słowo,
Jeśli Halszka nie zechce.


Wasil.

Zacząłeś na nowo!
Tylem razy powtarzał, że to nic nie znaczy.
Po ślubie się złagodzi — Jakże chcesz inaczéj?
Czy myślisz jeśli kilka łez dziewczę wyleje,
Odstąpić swych zamiarów, porzucić nadzieje?

Księżna i chłopka równie płacze u wesela,
Ale dni na pociechę nie potrzeba wiela!
Gdyby też na łzy zważać! Zamykana skrycie,
Przywykła pędzić z matką nudne, mnisze życie.
Może szczęścia ogromem przerażona trocha,
Odepchnąć nawet męża, choć późniéj pokocha,
Ale — (śmieje się).


Dymitr przerywa szybko.

Cóż zrobim, gdy znów matka nie pozwoli?


Wasil zwolna.

Co zrobim? nie będziemy pytać się jéj woli —
Ja sam panem tam będę — kto mi się postawi? —
Księdzu każę — na miejscu ksiądz pobłogosławi
Potém żonę swą ręką oddam ci na łoże,
Potém — o przyrzeczenie dopomnę się może.


Dymitr.

O to nie troszcz się Kniaziu, znasz że swego słowa,
Dymitr pewno nie zgwałci i święcie dochowa,
Lecz mam jeszcze na sercu — przeszkód, przeszkód wiele!
Jeśli Księżna nas obu oskarży Królowi?
Jeśli przy swoich prawach zechce stanąć śmiele.
Nie wiem co Król opiekun nam obu odpowié?
Chociaż ja mam zasługi — i z bliznami memi,

Mogę piersi pokazać i ród nie od wczora.
Imię sławne nie mało wśród litewskiéj ziemi,
I zamki — Lecz wszystkiego wyliczać nie pora.


Wasil.

Nie pora też mój Książę, sięgać tak daleko —
Jak zrobim, pomyślimy gdy będzie twą żoną,
Król rad, że się z kłopotną pożegnał opieką,
Potwierdzi wszystko, co było zrobiono.
Wszak zna i August, że Księżna Beata,
Nie szczęścia córki, ale swego pragnie,
Że już nie dzisiaj mężami pomiata,
By skarby trzymać! Król łatwo się nagnie.


Dymitr.

Król — chciałby może — Lecz Bona Królowa
Kiedy ją Księżna zacznie błagać łzami,
Da się uprosić, wszak i sama wdowa,
Wbieży do króla, ogada, omami,
A Król żeby pokój kupić w domu,
Na prośbę Bony nie ulży nikomu! —


Wasil surowo.

Boisz się Książę a! więc rzecz skończona
Milszy ci pokój widzę, niżli przyszła żona!
Chciałem dopomódz! — Ten co na pogany,
Sto razy lecąc śmierci dostał kroku,

Dziś w marnéj sprawie, w przyszłość zakopany
Lęka się tego, co nie dojrzéć oku.
Kiedy tak — dobrze!

(odstępuje na krok, Dymitr wstrzymując go za rękę)

Dymitr.

Coć się Kniaziu marzy??
Jabym się lękał?? a! na moję duszę
Daj mi tu piekło — i piekło poruszę!
Staw mi szatanów, staw na mnie świat cały.
Serce i ręka nie będą mi drżały!
Lecz jeśli człowiek bacznie co rozważy
Gdy przyszłość w swojéj chce odgadnąć głowie,
Źle kto przezorność, lękliwością zowie.
Jeszczem się Bogu najwyższemu dzięki
Nie zląkł ni śmierci, ni ludzi, ni kogo?
Wszyscy — samego opuścić mnie mogą,
Dość mi od strachu, będzie mojéj ręki?
Źle sądzisz Kniaziu!


Wasil.

Możem się omylił,
Ale kto tyle zarzutów mi dawa,
Do takich sądów, czyż niedaje prawa?
Z resztą — jam gotów i choć wiekiem stary,
W przyszłość nie patrzę.


Dymitr.

Za mnie i za ciebie,
Wszystkom obejrzał (do sług) dajcie tu puhary! —
Spełnimy zdrowie — przyjaciół w potrzebie!
Bo nie ten druchem, kto siada za stołem,
Napić się z nami i najeść do syta,
Ale kto w biedzie tonącego chwyta,
I wyrwie z toni, albo zginie społem!
Kniaziu do ciebie! — (pije i nalewa)
jutro o téj porze. —


Wasil przerywa cicho.

Cicho! ze sług kto podsłuchać nas może,
Nie trzeba żeby paplali przed czasem —


Dymitr.

Już czas bliski! (ściskają się) Jutro do zamczyska,
Wpadniemy z Księżną, z weselem z hałasem!
Jutro, lecz nie wiesz jak za serce ściska,
Bojaźń, ażeby —


Wasil.

Znów się boisz czego!


Dymitr.

Mogą przed nami zaszturmować bramy,
Mogą nie puścić — kozacy wybiegą —
A my sił wielkich przeciw nim nie mamy.

Ostróg ma tysiąc ludzi, hakownice, działa —
Nie mało dwornych — służebni i draby —


Wasil.

Fraszki to Kniaziu, choćby krocie miała,
Co znaczy wojsko pod rozkazem baby??
Oni nie mogą chcieć się mierzyć z nami,
Nikt im nie mówił, że jedziemy zbrojno,
Jedziem jak druchy, z dobremi słowami,
Mieliżby oni chcieć nas przyjąć wojną?


Dymitr.

Z tém wszystkiém zebrać co się tylko może,
Źle nam nie będzie? Wiele Kniaź ma koni?


Wasil prowadząc do okna.

Spójrz — oto wszystkie stoją tu na dworze,
Zwykła czereda —


Dymitr.

Moich dodam do niéj —
Moich trzydziestu, lecz na stu iść mogą!
Waszych (patrzy oknem)
pięćdziesiąt — wystarczy nam Książę?
Połowa z nami pójdzie prostą drogą,
Połową drugą pagórki okrążę —
Na pierwsze hasło, połączą się z nami —


Wasil.

Ale to wszystko nie potrzebne na nic,
Księżna (ze śmiechem) z dobremi swemi sąsiadami,
Nie zechce pewno wyjść z przyjaźni granic!


Dymitr.

Tu — drugi puhar! —

(podają dwa puhary)

zdrowie mojéj żony! (pije)


Wasil spełniając — cicho.

Zdrowie!

(słudzy odnoszą puhary).

Dymitr.

Jak jutra czekam niecierpliwie!
Chciałbym już widzieć wschód słońca czerwony!


Wasil.

Niecierpliwości wcale się nie dziwię.
Kto swego szczęścia jutro się spodziéwa
Bezsenny może czekać wschodu słońca,
A noc mu długo iść będzie leniwa,
Nim się doczeka poranku i końca. —
O! młody wieku! czemuż niesiesz z sobą,
Ogień młodości, zabiegi, nadzieje?
I ja tak Kniaziu życia ranną dobą,
Szalałem niegdyś — dziś już nie szaleję!

Krew ciężka, ledwie po żyłach przepływa,
Drży słaba głowa, drży ręka bez siły,
Stary nie szczęścia — śmierci się spodziéwa,
Gdy mu już lata głowę posrebrzyły.
Chciałbym ostatnie zgromadzić roskosze,
W ostatnie, blade, życia mego chwile.
Lecz próżno Boga, próżno świata proszę —
Nie ma ich dla mnie! — Czas zasnąć w mogile!
Świat nie ten teraz, jakim był za młodu,
Nie ci są ludzie — wszystko się zmieniło!
Co z moich bogactw? co z mojego rodu?
Co z mego życia? — Wszystko mi się śniło!
Na łożu śmierci, gdy przyjdzie skonanie
Jak sen nie długi — długie życie stanie —


Dymitr biorąc puhar od sługi.

Dość tego żalu — im krótsze nam życie,
Tém go weseléj używać potrzeba. —
Na co narzekać, gdy nie odwrócicie,
Śmierci ni życia, piekła ani nieba.
Niech wszystko Kniaziu swym trybem się dzieje!
Wypijem jeszcze — Co dzisiaj — to nasze!
Daj drugi puhar! daj tu większe czasze!
Na dnie ich świat się wesoły nam śmieje!
Kniaziu Wasilu, gdybym mógł dać tobie,
Lat kilka życia, dałbym ci prawdziwie — !


Wasil pijąc.

Dzięki ci! — nié ma nic strasznego w grobie!
Ukróć mi życia, — bylem żył szczęśliwie —
Lecz starość nudna, jak lampa gdy gaśnie,
Pół życia tylko w piersiach zostawuje
Pamięcią świeci, a z sił nas wyzuje,
I męczy długo, nim się w końcu zaśnie.


Dymitr.

Lecz ma i starość, powaby — zasługi —
Pod siwą głową, stary rozum mieszka —
Do doświadczenia gościniec tak długi — !


Wasil.

Ale do szczęścia dłuższa jeszcze ścieżka —
Co po rozumie, gdy nas smutek goni?
Gdy troski gryzą — rozumny łzy roni.


Dymitr do sług.

Zwołać tu wszystkich do wspólnéj biesiady,
Siadajmy Kniaziu! — Tak wam jestem rady —
Że gdybyś mojéj krwi zapotrzebował,
Lub mego serca — tych bym nie żałował.



SCENA X.
Ciż sami. Wchodzą wszystkiemi drzwiami, na głos dzwonka, który się odzywa, dworni urzędnicy, dowódzcy kozaccy obu Kniaziów, dworscy dworzanie — Około dwudziestu kilku osób — Siadają za stół. Przód stołu przy którym siedzą na wyższych krzesłach Kniaź Dymitr i Wasil — obrócony do teatru. Słudzy misy stawiają. Mołnia za krzesłem Dymitra trochę opodal stoi. Przez chwilę słychać tylko szum biesiady, brzęk mis i czasz i ciche pomięszane rozmowy.
Dymitr obracając się.

Jest tam gdzie Mołnia? — Mołnia! héj kozacze!!


Mołnia podbiega.

Co kniaź rozkaże?

(Wasil obraca się i długo patrzy na nią.)

Dymitr głośno do Wasila.

Ja gościa uraczę,
Nie tylko jadłem, nie tylko napojem —
Ale czém znajdę w domu mojem —
Wszakże Kniaź Wasil nie wzgardzi piosnkami? —
Wszak, i wy czasem lubicie za stołem,
Z przymrużonemi jak do snu oczami,
Z czaszą przed sobą, z nachyloném czołem,
Słuchać piosenki, jak szmeru strumyka?


Wasil patrząc na Mołnię.

Kiedy ją piękny kozak śpiéwa taki?
Kiedy się z ustek różanych wymyka —

(śmiejąc się)

Dawnoś kozacze wszedł między kozaki?
Tyś to zapewne Kniazia pokojowy —
Na moją duszę — prześliczne stworzenie!

(głaszcząc ją pod brodę)

Na co to było te włosów pierścienie,
Z tak pięknéj ostrzygać głowy?

(po chwili)

Chociażem stary — lecz — dziewczyna taka —
Kniaziu ty tego daruj mi kozaka?


Dymitr ponuro.

Dawny mój sługa —


Wasil patrząc na nią ciągle.

Dawny? — co to szkodzi?
Znudził cię — oddaj — (ciszéj) mając żonę młodę,
Takich sług w domu chować się nie godzi —
Wszak mi go oddasz? — Co zechcesz w nagrodę?
Kniaziu Dymitrze — z mojego orszaka,
Wybierz którego zażądasz kozaka —
Dwóch — czterech wybierz, z końmi i przyborem —


Dymitr ponuro.

Najchętniej Kniaziu — lecz posłuchaj chwilę
Kiedym raz Turków gnał całym taborem

W las zapędziwszy, z zasadzek napadli,
Ledwieśmy oręż z pochew wydobyli,
Już chciwi zemsty, pijani, zajadli,
Na karki naszym rajtarom skoczyli. —
Kozak ten wówczas był ze mną w wyprawie,
Zostałem ranny — ocalił mi życie —
I w ciągłych trudach, staraniach — obawie,
Od wrogów lasem, uprowadził skrycie —
Potém mnie w długiéj pilnując chorobie,
Rany ugoił — i noc i dzień cały,
Jego mi piosnki, boleść ukajały.
Wówczas przysiągłem i jemu i sobie,
Że jeśli tylko sam się nie oddali,
Moja go ręka nigdy nie odgoni,
Że towarzysze nieszczęścia i broni,
Pod jednym dachem będziemy mieszkali.
Chętniebym z niego zrobił wam ofiarę,
Bo serce moje dla was nie obłudne,
Lecz dawny nałóg i przyjaźni stare,
Równie są Kniaziu do zniszczenia trudne.
Jednakie — jeśli sam zezwoli na to —

(patrzy na Mołnię, która z gniewem spuszcza oczy w ziemię).

Wasil nachylając mu się do ucha — żywo.

Mieć jéj nie możesz, jeśli chcesz mieć żonę —


Dymitr ponuro.

Jak mi dasz żonę.


Wasil.

młodą i bogatą!


A ty mnie —


Dymitr.

Cicho!


Wasil.

Więc wszystko skończone?


Dymitr podaje rękę nieznacznie.

Ręka!


Wasil.

Niech teraz zaśpiéwa nam mała —


Dymitr stukając ręką o stół.

Cicho tam! cicho;


Mołnia.

Cóż będę śpiewała?


Dymitr.

Co wesołego?


Wasil.

Byle co — maleńki —

Równe mi wszystkie jakie chcesz piosenki —
Ty sobie śpiewaj, my się będziem śmieli —
Nie zasmuci mnie piosnka i nie rozweseli.


Mołnia do Dymitra.

Co Kniaź, rozkaże?


Dymitr niedbale.

o tureckiéj brance,
O Ukrainie, o stepach — kochance-
I o miłości — Co ci się zamarzy —
Byle nie smutno mój mały kozacze.
Smutek biesiadnéj nie przystoi twarzy —
Mnich tylko nudny patrzy w dzban i płacze.
Wszyscy chcą słuchać, bo szmery i wrzawa
I gwar biesiadny powoli ustawa.


(Szmer ucisza się powoli, Mołnia siada na niskiéj ławce nie daleko Książąt i wzięty ze ściany teorban stroi, probuje a nakoniec spiewa.)
PIEŚŃ MOŁNI.

Szła noc powoli, szumiały gaje,
Wiatr piasek nosił po błoni.
Skąd tam na drodze tuman powstaje — ?
Skąd tyle ludzi i koni? —
To orszak kniazia żonę mu wiedzie
Bogatą panią i młodą.

Sam kniaź na koniu, czwałem na przedzie,
A za nim druchy ją wiodą.
Szła noc powoli — szumiały gaje,
Wiatr nosił po błoniach piasek.
Kto to tam leci, przemija lasek,
Przybywa do wrót i staje?
Patrzaj, na oczy światłość mu padła,
Miecz nosi męzki u boku,
Lecz twarz nie męzka, lecz twarz wybladła,
I łzy nie męzkie ma w oku?
Szła noc powoli, biesiada brzmiała,
Kniaź siedział z Księżną wysoko,
A ona biedna ciągle milczała,
We łzach świéciło jéj oko.
Szła noc powoli — brzmiała biesiada.
Skrzypły wrzeciądze podwoi
I weszła postać smutna i blada,
Weszła, stanęła i stoi. —
Północ wybiła — gotowe łoże.
Kniaź młody i Księżna młoda,
Krew w nim zawrzała, czekać nie może,
Wstaje i rękę jéj poda.
Poszli oboje, już blisko rana
Goście nad stołem drzémali,
Snem się skończyła, uczta pijana,
Smutny przychodzień znikł z sali.

Ranek pozłocił nieba błękity,
W zamku niepokój i jęki,
Księżna zabita i Kniaź zabity,
Lecz z czyjéj polegli ręki?? —
Ranek na niebie wesoły świta,
Smętarz się pieśnią rozlega,
Co to za człowiek, co za kobiéta,
Do świeżych mogił przybiega?
I płacze gorzko, siebie przeklina —
— Ja Kniazia krwią się oblałam,
Jego kochanka biedna dziewczyna,
Zemściłam się, jak kochałam!
Bo Kniaź bogaty, wziął Księżnę sobie.
Kiedy na łożu usnęli,
Wśród nocnéj ciszy, o nocnéj dobie,
Zabiłam ich na pościeli.
Weźcie mi życie! — pójdę do niego,
Pójdę do nieba czy piekła
Tak krzycząc padła — ludzie się zbiegą.
Ciżba ją stamtąd wywlekła,
Szła noc powoli, szumiały drzewa,
Czyja to nowa mogiła?
W niéj biedne dziewczę ziemia pokryła
A nad nią brzoza powiéwa.


Dymitr który słuchając pieśni rozmawiał z Wasilem.

Piosnkę tę młoda jakaś utworzyła głowa
Spiew jéj jak świergot wróbla, gorsze jeszcze słowa.
Mówiłem — nie chcę smutnych, uderz głośno w stróny,
I zanuć mi do boju śpiew mój ulubiony.

(Mołnia spogląda na niego i waha się).

Dymitr wstając.

Albo nie! nie chcę śpiewu, czas spocząć na chwilę
Tylko jeszcze ten puhar do Kniazia wychylę.

(piją do siebie trąciwszy puhary).

Sam tu do mnie dowódzco od straży zamkowéj? —

(Dowódzca wstaje i przychodzi)

Niechaj orszak mój będzie ze świtem gotowy
Jutro jedzim —


Dowódca.

A dokąd?


Dymitr gniewnie.

Co tobie do tego?
Kto cię pytać nauczył? — Słuchać co kazałem.
Jeśli się gdzie rozeszli niech się zaraz zbiegą,
Potrzebni mi są wszyscy z uzbrojeniem całém.
Lecz na dzień jeden tylko — Idź!

(dowódca odchodzi — do Mołni).

ty, jak zaświta —
Prędzéj — jak na brzask tylko zrumieni się zorze,
Obudzisz mnie koniecznie, słyszysz, bez odwłoki!

(Do K. Wasila).

Teraz nam obu Kniaziu, czas legnąć na łoże,
Żeby jutro wstać raniéj i śpiesznemi kroki,
Dobiedz celu naszego —

Wasil.

Nie lękaj się o to —
Śpij! Jutro skończym wszystko. I żonę i złoto
Choćby matka umarła, weźmiesz jakem żywy!
A jeśli w tém twe szczęście, tyś jutro szczęśliwy.


Dymitr ściskając Wasila.

O! tak szczęśliwy! prawda — lecz powtórz mi Książę,
Że nas nic nie ustraszy, nic nas nie zatrzyma —
Czy zechcą czy nie zechcą, nam zawady nié ma —
Szabla, nasze nadzieje i spór nasz rozwiąże!


Wasil.

Bez szabli nie skończymy, nie pomogą słowa —
Lecz daję na to rękę, jakkolwiek być może,
Albo moja i twoja zostanie tam głowa —
Albo koniec raz przecie wszystkiemu położę. —

(Ściskają się, szepcą jeszcze i rozchodzą — przed każdym niesie sługa światło. Mołnia ogląda
się i zostaje na przodzie teatru — Inni biesiadnicy wstawszy od stołu w ciągu następnéj sceny rozchodzą się — Słudzy gaszą większą część świateł i stół sprzątają).


SCENA XI.
Mołnia na przodzie teatru, w głębi słudzy około stołu (oglądając się).

Co mogłam wszakżem wszystko zgotowała wcześnie,
Po puharach tak gęstych, spłynie ranek we śnie —
Gdy się pobudzą, nie czas jechać będzie,
Księżnie tym czasem posłaniec rozpowie —
Stanie jéj wojsko i załoga wszędzie,
Skoro się blisko ukażą Kniaziowie.
Zamkną im bramy i wytoczą działa!
Kniaziu Dymitrze — ! nie będziesz miał żony!
Bóg mi dopomógł, jam wszystko wstrzymała.
Tyś się nie spodział przeszkód i obrony!
Spełznie nadzieja przed chwilą wesoła.
Dopomóż Boże! o! dopomóż Boże!
Pójdę się modlić do twego kościoła,
I łzy ci moje za ofiarę złożę. —
Gdybym tam była w méj rodzinnéj stronie,
Gdybym tam była — w stepach Ukrainy —
Spokojne serce biłoby w tém łonie,
Jak wiejskie życie spokojnéj dziewczyny.

Tu w wiecznéj walce — i z ludźmi i z sobą,
Ileż to cierpień za roskoszy chwilę!
Ileż dni smutną pokrytych żałobą —
Za mało dobra — trosków i łez tyle!
Tyle sromoty przed Bogiem i sobą!

(chodzi)

Nie! póki życie w piersiach jeszcze noszę,
Kniaź Dymitr drugiéj nie będzie miał żony.
On mój — i życie jego i jego roskosze
I wszystko jego — moje. Czegoż chce spragniony?
Nowéj pieszczoty, nowych oczu, twarzy,
Nowych uścisków i złota bez miary —
Złota i złota! — On w swéj głowie marzy,
Że kiedy w złote zadzwoni puhary,
I młodą żonę uściśnie szalony,
Szczęście mu przyjdzie od złota i żony.
O! kiedy sercu twemu nie dość jednéj,
Nie dość tych bogactw — próżno szukasz wszędzie.
Gromadząc ciągle, pozostaniesz biédny,
Gdybyś świat dostał — nic dosyć ci będzie!

(patrzy w około).

Lecz noc już późna, czas tę biédną głowę
Złożyć na chwilę, na twarde posłanie —
Jutro dzień nowy, a z nim troski nowe!
Jutro — o Boże! co się z jutrem stanie! —

Koniec Igo aktu.
OSOBY AKTU DRUGIEGO.


BEATA. Księżna ostrogska z domu Kościelecka.
Panna Wojnicka.
HALSZKA (Elżbieta). Księżniczka ostrogska, jéj córka.
KNIAŹ DYMITR.
KSIĄŻĘ WASIL ostrogski, stryj Halszki.
HENDZA. Dozorca zaniku.
Ksiądz (łaciński).
OFFKA (Dorota) — służąca.
Dworzanin Iszy.
Dworzanin IIgi.
Dworzanie i dworscy Ks. Dymitra i Wasila —
Kozacy ich i pachołcy.
Kobiéty Księżnéj z Ostroga.
Posłaniec.

Scena w zamku ostrogskim nazajutrz.
AKT DRUGI.
Wielka sala zamkowa, na ścianach portrety z książęcemi czapkami i innych dostojeństw, znakami. Stół wielki suknem obwieszony — krzesła z wyzłacanemi poręczami u ścian, ławy szerokie pokryte kobiercami. Drzwi troje — jedne w głębi odedworu, drugie na prawo, trzecie na lewo — koło drzwi w głębi po dwóch bokach; dwoje okien długich, kraciastych, gotyckich. Drzwi wszystkie zamknięte — Ranek.
SCENA  I.
HENDZA — POSŁANIEC
Hendza.

Czy cię kto za kark trzymał, czy koń złamał nogi,
Żeś nie mógł wczoraj wrócić z tak nie długiéj drogi?

Ej! pewnie się upiłeś! my się ptaszku znamy!
A wróciwszy, gdy zamku zatrzaśnięto bramy —
Nocowałeś gdzie na wsi —?


Posłaniec z ukłonem.

E! jak mi Bóg miły,
Byłbym wczoraj powrócił, lecz koń nie miał siły —
Lazłem, lazłem noc całą — piechotą czasami,
Szkapa ledwie słabemi potrząsał nogami —
Już się i na brzask miało, kiedym stanął w domu.


Hendza.

Czemużeś wnet nie przyszedł! — nie oznajmił komu?
Masz pismo?


Posłaniec.

Nie mam pisma.


Hendza żywo.

Zgubiłeś niecnoto!


Posłaniec.

Kiedy Kniaź nie odpisał?


Hendza.

Nie odpisał? — baśnie —
Mów prawdę! éj! mów prawdę, nim to słońce zgaśnie,
Łańcuchy cię żelazne pod ziemią rozgniotą;
Dla czego nie odpisał?


Posłaniec.

Sam tu dzisiaj stanie.


Hendza.

Ale cóż odpowiedział na Księżnéj posłanie?


Posłaniec.

Wszak mówię co powiedział, sam będzie w Ostrogu.


Hendza.

No! jeśli tu sam będzie, podziękujesz Bogu,
A jeśliś zgubił pismo wlokąc się opiły,
Ty sam wiesz co cię czeka —


Posłaniec.

Wiem, mój panie miły.


Hendza.

Lepiéj było nie wracać.


Posłaniec.

On tu pewnie będzie,
Gadali mi tam — przyjdzie i na kark nam siędzie —


Hendza żywo.

Kto? komu? co?


Posłaniec.

Kniaź Dymitr, tak mu się przyśniło!
Chce słyszę Ostróg dobyć — Księżnę porwać siłą —
Ale może to baśnie — plótł mi jakiś sługa.


Hendza.

Co? co? Ostróg dobywać! patrz! nowina druga!
Dalipan łotrze, dziś ci jeszcze w głowie świta —
Dobyć Ostróg! porywać! któż ci to powiedział?


Posłaniec.

Czy ja wiem? — ktoś mi gadał kozak czy kobiéta —
Częstował mnie ze dzbana gadał — przy mnie siedział
I mówił mi wyraźnie, tak jak ja waszmości —
— „Kniaź Księżniczkę wam porwie, miejcie się w baczności...
A ja znów jemu ciągle na to powiadałem,
Że nie weźmie Ostroga swojém wojskiem całém.
A jeżeli tu wrogiem przyjedzie do Księżnéj,
Poniesie z sobą nazad wstyd i wstyd potężny —
Gdy się porwie zuchwale i nic nie dokona.


Hendza.

I któż to mówił tobie?


Posłaniec.

On, on — ona — ona —


Hendza.

Pijany!


Posłaniec.

Nie pijany, trzeźwy jestem panie —
Mówił mi kozak jakiś — lecz taką miał minę,

Że choć nosił na sobie kozackie ubranie,
Łatwoby każdy pod niém rozpoznał dziewczynę.


Hendza.

I ten mówił? —


Posłaniec.

Ten mówił, że nam bardzo sprzyja
I kazał mi oznajmić, że Kniaź ma zamiary,
Przybyć tu mocny wojskiem i pomocą stryja,
Wziąść gwałtem Księżnę młodą, z zamku Księżnéj staréj.


Hendza do siebie.

Miałażby to być prawda?


Posłaniec.

Ja nie ręczę za to —
Co mówili powtarzam — ręczyć, czy szalony!


Hendza.

Cóżeś tam widział w zamku?


Posłaniec.

Zbrojno i bogato
Dość wojska do napaści, nadto do obrony.


Hendza.

Ruch wielki?


Posłaniec.

Ruch nie wielki —


Hendza.

A był tam kto z gości?


Posłaniec.

Z początku nikt, przyjechał brat Księżnéj Jejmości.
Kniaź Wasil.


Hendza.

Licznym pocztem?


Posłaniec.

Na to nie patrzałem.
Przyjechał i na zamku stanął hufcem całém.


Hendza myśli.

Nie słyszałeś co więcéj?


Posłaniec.

Nicem nie wybadał,
Chciałem się co dowiedzieć, lecz napróżnom gadał,
Oni tylko stawili i dzbany i dzbany —


Hendza.

I dla tego noc całą wlokłeś się pijany?


Posłaniec.

Pijany? nie —


Hendza.

Wszak trzeźwy, wczoraj byś powrócił?


Posłaniec.

Przecież mówię, że koń się z nogami pokłócił,
Ile razy go zatnę, chwieje się i pada,
Pędzę — staje jak wryty, albo w rów mnie składa —
Musiałem iść piechoto, ledwiem dziś nadążył,
Mówiąc pacierz po ciemku, trochem jeszcze krążył,
Z pół mili nałożyłem — Ale jeszcze rano,


Hendza żywo.

Ale ci wczoraj powrócić kazano


Posłaniec.

Kazano! alboż trudno panom dać rozkazy!
Niż raz spełnić, wolałbym rozkazać sto razy! —


Hendza.

Milczeć! dość że kazano — Księżna Pani wczora,
Zdrzemnąć mi się nie dała całego wieczora —
— Czy nie wrócili — nie wrócił? — co mu się tam stało?
Miałem z twojéj przyczyny zgryzoty nie mało.
A teraz znowu, takie niesiesz wiadomości,
Których nie śmiem sam Księżnie oznajmić Jéjmości,
Jak chcesz się sobie sprawuj pleć czy nie pleć sobie,
Ja się nie mięszam — i wiem już co zrobię —

(puka do drzwi na prawo)


SCENA  II.
Ciż sami — Offka wybiega ze drzwi na prawo.
Offka.

A czego?


Hendza cicho.

Wrócił przecie — posłaniec tu czeka —
Może Księżna chce mówić —


Offka.

Skąd wrócił? z daleka?
Z Krakowa?


Hendza.

Ten co go do Kniazia posłano
Wczoraj — z listem — powrócił dopiero dziś rano.


(Offka wybiega)



SCENA  III.
Ciż sami, prócz Offki. — Ze drzwi na prawo wychodzi Księżna Beata, kobieta od lat 40 kilku, sucha, blada, wysoka, we wdowim czepcu w sukni czarnéj. Mówi żywo, chodząc, z jestami.
Beata do Hendzy dumnie.

Cóż? powrócił, słyszałam — Czemu tak nie skory?


Hendza kłaniając się.

Koń ustał, a on pieszo szedł aż do téj pory.
Ledwie stanął.


Beata.

Odpowiedź czy przyniósłże przecie?


Hendza bojaźliwie.

Nie — nié ma odpowiedzi — Kniaź sam będzie pono.


Beata prędko.

Kiedy?


Hendza.

Dziś —


Beata.

Dzisiaj!! — chyba nic nie wiecie!

(do posłańca).

Co Kniaź mówił na pismo, kiedy je odczytał?


Posłaniec.

Cóż — nic — tak — kiwał głową — i o zdrowie pytał.
I — tak — nic — mówił że dziś nie odpisze
Bo — jutro — sam tu będzie —


Beata.

Dziś? —


Posłaniec.

Tak!


Beata.

Co ja słyszę — ! —

(do siebie).

On! u mnie!! — Pewnie z nowemi namowy,
Z prośbami pokornemi — zdradliwemi słowy —
Lecz cóż — przyjąć potrzeba — Na cóżem pisała!
Ten list — byłby nie jechał — to przyczyna cała,
Odłożyłby, zapomniał —

(do Hendzy i posłańca).

I cóż mówił więcéj?


Posłaniec.

On nic z resztą nie mówił, lecz sługa książęcy —


Beata.

Co? sługa? jaki sługa? — co ci sługa gadał?


Posłaniec.

Tak — trochę — poufale — nibym go wybadał —


Beata zbliżając się.

I cóżeś się dowiedział?


Posłaniec.

Ja się dowiedziałem
Że Kniaź Dymitr, ma Ostróg napaść wojskiem całém.


Beata.

Napaść!! — co? —


Posłaniec.

Tak mówili —


Beata.

Kto ci plótł te baje?


Posłaniec kryjąc uśmiech.

Mówił mi — kozak co tam przy Kniaziu zostaje —
Pokojowy —


Beata.

Cóż mówił?


Posłaniec.

Mówił że Pan jego,
Jeśli od Księżnéj Pani co chce, nie otrzyma,
Dobrym czy złym sposobem, chcąc się dobić swego,
Porwie gwałtem Księżniczkę, przed Księżnéj oczyma.


Beata.

Kto? on — Kniaź! czyś źle słyszał — czyś rozum postradał — ?
Kniaź Dymitr?


Posłaniec.

A przynajmniéj tak mi kozak gadał.


Beata do Hendzy.

Waszmość mi tego sługę idź posadź pod straże,
Mieć go dobrze na oku, nie puść aż rozkażę —

Baje mi cóś o Kniaziu, tak nie zrozumiale,
Że słuchając go, wierzyć nie można mu wcale —
A teraz panie Hendza — i ty — idźcie sobie —

(wychodzą drzwiami w głąb).



SCENA IV.
Beata sama, chodzi żywo.

Jeden po drugim idą — co z tą córką zrobię? —
Oddać ją z nich jednemu? — nie — oddać nie mogę —
Oddać — i przebiedz sama krótką życia drogę —
Oddać ją i z ostatniéj wyzuć się pociechy? —
Wyzuć się z własnéj córki dla cudzego człeka?
Oddać ją i jéj serce — radość, łzy, uśmiechy —
Oddać ją — a mnie samą co na starość czeka?
W starym zamku za światem, smutne życie wdowie
Wśród sług, co mnie nie cierpią i pokątnie szydzą —
Którzy w każdym rozkazie, w każdem mojém słowie
Do plotek, nienawiści, nowy powód widzą?
Ja to, co z dworu Króla, z jego córką wzięta,
Skarbami — i pięknością — zwabiałam Książęta? —
Jaż to — o płacz Beato — wszystko się skończyło —
Piękność — młodość i skarby zniknęły na wieki!
Teraz jedna — nie! córki nie weźmie mi siłą —
Bez zezwolenia matki, z pod Króla opieki —
Nie — niechaj tu przybywa — bramy mu otworzę

Przyjęty przyjacielem — wrogiem być nie może. —

(myśli)

Czy się cały świat śpiknął na nieszczęście moje?
I zgromadza na starość troski, niepokoje,
I nie da mi odetchnąć w moim własnym domu?
Próżne! próżne zabiegi — ! nie dam jéj nikomu!
Cóżby mi pozostało, gdybym ją oddała?
W nędzy upodleniu, reszta życia cała —
Łzy rano, łzy wieczorem — od ludzi wzgardzona,
Z królewskiego dziecięcia w żebraczkę zmieniona,
U własnéj może córki prosiłabym chleba!
Dla rodu, dla imienia, złota mi potrzeba —
Bez tego niknie wszystko — Czyż po śmierci mojéj
Nie dość się jeszcze Halszka wolnością upoi?
Tak! pozostanie przy mnie dopóki ja żyję —
Obietnice mnie — skarby — nie złudzą niczyje —
Kniaź Dymitr — (żywo)
Ale zamek stoi bez obrony?
A nuż wpadnie — przemocą najezdnik szalony!
Trzeba wydać rozkazy, zaszturmować bramy —
Dość na jego obronę ludu jeszcze mamy.

(myśli)

A cóż ludzie powiedzą, jeśli spokojnie,
Kniaź Dymitr tu przybędzie nie myśląc o wojnie.
I słaba, łatwowierna, zlękniona kobiéta,
Przyjaciela u bramy, mieczami powita —

Jeżeli znajdzie wojsko, na wałach gotowe,
Powiedzą żem już rozum straciła i głowę,
W niedołężnéj starości, wszystkiego się boję,
I wśród ciszy do koła, uzbrojona stoję.
Kiedy nikt mnie napadać nie miał nawet myśli.
Każę puścić! — A jeśli w złych zamiarach przyśli?
Napadną mnie! — zrabują! — o! Boże mój! — Boże!
On to zrobi — tak, pewno — nie — to być nie może
Tak — nie — Nawet nikogo nie znajdę do rady,
Nienawidzą mnie wszyscy — słudzy i sąsiady —
Wszyscy — tak — Córka nawet — dziecię mych wnętrzności.
Choć pokorna na pozór — skarbów mi zazdrości,
Chciałaby wybiedz na świat i wybiedz nie może,
I przeklina u schyłku dni mojéj starości —
Nikt dopomódz mi nie chce — tyś opuścił Boże!

(chodzi)

O! nie — nie — nie, choć stara, choć słaba kobiéta
Znam jednak ludzkie serca, znam ludzkie zamiary —
Znam was — Każdy bez zgryzot, cudze dobro chwyta,
Niczém dla was łzy cudze, życie i ofiary. —
O! znam was — ! póki wieku Pan Bóg mi przedłuży
Nie wyzuje mnie żaden z dziecięcia i włości,
I nim dokończę mojéj po świecie podróży,
Was śmierć porwie bez siwych włosów i starości.

(porywa się)

Ja płaczę — oni może do wrót zamku biegą —

Ja płaczę — Cóż pomogą słabe łzy kobiece — ?
Pójdę — Każę zamykać — pobiegnę — polecę —

(staje)

Nie — tu lepiéj zawołam dowódzcy mojego —
Niech się ludzie — nie śmieją — sam na sam uradzę.
Każę wytoczyć działa i zamek osadzę.
Offka!

(Offka wbiega ze drzwi na prawo).

Dowódzca niech tu zaraz stanie!
Prędko!

(Offka wychodzi drzwiami w głąb).

— niech do wszystkiego ma przygotowanie,
Niechaj ludzi pozbiera, na wałach zasadzi —
Niech broń mają gotową — A gdy wszyscy staną,
Bywaj Kniaziu Dymitrze! — będziem tobie radzi,
Przychodź! — by Ostróg ubiedz, wstać potrzeba rano!
Nie — nie — ja się nie boję! — nie — ja się nie boję!
Lecz czegoż drżę? — tak silnie bije serce moje?
To nie strach — niecierpliwość uderza w mém łonie.



SCENA V.
Beata. Hendza wchodzi drzwiami z głębi
Beata. szybko zbliżając się ku niemu

Waszmość prędko pozbieraj i ludzie i konie —
Wiele ich tylko możesz, wyprowadź na wały —
Wywieś chorągiew moją, wywiedź ufiec cały —

Nie zapomnij o żadnym obrony sposobie —
Odpowiesz mi za wszystko — wszystko zlecam tobie.
Jak tylko z wieży ufiec jadący spostrzegą —
Niech zaraz — niech w ten moment oznajmić mi biegą,
Słyszysz Waszmość — tu będę — w téj sali czekała —
Stąd będę widzieć wojsko, lud wasz, wasze działa —
Rób wszystko jak najprędzéj — polecam Waszmości,
Straż zamku, nas obojga — skarbów spokojności —
Wszystko od was zależy — Jak tylko zdaleka
Na drodze postrzeżecie zbrojnego człowieka:
Podnieść most, zagrzmieć w trąby — pozamykać bramy,
Nadzieja w Bogu, że się utrzymamy,
Jeżeli wszystko według méj woli się stanie —
Proszę, każę, nagrodzę — za wasze staranie —
Czy słyszysz? — zrobisz wszystko?


Hendza.

Trudów nie oszczędzę
Za chwilę wszystko stanie —


Beata.

Lecz spiesz się na Boga,
Ocal nas — wojsko zbieraj —


Hendza.

Wszystkich zaraz spędzę.
Lecz próżna Księżnéj Pani — niespokojność, trwoga
Ten posłaniec mógł skłamać.


Beata.

Nie skłamał, mój panie,
Nie kłamał — ach! — nie kłamał — niechaj wojsko, stanie
Wszystko mieć w pogotowiu, niech kto patrzy z wieży
A gdy kogo zobaczy — niech tu wnet przybieży —

(Hendza wychodzi w głąb).



SCENA VI.
Beata. — Obróciwszy się widzi wchodzącą ze drzwi lewych Halszkę — Halszka lat 18 zapłakane ma oczy, wchodzi powoli i chce matkę pocałować w rękę, ona się usuwa.
Beata, żywo i krzykliwie.

Po co tu? po co? krosna znudziły cię pewnie —
A oczy we łzach — Kogóż płakałaś tak rzewnie.
Źle ci u własnéj matki! — i lepiéj chcesz może —
Wabi cię Książę Dymitr i małżeńskie łoże —
A Matkę dziś byś jeszcze chciała widzieć w grobie.


Halszka.

Kniaź Dymitr?


Beata.

Tak! Kniaź Dymitr — o! on sprzyja tobie!

Halszka.

Lecz ja jemu nie sprzyjam —


Beata szydersko.

Mnie sprzyjasz zapewnie?
I z mojéj to przyczyny płakałaś tak rzewnie?
Pocóżeś tutaj przyszła?


Halszka.

Księżnę matkę widzieć —


Beata.

Mnie? mnie? ażeby potém przed sługami szydzić?
Słuchaj! ty myślisz może, że ciągłą pokorą,
Potrafisz wmowić miłość, uległość zmyśloną?
Nie! — znam was — wybyście mnie chcieli widzieć skoro,
Umarłą, lub nad grobem otwartym schyloną!
Tybyś chciała już zacząć latać po tym świecie —
Chciałabyś być już wolną, kosztem życia matki —,
Lecz nie! — nie! — ja żyć będę — a wy — wy pomrzecie —
Ty zgnijesz z téj zamkowéj nie wyszedłszy klatki —
Źle ci tu? — samaś winna, z kim ci dobrze będzie??
O! wiem — lepiejby było na królewskim dworze,
Jeździć, głupią pięknością wychwalać się wszędzie,

Niźli tutaj, zamkniętéj w samotnéj komorze,
Pędzić dni, z sercem gniewném, złośliwemi łzami,
Z starą matką dziwaczką — z nudnemi sługami.


Halszka.

Czym kiedy narzekała na tutejsze życie!
Nie — nigdy — Jednéj łaski błagam matko droga —
Jeśli mi serce oddasz, przysięgam na Boga
Będę szczęśliwą! — Lecz kiedy dzień cały —
Z wszystkich uczynków potępiasz twe dziécie —
Pękłoby serce ukute ze skały,
I moje pęka — i przeklinam życie! —
O matko! — pomnij — ja nigdzie do koła,
Nie znajdę serca nad twoje bliższego —
Serce najbliższe jakiém słowem woła?
Pogardy — przekleństw — dziwnoż że łzy biegą?
Biegą strumieniem, dniem, nocą, z poranka —
Możeż Bóg kochać, gdy matka przeklina?
Kto kochać będzie?


Beata z gniewem.

A! chciałaś kochanka!
Już w młodéj głowie marzyć się zaczyna —
Już przez sen może wyciągasz ramiona,
Za marą próżną — Chciałabyś do łona,
Cisnąć kochanka — a szatan cię we śnie —
Wiedzie do piekła! tak! tak! nieszczęśliwa!

Marzysz i piekło gotujesz zawcześnie —
To łzy wyciska — spokojność porywa —
Twoje marzenia o kochanku — świecie,
O szczęściu — ! Jeszcze nażyjesz się przecie —
Dziś z grzechów w grzechy lecąc, co cię czeka? —
Zguba i piekło i śmierć nie daleka —
— „Kto kochać będzie?!!! — na co ci kochanie? —
Czy serce matki za świat ci nie stanie? —


Halszka.

Gdybym je miała —


Beata.

Myślisz więc szalona,
Że cię do mego nic nie wiąże łona? —
Że jak zwierz dziki, dziécię mych wnętrzności —
Gotowam rzucić, — lub pozrzeć ze złości —
Boisz się rady, słów moich i wzroku,
Drżysz gdy się zbliżam i powtarzasz śmiało
Że ty mnie kochasz? — A w sercu na boku
Klniesz życie moje, opiekę — mnie całą —
Potém mi swoje wymawiasz katusze —
Moje są gorsze — ja cię znam wyrodna,
Znam twoje serce i kochać cię muszę —
Chociażeś tego niegodna!


Halszka płacząc.

O! matko, matko — jakżem nieszczęśliwa!
Powiedz jak moje serce pokazać mam tobie?

Jak ci pokazać, co się w niém ukrywa.
Powiedz co mam uczynić, matko wszystko zrobię,
Śmierć, ogień, miecze — nic mnie nie przelęknie —
Lecz uwierz sercu mojemu — na Boga!
Bo umrę z żalu — z żalu serce pęknie —
Wypłaczę duszę — ! uwierz matko droga!
Rozkaż —


Beata.

Więc nie płacz!


Halszka.

Ach! któż łzy zatrzyma —
Gdy z serca, z duszy przybiegną wezbrane,
Kiedy się cisną i płyną oczyma —
Żeby krew wstrzymać zgoić trzeba ranę. —
A moja ciężko zraniona jest dusza —
Możesz wyleczyć — z zagojoną raną
Krew z ran méj duszy — łzy płynąć przestaną —
Ale do szczęścia matko — nikt nie zmusza —
Jeżeli winą przed tobą łzy moje,
Przebacz mi — przebacz!


Beata.

Myślisz żem zgłupiała?
Znam ja wykręty i uległość twoję,
Płaczesz — a w duchu zabićbyś mnie chciała —

Ty — twoi wszyscy — świat — słudzy w około —
Wszyscy pokorni, kłaniają się wszyscy,
I gną do ziemi brudne serce, czoło
Dopóki przy mnie, dopóki są blizcy —
I myślą że mnie pokora omami,
Gdy tu życzliwi, a szydzą za drzwiami!
Myślą że niedołężna pozorom uwierzę,
Że mnie podbiją ukłonem i miną —
Oni co oszukiwać mogą tylko szczerze —
Oni — ty — wy — Precz z oczu, precz z oczu gadzino!

(chodzi żywo milczy, potém obraca się).

Tak! szydzicie z rad moich z gniewu, ze wszystkiego,
Znam ja skrytości serc ich i serca twojego. —
Czyli ci miło w rodzicielskim domu
Czyli dzień minie bez łez lanych pokryjomu,
Czyli się kiedy piosnki z ustami widziały?
Wzdychasz, za okno patrzysz i płaczesz dzień cały,
Pokorna powierzchownie, łajesz matkę skrycie,
Niemiłe ci jéj słowa, rady, prośby, życie —
Toż to Pan Bóg przykazał dziecięciu dla matki?


Halszka.

Co mi Pan Bóg przykazał dochowuję ściśle —
Chciałabym twego życia osłodzić ostatki,
Kosztem mego przedłużyć — Nic złego nie myślę,
Szanuję cię i kocham —


Beata.

Skądże te łzy twoje?


Halszka.

Mówiłam — widząc troski łzy i niepokoje,
Miałażbym być spokojna, szczęśliwa, wesoła,
Gdy mnie smutek, nienawiść, ścigają do koła?


Beata.

Gdzieś ten smutek widziała? czy u mnie na twarzy?
Smutek! — o! dobre dziecię! i dla tego płacze?
Smutek! (mocno)
Co ci do tego? — pewnie ci się marzy,
Że żalami zwiedziona, przeproszę — przebaczę —
Nie! — nie! nie kocham ciebie! — Bo wiem, od lat wiela
Serce twoje daleko od matki latało —
Lepszego od niéj chciałaś znaleść przyjaciela,
Przy niéj ci się źle wszystko, wszystko smutno działo,
Wiem! wiem! znam twoje serce, tybyś stąd uciekła,
Byle z kim, byle dokąd, do nędzy, do piekła —
Myślisz że z twego wiana gromadzę dostatki —
Żałujesz mi wszystkiego — dla kogo? — dla matki —
Gdybym dzisiaj umarła, jutro twój pan młody,
Szumiałby na mym grobie weselnemi gody.


Halszka.

Chcesz matko, bym wymówek wysłuchawszy tyle,
Mogła otrzeć z łez oczy i serce na chwilę?
Cóżem ci zawiniła, uczynkiem lub słowy?


Beata.

Z serca się człowiek sądzi, nie czynów i mowy —


Halszka.

A któż widział to serce? Niech Bóg co nas sądzi,
Skarze mnie, jeślim przeciw méj matce zgrzeszyła.


Beata.

O! niech skarze! niech skarze — kto kłamie i błądzi,
Wart kary, wart męczarni — a ty grzeszysz siła.
Pokaż mi swoje serce — ja słowom nie wierzę —
Widzę łzy, widzę żale, lecz czy płaczesz szczerze?
Płaczesz gdy mówię prawdę, w myśli nieżyczliwa,
Może głos twego serca, śmierci na mnie wzywa —
Lecz Bóg życzeń nie słucha — Bóg twoje życzenia,
Z głowy matki, na głowę dziecięcia przemienia.
Czeka cię piekło — nieszczęsna! — męczarnie —
Przeżyję cię i przeklnę i ty zginiesz marnie — !


Halszka.

Niech zginę — na co życie? Ileż razy Boże,
Wzywałam śmierci — szukałam do koła!
O! czemuż nieszczęśliwy napróżno jéj woła,

I żyć nie mogąc — i umrzéć nie może!
Ustom nie wierzysz, powiedz! błagam ciebie!
Zaklinam cię na ojca, co tam z Bogiem w niebie
Siedząc widzi nas z góry i sądzi oboje,
Powiedz, czém przewiniły łzy i słowa moje?
Powiedz; czém do złych myśli powód jaki dała?


Beata szydersko.

O! prawda! tyś tak szczerze zawsze mnie kochała,
Tobie nie był świat miły — ty nie chciałaś świata —
Z dobréj woli tu zemną pędzisz młode lata —
I nie płaczesz codziennie?


Halszka.

Płaczę — ale czego?
Matko wszystkobym dała dla szczęścia twojego,
Lecz widząc że dzień każdy z nowym smutkiem wschodzi,
Czyż mi nad tobą nawet, płakać się nie godzi?


Beata.

Płakać! nademną płakać! gdzieżeś to widziała —
Nieszczęścia w nieprzyjaznych głowach urojone?
Myślisz że skarbów chciwa nigdym dość nie miała,
Że łakoma, światabym chwyciła koronę —
Tak! tak! temi to matkę śmiesz czernić myślami —
Cóż? nie wiem? tyś fałsz znowu zadać mi gotowa —

Kryjesz się — lecz powtarzam mnie nie omami,
Przedemną fałsz do głębi duszy się nie schowa.
Dość mi już tego życia i tej długiéj męki,
Pojadę stąd, i siądę przy królowéj dworze.
Nikt twych bogactw nie weźmie ani twojéj ręki,
Powiem wszystko Królowi i zamknę w klasztorze.


Halszka.

Jeżeli ci twarz moja, matko, tak niemiła,
Zrób co chcesz byleś sama się uszczęśliwiła
Wszakże ja nic nie pragnę, tutaj, czy w klasztorze;
Równo życie upłynąć i skończyć się może.


Beata.

Ja wiem — tybyś wolała iść na koniec świata,
Byle tylko odemnie! — Klasztorna komnata,
Klasztorne życie, suknia nie ulęknie ciebie,
Razembyś ze mną, może nie chciała być w niebie!
Patrz! jaką łagodnością cichą złość pokrywa,
Precz! precz — odejdź odemnie gadzino zjadliwa!
Idź — nie chcesz? Ja uciekam. Sama na tym świecie.
Jedno mi dał i jakież dał mi Pan Bóg dziecię!

(wychodzi drzwiami na prawo, ze złością)



SCENA VII.
Halszka sama — chodzi.

Znieść długo tyle cierpieli, czyż w mocy człowieka!
Od poranka do nocy wlec długie godziny —

Przy obudzeniu widzieć, jaki dzień mnie czeka —
Cierpieć i cierpień swoich nie wiedzieć przyczyny
Cierpieć i końca nigdy nie widzieć cierpienia —
Wszystko mija, a los mój nigdy się nie zmienia,
I ty jedna nadziejo, litościwy Boże,
I tyż i litość twoja nic mi nie pomoże?
O! nie chcę! nie chcę wiele — weź młodość, dostatki,
I jeśli żyć mi każesz, daj mi serce matki!
Pokój i miłość Boże powróć między nami —
Niczémże nie uproszę? cierpliwością, łzami?
Zamknięta od dzieciństwa wśród ciągłéj niewoli,
Oknem nawet na świat twój nie mogę poglądać,
Wśród dostatków wszystkiego, ciężko serce boli —
A skarżyć się nie wolno i niczego żądać.
Ileż razy porankiem, gdy śpi zamek cały,
Patrząc oknem na wiejskich dziewcząt ciche życie,
Oczyma które we łzach napróżnych pływały —
Ród mój, moje bogactwa przeklinałam skrycie — !
I szczęście moje!



SCENA VIII.
Halszka. Ksiądz wchodzi drzwiami z głębi
Ksiądz.

Widząc ruch niezwykły wszędzie —
Przyszedłem spytać Księżnéj skąd i kto zagraża?

Czy Tatarzyn plądruje, czy niezbity w pędzie —
Turczyn niewierny na nas napaść się odważa —
Załoga już na wałach — działa wytoczono —
A nikt nie wie od kogo mają być obroną.


Halszka (smutno).

Ja o tém nie wiem także —


Ksiądz.

Więc wie Księżna sama?


Halszka.

Być może —


Ksiądz.

Nie pojmuję — odemknięta brama,
A tyle przygotowań — Chyba gdzie wysyła,
Na wyprawę — ?


Halszka.

Ja nie wiem.


Ksiądz.

Lecz dokądby była?
Czy to jest tajemnicą?


Halszka.

Ja pierwszy raz słyszę —


Ksiądz.

Niepojęta! zważając na pokój i ciszę.
Jaka się w całym kraju rozciąga do koła!
Gdzie Księżna Pani?


Halszka.

Pewnie w swéj komnacie.


Ksiądz.

Zajęta?


Halszka.

Tam nie byłam —


Ksiądz.

Nikt pojąć nie zdoła.
Co znaczy — jeśli —


Halszka.

Pewnie mówić z nią żądacie?


Ksiądz.

Jeżeli nie przeszkodzę —



SCENA IX.
Ciż sami. Beata. (ze drzwi na prawo). — W ciągu sceny Halszka przechodzi się smutna po sali, czasem wygląda oknem.
Beata żywo — idąc ku księdzu.

Chciałam mówić z wami,
Chciałam rady zasięgnąć, w sam czas przechodzicie,
Wasil brat nasz się zmówił z memi sąsiadami
Chce mi córkę odebrać — kto wié? — może życie!
Wiecież jakiego na to używa powodu?
Kniaź Dymitr pisał do mnie szerokiemi słowy,
Chwaląc się z swoich bogactw i zwycięztw i rodu,
Prosząc o córkę moję — Samiście list owy
Czytali, odpisali — nie było przyczyny
Odmawiać mu zupełnie — zdałam się na Króla,
Że on i mój opiekun i mojéj dziewczyny,
Że jego w tém stanowi, a nie moja wola.
Dziś z tego listu pochop dwaj Kniaziowie biorą,
By mi córkę odebrać — Dzisiaj ranną porą,
Wrócił człowiek, com wczoraj z listem go posłała,
Wrócił, mówił że wojną tchnie już tłuszcza cała —
Zebrane od Wasila z Dymitrem kozaki,
Dziś jeszcze na mój zamek napaść mają siłą.
Gotują się, ścierają wojenne orszaki —
I mnie zostać bezbronnie wszak się nie godziło? —


Ksiądz po rozmyśle.

Lecz może wieści płonne?


Beata.

tego ja się boję —
Dymitr pięknemi słowy dał odpowiedź swoję,
I jak sąsiad się tylko na dziś oznajmuje —


Ksiądz.

Łatwo będzie rozpoznać — jeśli sam przybywa —


Beata żywo.

Już przybywa?


Ksiądz.

Nie! mówię jeśli sam przybędzie —


Beata.

Jeśli jedzie z Wasilem już tém zgodę zrywa,
Wasil wróg mój oddawna, na zawsze i wszędzie —


Ksiądz.

Rozkazano zapewne na drogę mieć oczy?


Beata.

Kazałam, gdy co ujrzą, wnet tu kto przyskoczy
I oznajmi. Ja pójdę patrzeć jeszcze sama —


Ksiądz.

Lecz czemuż do téj pory nie zaparta brama?
Jak ich jadących ujrzą, nim ich rozeznają,
Nie czas będzie zamykać, wpadną całą zgrają.


Beata.

A jeżeli to fałsz jest?


Ksiądz.

Nie wezmą za winę,
Że zamknięto zastali, w tak ranną godzinę.
Łatwiéj zawsze otworzyć, jeśli kto przybędzie,
Niż przed przybywającym pozamykać wszędzie.

Słychać oddalone pojedyńcze krzyki za sceną, które nagle się przedłużając i rosnąc co chwila — zbliżają się. Księżna bieży do okna — ksiądz do drzwi — Halszka stoi wśród sali przelękniona — krzyk i hałas — strzały nareście coraz się powiększają i zbliżają.
Beata u okna.

Boże! — patrzcie — już z lasu jedzie pocztem całem.
Zamykać! zamykajcie!

(bieży do drzwi)

Zamykajcie bramy!

(bieży do okna)

Dymitrowe kozaki puścili się czwałem! —

(biega po sali nieprzytomna)

Patrzajcie — zamykajcie! — mało czasu mamy!
Lecą piorunem — księże! —

(ksiądz wychodzi w głąb)

Offka!!

(patrzy oknem, bieży do córki)

lećże! o! mój Boże
Nim zamkną, on dojechać! on mnie zgubić może!

(patrzy oknem)

Wasil!! — zginęłam! — ratuj! — ach! ja nieszczęśliwa.

(ze drzwi na prawo wbiega Offka i kilka kobiet)

Idźcie! — niech zamykają! Kniaź Wasil przybywa
Idźcie! Idź! —

(Offka w głąb wybiega)

Co poradzić?

(do sług)

— niech wymierzą działa,
Niech strzelą, zabijają — niech bronią! — na Boga —
święty patronie! — ratuj! — Wasil —

(do okna bieży)

Już ciśnie się cała —
Wpada tłuszcza! — o Boże! — cóż robi załoga?
Stoją! — drzwi! drzwi zamykać! już — ach już wjechali,

(do Halszki która niepewna waha się co zrobić z sobą).

Halszko — leć — bież — uciekaj — gdy będą szukali,
Skryj się — ach! ratuj o Boże! —

(Omdlewa i pada. Sługi krzątają się około ocucenia omdlałéj, słychać strzały, krzyki,
wrzawę — Halszka wybiega drzwiami na lewo — ksiądz wpada drzwiami, z głębi, i zamyka je na zamek za sobą).



SCENA X.
Ciż sami, prócz Halszki — Ksiądz.
Ksiądz biegnąc ku księżnie

Co się z księżną dzieje?
Już wpadli (zbliża się) — ocucajcie — załogę rozbili.
Lecz jeszcze, jednę tylko — w Bogu mam nadzieję,
Można uciec — tu — tędy.

(wskazuje na lewo)

lecz nie traćmy chwili

(słychać tumult coraz bliżéj)

Zemdlona — ocucajcie! —

(słychać hałas zbliżający się do drzwi w głębi)

tędy się zbliżają,
Unoście Księżnę prędzéj — już drzwi wybijają! —
Gdzie młodsza Księżna poszła? dokąd? — nie uciecze,
Tędy, ze mną iść trzeba — tam ogień i miecze,
W pień tną! Boże nas ratuj?

(słychać sztukanie we drzwi. Księżna się ocuca)
Głos za drzwiami.

— Patrzajcie niecnotę!
Nie otwiera! — Jak wpadnę to ci łep rozgniotę —
Héj!


Ksiądz do Beaty.

Czas jeszcze uciekać, tędy — tam — na wschody —


Beata.

Ratujcie! — Księże! ratuj — jakiéj chcesz nagrody!...


Głos zza drzwi.

Drzwi wybijem natychmiast, czy tam nie słyszycie!
Otwórzcie! — miecz otworzy! — nie miłe wam życie?


Beata omdlewa znowu, hałas się zwiększa i bicie silne we drzwi — które wybijają nakoniec).



SCENA IX.
Ciż sami. Kniaź Wasil wpada piérwszy wyłamanemi drzwiami, za nim Dymitr — oba zbrojni z zakrwawionemi mieczami, za niemi kilku dworzan i pachołków zbrojnych. Przez drzwi wybite widać ciągle przebiegających, w przedsieniu kozaków. Krzyk i strzały nie ustają.
Wasil podbiegając prędko do omdlałéj.

Tak to gości jak widzę przyjmują w Ostrogu!
Zastaliśmy załogę i działa na progu.
Ale Pan Bóg pozwolił nie wracać z sromotą,
Poszło to babskie wojsko pod kozaków miecze —
Siostra, z dobrą czekała sąsiadów ochotą,
Lecz na tę ucztę krwawą, nie nasza krew ciecze!

(do Dymitra)

Omdlała! — o swe skarby zapewne się lęka!

(szydząc)

Nie bój się! wszak ci dobra zagarnie je ręka —

(do księdza)

A ty księże coś tutaj robił z kobietami?
Ocucałeś zapewne — wszyscy wy tu swoi —
Czemuś mi nie otworzył kiedym stał za drzwiami?
Czy znasz to? (pokazuje miecz),


Ksiądz.

Sługa Boży miecza się nie boi —


Wasil.

Święcona twoja głowa, padnie jednakowo,
Z poganina Turczyna nie święconą głową —
Lecz teraz tyś potrzebny —

(do swoich)

pilnować go z bliska —

(do kobiét)

No cóż! czy dziś ta Księżna przytomność odzyska?
Czy tak się strzałów zlękła, że padła nie żywa!
Jeśli umarła — dzięki! — niech w Bogu spoczywa —
Przez wdzięczność za śmierć, pogrzeb sprawim jéj wesoły,
Jest i ksiądz — jest i stypa — są i przyjacioły.

(patrzy — Księżna się porusza)

O! żyje jeszcze — żyje! — Czy dziś ocucicie?
A gdzie Halszka? zapewne od matki ukryta —
Dowiemy się o miejscu — jak ten miecz zapyta?
No! przecież Księżnéj Pani powróciło życie —

Księżna otwiéra oczy — patrzy na Wasila i omdlewa
Wasil do Dymitra.

Czy się nas tak przelękła — dotrzeźwić nie mogą —


Dymitr.

Nie dziw, hałas i strzały przejęły ją trwogą —


Wasil wskazując na siebie.

A bardziéj jeszcze twarz ta nie bardzo jéj miła!
Lecz nam Halszki potrzeba, gdzie się ona skryła —
Czy i ona przejęta równym matce strachem?
Mdleje gdzie? —

(do dworzan)

Księżnéj Halszki wnet mi szukać wszędzie,
Po komnatach, w piwnicach, w ogrodach, pod dachem,
Lub sami nie wracajcie, jeśli jéj nie będzie
Słyszycie! szukać ściśle —

(do jednego)

ty, miéj na nich oko
Niech ją, jak prostą brankę gwałtownie nie wloką,
Jeżeli gdzie upadła ze strachu, zemdlona,
Każ powoli swym sługom wziąść ją na ramiona.
Ale szukać jéj wszędzie.

(kilku sług wychodzi, inni zostają)
(do księdza)

U kogo są klucze,
Od piwnic i od skarbcu?


Ksiądz (stoi otoczony od sług i dworzan)

Ja nic o tém nie wiem.


Wasil.

Ty nie wiesz! ha! ty nie wiesz! ja wiedzieć nauczę,
Jak ci pięty podłechcę gorącém zarzewiem.
Mów! gdzie klucze, czy myślisz że sług mych pałasze,
Będą zważać na stan twój na świętości wasze.[3]


Ksiądz.

Śmierci ja się nie lękam — nie żądam też wcale,
Czego nie wiem, o tém wam konając nie powiem.


Dymitr zbliżając się.

Tak! — a kiedy tą szablą głasnę poufale,
Pewno wszystkich tajemnic od waści się dowiem.


Ksiądz.

Które wiem —


Wasil.

Tego nie wiesz?


Ksiądz.

Fałsz mi ust nie splami,
Księżna powie wam wszystko.


Wasil.

Któż chodzi z kluczami,
Kto wydaje? kto strzeże skarbów waszéj staréj?


Ksiądz.

Ona sama —


Wasil.

Doprawdy? to chyba przez czary?
Tyle miejsc dwoma oczu ogląda tak skoro?


Ksiądz.

Nic nie wiem —


Wasil.

Czy dziś przecie ocucą tę chorą?
Jeśli sobie umarła — porzucić do licha —
Jeśli żyje, niech prędzéj ożyje —

(patrzy)

oddycha!
Oczy otwiera!

(Księżna otwiera oczy i mdleje znowu z krzykiem)

— to Boże skaranie,
Co się ocknie, to znowu pada na posłanie.


Dymitr do kobiet.

Wody bo nie żałujcie, wnet ją ocucicie,
Głową w studnię zanurzyć — ręczę — wróci życie —
Albo pójdzie na zawsze —


Wasil idąc do okna.

Nasi nic nie szczędzą
Słychać krzyk i strzelanie, rozbijają, pędzą —

(patrzy oknem)

To dobrze! — kiedy robić — robić jak należy.
W twoich Kniaziu Dymitrze, znać tęgich rycerzy,
Rzną bezbronnych. —


Dymitr obojętnie.

A czemuż tamci się nie bronią.


Wasil podchodząc do Dymitra.

Dobrze że uciekają! — Nie mówiłem Książę,
Że najsilniejsze poczty zamku nie osłonią,
Jeżeli głowy nie ma wszystko się rozwiąże.
Ten tu, bieży samopas, tamten ówdzie leci,
Stracili głowy, rozum — osłabli jak dzieci —
A gdzież Halszka się dziewa — jeszcze jej nie wiodą

(chodzi)

Ta (wskazuje na Księżnę)
znów leży, jak zmarła — próżno leją wodą,
Jak kamień! o! to ja tak przeląkłem bratowę,
Wolałaby śmierć widzieć, niżeli twarz moję —
Wie, jak mnie rozdrażniły rosterki domowe,
Wie! — lecz ja nie ustąpię i nad nią postoję.
Niech w pierwszém obudzeniu, widzi na méj twarzy,
Zemstę, która się cicho, dawno w sercu warzy —
Niech kona, niech umiera — przed memi oczyma,
Komu zemstę przysiągłem — przebaczenia nie ma.


Dymitr.

Lecz dziś, nie mścić się Kniaziu, my tutaj przybyli,
Trzeba łagodnie wszystko z początku przełożyć,
Niech mając nas za wrogów, Księżna się omyli —
Będzie jeszcze czas z gniewem, zemstą się otworzyć,
Ja mam jeszcze nadzieję, że skończymy zgodą.


Wasil.

Nie znam ja ją oddawna! jeszcze była młodą
Już dumna, że w niéj kropla krwi Jagiełłów ścieka
Wyższą siebie sądziła od każdego człeka.
Uparta, nienawistna, siebie miłowała,
Boga — męża — nikogo nad siebie nie miała —
O znam moję bratowę!

(targa ją za suknię)

Ocuć się bratowo!
Kniaź Wasil wita ciebie, dobre niosąc słowo —
Oto miecz krwią sług twoich zbluzgany obficie —
Oto gody, na które spraszałaś życzliwie?
Cóż to! — od twoich gości ucieka ci życie?
Wstawaj pani bratowo! witamy szczęśliwie!

(Księżna ocuca się i mdleje znowu krzycząc)

No! już ją chyba dzisiaj, nie otrzeźwią wcale —
Chyba my ją opuścim — lecz nie! — być nie może —
Żywo.


Dymitr.

Lecz ją zabiją zbytni strach i żale —


Wasil do sług.

Ocierajcie jéj skronie zanieście na łoże,
Potrzebna do wesela matka pani młodéj,
Ksiądz gotów i mąż gotów i gotowe gody —



SCENA XII.
Ciż sami Halszka — Słudzy wysłani wprzód wnoszą ją na ramionach omdloną prawie, przez drzwi lewe. Dymitr prędko przyskakuje do niéj, chowając miecz do pochew i rzucając hełm na podłogę. Halszkę sadzają powoli to krzesło — ona dopiéro oczy otwiera. Dymitr klęka przed nią. Sługi tym czasem ocucają Beatę. Na Zamku wrzawa ciągła, ustająca powoli i wszczynająca się znowu.
Dymitr do Halszki.

Pewnie przelękła Księżnę ta na zamku wrzawa?
Każę tumult ukończyć, załogę rozbroję?
Już też próżna obrona powoli ustawa,
I za chwilę ucichną wszystkie draby moje.
Nie było bać się czego, jam przyszedł ze zgodą,
Czym winien że sromotnie zamknąć bramy chcieli?
Ucichną wnet, na miejsce wszyscy się rozwiodą —
Uspokój się Księżniczko — widzisz przyjacieli —
Oto stryj wasz, który wam zawsze dobrze sprzyja,
Oto ja — co dam głowę, za dobre twe słowo.


Wasil idąc ku Halszce.

Halszko — oczu nie spuszczaj — nie poznałaś stryja!
Który ci męża wiedzie —


Halszka odpycha go.

Precz!


Wasil.

Pięknieś bratowo!
Nauczyła odpychać pokrewnych ostatki!
Halszko! nie znasz nas Halszko — stryj i narzeczony!


Halszka.

Precz! gdzie matka? puszczajcie! ja pójdę do matki!


Dymitr wskazując Beatę.

Matkę waszą ocucą — odpocznijcie chwilę —
Przelękła się —


Wasil.

Strach pewnie nie dręczył ją tyle,
Jak niemiła twarz moja!


Ksiądz zbliżając się.

Miejcież w sercu Boga.
Wstrzymajcie mord, rabunek — wy gorsi od wroga,
Pod skórą przyjacieli wdarłszy się w te mury,
Krwią własną zbroczyliście zacisze spokojne,
Najezdnikby się może, ulitował który,
Wy bracia, z bezbronnemi prowadzicie wojnę.
Tam Księżna z strachu prawie utraciła życie.
Tu nad drugą się jeszcze bez serca pastwicie.
Kniaź Wasil chceli zemsty z krwi własnéj? —


Wasil.

Ja tobie,
Wnet tutaj dam naukę, jak milczeć w téj dobie
Co ci do naszych czynów? dziękuj jeszcze Bogu
Żeś tu najpierwszy nie padł na komnaty progu.
Kto jestem — wiesz — Co w sercu? — tego nikt nie zgadnie,
Nie znasz powodów moich, wtrącasz się w nie swoje.
Zemściłem się, to prawda! — zemściłem przykładnie,
Lecz znaszli moje krzywdy i urazy moje?
Milcz i czekaj!

(Ksiądz usuwa się powoli — Beata ocuca się i oczy otwiera — Wasil do Dymitra)

Już Księżna powoli się budzi —
Chodź!


Dymitr.

Kniaziu! jednéj łaski mam prosić u ciebie,
Mów z nią, jak nam przystało, na rozważnych ludzi,
Użyjemy przemocy — w ostatniéj potrzebie,
Lepiéj jesli się zmiękczy słowami niż siłą.


Wasil idąc z Dymitrem do Beaty.

Zostaw mi wszystko, wiem ja co uczynię,
I jak się wziąść, ażeby dobrze się skończyło —
Przysięgam! — skończym dobrze, lub Wasil tu zginie

Wiem co do niéj przemówić, jak, jakiemi słowy,
Jak ubarwić, jak trafić w myśl kobiecéj głowy,
Żeby z razu nie przeląc, swego dopiąć snadnie,
Ty milcz — dam ci znak ręką, gdy mówić wypadnie.

(zbliża się do Księżnéj Beaty, która od samego ocucenia patrzy na niego z gniewem na twarzy i łzami,)

Witaj w domu gościnnym, kochana bratowo!
Przyjęłaś druchów mieczem i kula działową,
Lecz kula nas nie wzięła, mimo woli twojéj.
Zdrów i cały brat Wasil z waszym zięciem stoi.
Tak! przywiodłem wam zięcia, wszak nie będzie sromu,
Jeżeli weźmie żonę z Ostrogskiego domu?
Równy nam urodzeniem, bogactwy i sławą. —
Ja Wasil — dam mu Halszkę — mam do tego prawo,
I wy, jak mam nadzieję — sprzeczne całe życie,
Przynajmniéj mojéj woli dziś nie zaprzeczycie —
Mam prawo! tak! mam prawo, kto mi go zaprzeczy?
Stryj rodzony, od Boga mam opiekę daną —
Chcę dobra temu, kogo on zlecił méj pieczy —
Chcę jéj szczęścia — wy tylko chcecie trzymać wiano.
Cóżby mi świat powiedział — świat i serce własne,
Gdybym widząc to biedne dziecka twego życie —
Nie dbał o nią — opuścił — Lecz nie — ja nie zasnę,
Mówiłem wam otwarcie, starałem się skrycie.
Teraz czas przyszedł, Dymitr już ma moje słowo —
I pytam czemubyście to słowo łamali,

Gdy jéj męża nie dacie, a daléj i daléj —
Zwodząc ją nadziejami, żyjąc sama sobie,
Chcecie żeby na waszym dostała go grobie —
Oto — przed wami Dymitr mąż jéj przyszły stoi —
Sam go z wielu wybrałem, godzien córki twojéj —
Wszystko ma — ród i sławę i mienie i lata,
U Króla zachowanie, szacunek u świata,
Halszka nie mogła nigdy lepszego doczekać —
Godzien jéj, dałem słowo, nie będziemy zwlekać.
I jeśli serce twoje schyla się bratowo,
Oto czeka — pokorny — na twe także słowo.


Beata porywając się.

Znać was nie chcę! —


Wasil.

Znać nie chcesz? — toż słowo ostatnie?
Odpychasz radę, pomoc, dobre serce bratnie.
Chcesz dłużéj jeszcze, córkę tą niewolą dręczyć,
Truć jéj życie, zamykać, od świata od ludzi —
I nad jéj bogactwami, smoczém okiem ślęczyć?
Nigdyż cię takie życie, ta złość nie utrudzi?
Widzisz — Bóg sam nad córką zlitował się twoją,
Dał koniec łzom jéj przecie, dał chwile łaskawsze.
Próżno dłuższe wykręty w głowie ci się roją —
Chcesz, nie chcesz — ale musisz oddać ją na zawsze.

(daje znak ręką Dymitrowi).

Dymitr zbliżając się do Księżnéj.

Czyliś tak Księżno na mnie dzisiaj nie łaskawa.
Że ust nie chcesz otworzyć na błaganie nasze?
Jeżeli gniew — niesłuszny. A jeśli obawa
Czyliż cię mém obliczem lub słowami straszę,
Że oczu nie chcesz podnieść, ani ust otworzyć?
Czym tak nędzny, żem nawet nie wart twojéj mowy.


Beata z gniewem.

Wolałabym — wolała téj chwili nie dożyć?
Czegoż jeszcze łudzicie, jedwabnemi słowy,
Kończcie, jakeście swoim zaczęli zwyczajem —
Bijcie, róbcie co chcecie — oporu nie dajem —
Jestli u was wzgląd jaki dla kobiecéj głowy?


Dymitr.

Pozwól Księżno, bym rzecz tę skończył kilką słowy,
Za coś mnie swojéj córki niegodnym uznała —
Dla rodu? — Spytaj o nim — powie Litwa cała
Znajdziesz wszędzie Sienguszków wsławione imiona,
Czy wzywał Król do rady, czy kraju obrona —
Czy bogactw mnie zapytasz. Spójrz tylko do koła,
Na rozsypane zamki, włości, ziemie — sioła.
Proszą o córkę twoję, nie wiana żądałem,
Mam dość na tém, co z przodków głowy otrzymałem
Przeciw mnie dotąd jeszcze nikt nie wyrzekł złego,

Mam ród, bogactwa, imię sam wsławiłem swoje,
Pamięta jeszcze Turek cięcia miecza mego,
Są świadki, co widzieli nadgraniczne boje.
Niech Bułkułaj ci powie jako z wojskiem całém
Rozbiłem ich i własną ręką go schwytałem —
Widzieliście go wszyscy — w Cirkassach[4] schwytany,
Niósł przed Króla i senat sromotne kajdany,
Małoć to od dwudziestu naszych się dowiécie,
Kto ocalił wstyd żon ich, majątki ich życie —
Gdy gnani od Tatara szli w więzach pohańców,
Kto napadł kto odebrał i uwolnił brańców,
Kto granic od najazdów bronił czas tak długi — ?
Ja!!! — małoż mam przed wami i krajem zasługi? —
Za nicże imię przodków, własne imię moje,
Za nic trudy i blizny, z któremi tu stoję?
Co ci złém jest? czy wiek mój? — wszakem jeszcze młody,
Bóg męstwa nie odmówił, nie skąpił urody.
Mam przyjaciół, mam imię, lata i dostatki.
Czegoż dla córki więcéj żąda serce matki,
Milczysz Księżno? raz jeszcze proszę cię o słowo,
Nie chciéj plamić ust twoich napróżną odmową —
Już córka twa od dawna jest mi przyrzeczoną,
Przyrzekł, przysiągł Kniaź Wasil — będzie moją żoną.
Dla waszéj woli pewnie godów nie odłożę,
Przystańcie, bo inaczéj, Księżno — być nie może —


Beata.

Także to proszą, tak to jadą przyjaciele?
Mieczem, mordem, pożogą, prosząc zezwolenia?

omdlewa
Wasil.

Omdlała! czas już przecie skończyć ceregiele,
Lepiéj żeby nie wyszła z nowego omdlenia?
Ciągnie się długo Kniaziu; nie czekając daléj
Każem księdzu ślub dawać, wszak wszystko gotowo,
Pewniebyśmy do jutra napróżno czekali,
Gdybyśmy Księżnéj siostry chcieli zyskać słowo.


Dymitr.

Czekaj znów się ocuca, raz jeszcze spytamy,
Potém —


Wasil.

Potém do rzeczy — my czasu nie mamy,
Trzeba żeby dziś jeszcze w twoim zamku była.


Dymitr ciągnąc go.

Chodź Kniaziu — chodź — sprobujem — oczy otworzyła

(idą ku niéj)
Wasil do Beaty.

Raz jeszcze pytam, jestli wasza wola,
By Kniaź Dymitr poślubił Halszkę córkę waszą?


Beata. żywo.

Wiecie że nic nie mogę uczynić bez Króla —
A sama nie zezwolę — Groźby nie zastraszą,
Miecz mię wasz nie przelęknie, póki życia stanie,
Będę bronić od gwałtu —


Wasil.

To ostatnie słowo?


Beata.

Ta ostatnia odpowiedź, na wasze pytanie —

(bieży nagle do córki, chwyta ją za rękę i staje przy niéj).
Wasil. podchodząc.

Czy wiesz Księżno silniejszy jak o wolą pyta?

(pokazuje miecz)
Beata. ciągle przy córce.

Tybyś śmiał?? jam bezbronna — stara — jam kobiéta.


Wasil.

Młody, stary, kobieta, każdy równy u mnie,
Nie chcesz sama, za ciebie ja zrobię rozumnie —
Oto —


Beata.

Kto do spraw moich mieszać ci się każe?


Wasil.

Najbliższy krewny, mamże cierpieć długo,
Byś w około stawiając i kraty i straże,
Pastwiła się nad córką, jak najlichszą sługą,
Byś swoich patrząc zysków, wiek twéj córki młody,
Rzuciła dla łez pastwą, kamieniem do wody.
Myślisz że gdy mi w oczach życie twoje stawa,
Dać szczęście twojéj córce będę szukał prawa?
Nie! Illia brat mój gdyby był na świecie,
Jabym się w to nie mięszał, lecz gdy z zgrozą widzę,
Krew moję na łup cudzéj oddaną kobiécie —
Nie szukam prawa, ze wszystkich praw szydzę —
Ażeby uszczęśliwić prawa nie potrzeba —
Nie spytasz jakiém prawem puszczą cię do nieba,
Chociaż cię tam nie puszczą, boś się tu nażyła!


Beata.

Nażyła! — ty zazdrościsz! — o! roskoszy siła,
Widzieć musiałeś w nędzném mojém życiu wdowiém?
Czemuż ci Illia naszéj nie zwierzył opieki,
Wszak z krewnych tyś jedyny, tyś nam nie daleki?
Lecz, znać nie wart jéj byłeś —


Wasil.

Na to nie odpowiem —
Spytaj twojego serca, da odpowiedź szczerą —
Tyś mnie na łożu śmierci poróżniła z bratem,

Tyś mnie zrobiła zdrajcą, łupieżcą, przecherą
Tyś to zrobiła — ty —


Beata.

Ja — nie wstyd mi przed światem —


Wasil.

I śmiesz mi to mówić?


Beata.

Zabij więc niecnoto,
Masz miecz, zabij mnie — zabij i weź sobie złoto —
Skarby — wszystko — Lecz córki —


Wasil.

Schowaj mądrość swoję,
Zabiłbym gdybym żądał, nie pytałbym potem,
Co mam brać, co zostawić — co nasze, co twoje —
Zrobiłbym co chciał z córką i nie wzgardził złotem,
Lecz chcę żebyś się w życiu raz upamiętała,
Oddaj —


Beata.

Córkę! — To skarb mój, to nadzieja cała —
Jéj życiem żyję jeszcze, na tym nędznym świecie —
To pociecha starości — oddać! moje dziecię!
Oddać ją! oddać, z matczynego domu,
Z oczu matki, od serca? oddać! — jeszcze komu!


Dymitr żywo

Co? komu? Cóż to przed twemi oczami,
Moje imię skaziło? sławę moję plami?
Komu! — kobiéto zważ na słowa twoje!


Beata.

Zdéjm drżącą rękę z szabli — szabli się nie boję —
Ani ciebie — Dymitrze — w oczy i za oczy,
Powiem ci, co twą sławę, tak ci drogą broczy,
Nie przodków twoich czyny, nie dawne twe życie,
Lecz dzisiejszy dzień, Kniaziu —


Dymitr.

Cóż mu zarzucicie?


Beata.

Przemoc, gwałt, rozbój —


Wasil.

I mnie to dotyka?


Beata.

I ciebie zsiwiałego w bojach wojownika,
Coś bezbronnéj kobiécie, miał dodać obrony,
Ty druhom swoim Kniaziu, szablą swatasz żony —
Toż imienia nie plami? Twoja dawna chwała —
Krwią dzisiaj tu przelaną w niwecz się zalała.


Wasil.

Skoro tak! już nam teraz nic nie pozostało,
Możem robić co zechcem, pożegnani z chwałą —
Zbójcami nas nazywasz! ciebie to zadziwia!
Jestli zbójcą, kto córkę twoję uszczęśliwia?


Beata.

Szczęścia gwałtem nie dają — nie chce go za męża —


Wasil.

A kto ci to powiedział? —


Dymitr prędko.

Ona to mówiła???


Beata.

Komu nie miła sława własnego oręża,
Miałażby żona być miła?
Nie chce — zapytaj —


Wasil do Halszki.

Prawda?


Dymitr.

Być nie może —


Wasil.

Mów śmiało prawdę — ja cię obronię od matki.
Czy nie miły ci Dymitr?


Halszka płacząc.

O! wybaw mnie Boże!
O! uwolńcie mnie proszę, wam milsze dostatki —
Weźcie je, wszystko weźcie, weźcie życie sobie,
Bez matki ja nic nie chcę, nie myślę, nie zrobię.
Kniaziu stryju, ty biednéj użal się sieroty —
Zostaw mnie matce, ona kogo chce wybierze —
Dymitr niechaj ma sobie złoto, sławę, cnoty,
Ja nie chcę go! przysięgam —


Wasil ponuro.

Ale ja nie wierzę —


Halszka.

Jeśli o moje szczęście stryju tylko chodzi,
Jam szczęśliwa, mnie dobrze, nie troszczcie się o mnie
Nie chcę męża — o! nie chcę.


Wasil.

Obojeście młodzi,
Oboich ród jednaki, kochać się musicie,
Czas złamie te wymówki, wymyślone skromnie,
Będziecie się kochali, stawiam na to życie!
Znam wasz wstyd broniący się kłamanemi słowy, —
Wiem że usta wspak mówią sercu białogłowy —
Lecz nie wstydź się — mów prawdę


Halszka.

Jak Pan Bóg na niebie —


Dymitr.

Nie chcesz? — odrzucasz?


Halszka.

Nie chcę! nie chcę ciebie?


Beata.

Słyszycie, to od szczęścia pewnie się tak broni?


Wasil.

Cicho!!! Kniaziu Dymitrze przystąp jeszcze do niéj.
Sam pytaj — proś —


Dymitr.

A na co?


Wasil.

Prawda, cóż po słowie,
Przy matce bojaźliwa, prawdy nam nie powie —
Lecz —


Halszka.

Bez matki ja śmiało,
To samo wam powtórzę —


Beata.

A cóż jeszcze mało?
Jeszcze pytać będziecie? Nic was nie poruszy?
Jeżeli w piérsiach jeszcze ludzkie serce macie,

Jeśli wam krew przelana nie stwardniła duszy,
Idźcie drzeć się z sumieniem po wstydu utracie,
Może ten robak wpiwszy się do łona,
Zemści się i o zbrodni, zbrodniarzy przekona.

do Wasila

Ty! gdybyś życzył szczęścia dla swojéj rodziny
Nie szedłbyś z bronią, z ludem, przed świata oczyma,
Gwałcić pokój, niewinnych gubić bez przyczyny.
I z siwą twoją głową z długiemi latami —
Z krwią przodków twoich utonąć w niesławie.
Któż znając cię uwierzy twym chęciom, obawie,
Czystym zamiarom, w brudnéj, wymarzonym głowie,
Każdy cnotliwy ciebie zbrodniarzem nazowie[5]
Zbrodniarzem i podwójnym! — Przed zgonem, godziną
Chciałeś życie osłodzić, — jakiemiż ofiary?
Krew swą własną przedając bezwstydniku stary,
Myślałeś — mnie z tym lepiéj, oni niechaj giną!
Nie maż już Bóg piorunu na ciebie — Kaima.
I ziemia w swych wnętrznościach na grób miejsca nié ma
O!


Wasil. śmiejąc się.

Czy koniec Beato? widzisz jakem stały!
Uszy i serce lekko przekleństwa słuchały —
Żaden piorun nie upadł, ziemia mego ciała,

Przed naznaczonym czasem pożerać nie chciała —
Myślisz że noszę tutaj —

(kładnąc rękę na piersi)

— wasze drżące serce?


Beata.

Wiém — próżneby łzy były, próżne moje słowa,
Krew cię nie poruszyła — miałażby mordercę
Poruszyć biednéj matki za dziecięciem mowa?
Ty nie masz dzieci! — Od młodego wieka,
Starałeś się na kamień przerobić z człowieka.
Tyś sam nigdy nie płakał — na twoim pogrzebie,
Twój miecz chyba zapłacze, pożałuje ciebie —
Imię twe w niepamięci z dniem śmierci utonie.
A dusza z zapomnianém ciałem w grobie zgnije.


Dymitr.

Księżno! ja muszę stanąć Kniaziowi w obronie,
Przy mnie go szarpać słowa nie będą niczyje?
Co znaczą te przekleństwa? to wasza chęć złota;
I duszą i ustami zapalczywie miota.
Słowa kobiéty.


Wasil przerywając.

Uszu nie warte i czasu
Dość tych groźb, dość tych fałszów, przekleństw i hałasu,
Chcesz czy nie — nikt się ciebie pytać już nie będzie,

Płacz, wrzeszcz, umrzyj ze złości, nic to nie pomoże
Mam prawo —


Beata.

Mocniejszego —


Wasil.

I to dobre wszędzie,
Gdzie rozumu nie widać — Ja więcéj nie grożę —
Nie pytam i nie proszę, lecz z swoją opieką
Nie wyrywaj się więcéj, bo zamknę daleko.
W własnym zamku, w tym skarbcu dam ciasne mieszkanie,
Tam niechaj złoto twoje za pokarm ci stanie,
Niech ten przyjaciel, co go nad wszystko cenicie,
Odda wam poświęcone jemu wasze życie.

(Zbliża się do Halszki, którą Beata trzyma za rękę)

Teraz Kniaziu Dymitrze — oto wasza żona.


Beata zasłaniając ją sobą.

Nim jéj dotkniesz niech lepiéj w oczach moich skona,
Niżby twoją być miała. —


Dymitr dumnie.

W ustach wasza siła —
Już czas Kniaziu Wasilu. —


Wasil mimo oporu porywa Halszkę za jedną rękę —
za drugą trzyma ją i ciągnie matka.

Za mną panie młody!

(do Beaty)

No! puszczaj ją!


Beata.

Tę rękę odetniesz mi wprzódy.
Będę bronić do śmierci i póki ja żyję —


Halszka pada na kolana przed Wasilem

Stryju! czyliż cię prośby nie dotkną niczyje?
Na Boga! chceszże krwawe łzy z oczu wyciskać!
Chcesz nas w rospacz wprowadzić?? — Zrzecz się téj opieki!
Powiedz jak wiele złota miałeś na tém zyskać —
Wykupim się i wdzięczne będziem na wieki —
Zostaw mię — niech Król, matka, tą ręką rozrządza
Ja pójdę do klasztoru! — zaklinam Wasilu!

(do Dymitra)

Kniaziu Dymitrze; jaka zbłąkała cię żądza —
Jaka pociecha z żony wziętéj po łzach tylu?
Co ci w dom wniesie? nienawiść i jęki —
Gwałtem mojego serca nie weźmiesz i ręki —
Ja będę bronić i matki i siebie —
Śmierć twojąbym wolała, nad samego ciebie!

Nie — nie — Zmiękczysz się przecie! o! Boże! o! Boże!
Milczysz?


Dymitr zimno.

Inaczéj Księżno — być nie może —


Halszka śmiało

Inaczéj — któż mnie zmusi?


Beata.

Kto? czy wy zmusicie


Halszka.

Niźli wolą odebrać, łatwiéj odjąć życie —
Oto przysięgam świętym i Bogu na niebie,
Że nie cierpię, że nie chcę, nienawidzę ciebie!
Że nic nas nie połączy!


Wasil.

Ty nie znasz swéj woli —
Nie znasz swojego dobra — Ja o tém myślałem,
Prawem od Boga daném, opiekun twéj doli,
Oddajęć —

(szarpie ją za rękę ku Dymitrowi)

w jego ręce — ciebie z wianem całem —

(Beata porywa córkę i ciągnie to przeciwną stronę —
Halszka wyrywa się także, Wasil ciągnie ją ku
Dymitrowi za rękę).
Beata obracając się do dworzan.

A wy słudzy zbrodniarza, co tutaj stoicie —
Odbierać dziecię — prawa gwałcić pozwolicie?
Żaden z was nie ma siostry, matki — córki — żony —
Patrzcie! i was to czeka — i wy bez obrony
Najdroższe swoje skarby widząc w jego ręku,
Będziecie jęczyć, i nikt nie usłucha jęku —
Brońcie! brońcie!


Wasil.

To swoi — żaden się nie ruszy —
No! puścisz ty tę rękę!! — ?


Beata.

Łotrze! tyś bez duszy —
Bez serca! tyś nie człowiek! — Zlituj się —

Wasil popycha Beatę tak mocno, że upada na wznak —
potém porywa Halszkę za rękę i na krok
odprowadza ją mimo oporu).
Beata padając.

— O Boże!

(Sługi (kobiéty) które stały w ciągu sceny przelęknione
na boku przybiegają ocucić ją i podnieść).
Wasil podając rękę Halszki Dymitrowi.

Weź! oddaję ją tobie!

(do wyrywającéj się Halszki)

Nie! nic nie pomoże —
Tyś jego żoną! — zaraz kapłan was powiąże —
Błogosławię cię Halszko i ciebie mój Książę —
Twoją jest od téj chwili — nikt jéj nie odbierze —


Dymitr chwytając rękę Halszki.

Przyjmuję! kochać, bronić — obiecuję, szczerze —
Moją jest! moją — Król — matka świat cały,
Przysięgam nie odbiorą!

(klęka przed nią — Halszka patrzy na matkę i wyrywa się)

Księżno! słuchaj chwilę —
Oto klęczę przed tobą drżący i nieśmiały —
Przebłagaj się — łzy otrzyj, wylałaś ich tyle
Pod matki twojéj ręką — U mnie tyś Królowa —
Będę tylko najpierwszym, najlepszym twym sługą,
Święta będzie twa wola — rozkazem, twe słowa —
A rozkaz twój wyrokiem! — Cierpiałaś tak długo! —
Odtąd, szczęściem zasieję wszystkie chwile twoje,
I niémi smutną pamięć przeszłości ugoję —
I zniesione cierpienia nagrodzę sowicie!


Halszka.

A hańbę kto nagrodzi?


Beata ocucona.

Jeszcze się pastwicie?
Zabijcie lepiéj! razem!


(porywa i ciągnie ku sobie Halszkę, Wasil chwyta ją za drugą rękę i ciągnie także).
Wasil.

Na cóż ta śmierć zda się?

(do sług).

Héj! tu do mnie pachołki — już też dosyć tego!
Uspokoisz się Księżno, ale po niewczasie —
Nie będę więcéj pytał, pozwolenia twego —
Bierzcie ją i wynieście! — słyszycie? — kazałem —
Chcecie uczuć tę szablę —


(słudzy stoją w niepewności i milczeniu).
Jeden ze sług.

Kniaziu!


Wasil prędko.

Nie pytałem!
Bierzcie ją i zamknijcie tutaj — na uboczy —
U okien stanie warta!

(Beata chwyta się córki, kilku sług postępuje ku niéj wahając się — Wasil daje znak — Dymitr odprowadza gwałtem krzyczącą Halszkę. Słudzy chwytają wyrywającą się Beatę i prowadzą na prawo do drzwi które wskazywał Wasil — Halszka wyrywa się za matką — Dymitr utrzymuje ją za ręce. —
Za wyprowadzoną Księżną biegną jéj sługi — Krzyk i szum — potém drzwi się zamykają i słudzy stają ich pilnować). —

SCENA  XIII.
Ciż sami, prócz Beaty, prócz kilku sług i wszystkich kobiet Księżnéj — Krzyki na zamku powoli ustają i cichną w ciągu sceny.
Halszka wyrywając się.

Boże! twoje oczy,
Widziały to bezkarnie!


Dymitr poufale.

Nie płacz moja droga —
Próżne obawy — matce nic się tam nie stanie —
Włos jéj z głowy nie spadnie, przysięgam na Boga!
Teraz ostatnia prośba — ostatnie pytanie?
Odrzucasz mnie??


Wasil zbliżając się.

Już prosić, pytać, nie ma czego —
Gdzie ksiądz? gdzie? héj! niech słudzy wnet mi za (nim biegą

(do sługi)

Leć niechaj w pół chwili —
Związanego prowadzą — Śmiał uciec niecnota —


Ksiądz niewidziany, bo stał ukryty za sługami wychodzi.

Ja jestem!


Wasil.

Jesteś!! dobrze! będziem tu żenili —
Brewiarz — stuła?? no! gdzie są? czeka cię robota —
Wdziewaj! prędko — czy słyszysz?


Ksiądz.

Nic nié mam — przy sobie —


Wasil.

Posłać?


Halszka płacząc i zbliżając się ku niemu.

Zlituj się Kniaziu — chcesz mnie widzieć w grobie


Wasil.

Nie — chcę cię widzieć żoną —


Halszka.

Umrę —


Wasil.

tak się zdaje!
Nie lękaj się — nie umrzesz —

(do sług)

biegaj do mieszkania —
Niechaj księdzu przyniosą, co jeszcze nie staje —

Zapalić świece — ! kto się słuchać wzbrania,
Kto rozkazów nie spełni, będzie tu przed nami,
Tu, w oknie na powietrzu, wywijał nogami —
Przynieś wnet brewiarz, stułę, komżę i pochodnie,

(sługa jeden wychodzi).
Ksiądz podstępując.

Lecz czy myślisz, że zechcę twoje mnożyć zbrodnie?
I świętokradztwo łącząc do gwałtów szkarady....


Wasil gniewnie zbliżając się ku niemu.

Słyszysz! jam ciebie tutaj nie wezwał do rady!

(do Dymitra)

Ty Dymitrze Księżniczki nie błagaj napróżno!
Ona się w duchu zgadza ze swém przeznaczeniem,
Zezwoli! Ja widziałem za tych łez strumieniem,
Jak patrzała na ciebie!

(śmieje się)

Lecz była ostróżną!
Przy matce się broniła! Teraz jak jéj nié ma,
Nikogo się nie boi — wstyd tylko ją trzyma —
Oddana sobie — widzisz już się nie przeciwi — ?
Ksiądz zwiąże — ja przeżegnam — będziecie szczęśliwi —


Halszka.

Szczęśliwi! — a tam matka siwy włos wyrywa,
Ona płacze — jam tutaj i mam być szczęśliwa!

Nie! — i bez niéj i przy niéj powtórzę sto razy —
Nie chcę go, gardzę twemi prośby i rozkazy —
Matka ma prawo tylko, a po niéj Król drugi
Tyś obcy, znać cię nie chcę — puść mię uwolń Książę!


Wasil gniewnie.

Chcesz Halszko żebym znowu zawołał na sługi —
Każę ciebie przytrzymać, skrępuję i zwiążę!!


Dymitr z niechęcią.

Takiemi słowy serca nie nagniesz ku sobie
Skłaniać trzeba prośbami.


Wasil.

Temi nic nie zrobię —
Chce widać, żebym w złości! —


Dymitr.

Pozwól — wszak powoli,
Lepiéj wszystko ukończym — Przemocy nie trzeba,
Łzy oschną, usta zmilkną i serce przeboli
Lecz ksiądz niechaj! się śpieszy!

(Ksiądz występuje z za sług).

Halszka.

Księże! ach na nieba!
Na twoje suknię księże — zaklinam!


Wasil.

Dość tego
Ani słowa Księżniczko — to nic nie pomoże —
Trzeba mi być posłuszną —


Halszka.

Posłuszną? dla czego?


Wasil.

Bo tak chcę — i godziny, chwili nie odłożę —
I gdyby mnie stąd czarci do piekła wziąść mieli —
Nie dam się za nos wodzić rękom od kądzieli!


Dymitr. do sług.

Czy dziś przecie te gbury z świécami przybiegą?
Gdzież siedli? idźcie drudzy, przynieście ubranie!
Poszli i piją gdzieś tam!


Sługa.

Już wracają panie!

(Słudzy wnoszą komżę, stułę i świéce, które stawią na stole i kładną brewjarz).

Wasil wskazując komżę

Księże wdziewaj!


Ksiądz.

A na co?


Wasil.

Czy chcesz bym powtórzył?


Ksiądz.

Proszę —


Wasil.

Tyś cierpliwości mojéj dość nadużył —
Powtarzam — ten — Kniaź Dymitr — z synowicą moją
Czekając ślubu tu przed tobą stoją —


Ksiądz.

Ślubu?


Wasil.

I cóż dziwnego?


Ksiądz.

Wszakżem widział przecie —
Księżna nie chce go płacząc przeciw wam wyrzeka,
A nikt gwałtem nie żeni — Kniaziu — wszak to wiecie?


Wasil.

Gwałtem?!! Strzeż się ty mnichu! w mém ręku opieka,
Moja wola jéj wolą — usłucha gdy każę —


Ksiądz.

Lecz nie chce


Wasil.

Mnichu!


Ksiądz.

Ja się nie odważę —
Świętokradztwo! —


Wasil przystępuje ku niemu z mieczem.

Kazałem!


Ksiądz.

Szanuj włosy siwe —
Choć swoich nie szanujesz — Szanuj stan kapłana —
Także cię obłąkały chuci nieszczęśliwe —
Że prośba, rada — klątwa nie będzie słuchana?


Dymitr.

Tu nie miejsce wojować kościelnemi mowy —
Zginiesz — !


Ksiądz.

Bez woli Boga, włos nie spadnie z głowy


Wasil.

Chcesz czy nie? raz ostatni?


Ksiądz.

Nie! nie! nie — ! na Boga!
Miejcie litość nad sobą — miarkujcie się w błędzie,

Bóg patrzy — Bóg ukarze — Niechaj kary trwoga,
Zastąpi dla was cnotę — niech hamulcem będzie —
Bóg patrzy! — A jeśli się Boga nie boicie,
Tu na ziemi są kary i za cudze życie;
Swojém trzeba zapłacić —; za cudze cierpienia,
Przyjdą i na zbrodniarzy męki do zniesienia —
Krew za krew, a łzy za płacz —


Wasil.

Śmiesz grozić, ty stary?


Ksiądz.

Grożę, grożę wiecznemi i ziemskiemi kary —
Grożę piekłem i sądem — sumieniem wam grożę —
Kto mieczem szuka szczęścia, mieczem zginąć może —
Tam, lub tu was nie minie!


Wasil.

Patrzajcie — ! szalony —
Dobrą też wybrał chwilę do rad i obrony,
Do przekleństw i mądrego nad nami kazania,
Gdy go nic od naszego miecza nie zasłania —
Miarkuj słowa i słuchaj! — Czy miłe ci życie?


Ksiądz.

Znoszę je —


Wasil.

I chcesz umrzéć?


Ksiądz.

Do śmierci gotowy —
Choć jéj nie żądam — nią nie ustraszycie,
Jeszcze chwila nie przyszła —


Dymitr.

Któż broni twéj głowy?


Ksiądz.

Bóg! —


Wasil.

O! nędzny robaku, myślisz że na niebie,
Bóg siedząc, patrzy tylko na jednego ciebie?


Ksiądz.

Na wszystkich równo i na was zbrodniarze,
Na wszystkich patrzy, a winnych ukarze —


Halszka.

Litości! — stryju! w imię twego brata —
Zaklinam! —


Wasil.

Cicho! Mną ten mnich pomiata —
W mojém obliczu, śmiał takiemi słowy
Odzywać się!... Lecz zaraz musi być gotowy.

(do księdza)

Nuże daléj! jeżeli pragniesz żyć na świecie,

Czyś słyszał rozkaz? — czy spełnisz go przecie;
Zaczynaj modły!

(ksiądz nieporuszony stoi).

Jeszcze się opiera —
Czekasz aż ci łeb stary o ścianę roztrącę! —
Pomnij że człowiek raz tylko umiéra —
Raz tylko żyje — miecz, gdy głowę zrzuci —
Drugiém ci uderzeniem, życia nie powróci!
A! przysięgam — jak żywym na tém miejscu stoję —
Nie zważając na stan twój — siwe włosy twoje —
Zabiję cię, łeb utnę!


Ksiądz. milcząc kładnie komżę i stułę, sięga po brewiarz — nareszcie się odzywa

Niechaj twoja głowa,
Ciężar tych zbrodni poniesie przed Boga —
Będę posłusznym, lecz te święte słowa,
Które mam wyrzec, które śmierci trwoga,
Z ust mych nie z serca przemocą wypycha,
Słowa są próżne; nie ważna przysięga!
Spełnię ten napój z umartwień kielicha,
Lecz prośba moja, tam, do nieba sięga
Tam ją usłyszy, Bóg Chrystus na niebie —
Przebaczy moję słabość, a ukarze — ciebie.


Wasil.

Ślubną przemowę skończyłeś kapłanie

Teraz do rzeczy. Dymitr niech tu stanie,
Prowadź tu Halszkę —


Halszka opierając się.

Na Boga żywego.
Zaklinam! puść mię —


Wasil.

Cicho! (do księdza), a ty daléj,
Czytaj, błogosław, bo godziny biegą,
A my i tak już nadtośmy czekali.
Czytaj!


Ksiądz trzymając brewiarz otwarty.

Kniaziu Dymitrze chcesz ją mieć za żonę?


Dymitr trzymając płaczącą i wyrywającą się Halszkę.

Chcę — i przyrzekam wierność, miłość i obronę.


Ksiądz.

Księżno z Ostroga za męża go chcecie?


Halszka.

Nie chcę go, nie chcę — Nikogo na świecie —
Nie chcę nikogo — puść mnie — a ty księże
Słyszysz? — ja nie chcę — chociaż on przysięże,
Choć ręce zwiążesz — nie będę mu żoną
Bóg świadkiem moim — byłam przymuszoną —

Ślub ten nieważny — ich prawa — rozkazy —
Nie chcę go — nie chcę! nie chcę — powtarzam sto razy.


Ksiądz składa księgę i stułę zdejmuje.

Ja ukończyłem obowiązki moje —
Na ślub muszą — powinni zgadzać się oboje —
A gdy z nich jedno przeciw temu stawa,
Łączyć ich mimo woli — Bóg mi nie dał prawa —


Wasil.

Ja każę! starcze!


Ksiądz.

Rzecz nie w waszém słowie,
Rozkażcie niech Księżniczka inaczéj odpowie! —
Obustronnie powinni poprzysięgać sobie —


Wasil.

Ja zmuszę —


Ksiądz.

Ja odemnie co zależy zrobię


Halszka.

Nie przymusisz! przysięgam! mówiłam powtórzę —
Groźba, przemoc — śmierć nawet zmusić mnie nie może,
Proś, zaklinaj, rozkazuj — nie dojdzie do duszy
Żadne słowo — zaklęcie żadne mnie nie wzruszy —
Nic! nic na świecie!


Wasil.

Rób swoje kapłanie —
Pytaj — Ja ci odpowiem na twoje pytanie —
Wolno na chrzcie przysięgać za niemowlę dziecię,
A równy Bóg dał rozum dziecku i kobiecie —
Kto ich wolą kieruje; ten za nich przyrzeka.
Król nawet przez obcego żeni się człowieka. —
To wszystko jedno — niech tylko tu staje —
Przysięgać za nią nie bronią zwyczaje —
Ja odpowiem, przysięgnę — jakie zechcesz słowa,
A ona je dotrzyma. —


Ksiądz.

Nie — to być nie może


Wasil.

Kazałem! Już na włosku wisi twoja głowa,
Raz ostatni powtarzam! Słuchaj póki grożę —
Jak miecz dobędę, suchy się nie schowa —
Kniaziu Dymitrze stój i trzymaj żonę —

(do księdza)

Zaczynasz?


Ksiądz cicho, biorąc brewiarz

Zacznę.


(Ksiądz bardzo prędko ślub daje, pytając Wasila i Dymitra, którzy odpowiadają, lecz nic
nie słychać, bo Halszka którą Dymitr silnie trzyma za rękę, woła w czasie ślubu).

Halszka.

Ześlij mi obronę!
Boże! siéroty ulituj się biednéj!
Matko! — ach! matkę zamknęli daleko —
Mnie trzeba było zostać saméj jednej,
Zostać! i zostać pod jaką opieką!

(chce się wyrwać — ksiądz czyta)

Puśćcie mnie, puśćcie — i krzyże i księża —
Nikt nas nie złączy — nie znam go za męża —
Przeklinam ciebie — Niech Bóg na twą głowę
Za nową zbrodnią, ześle kary nowe!

(ksiądz wiąże ręce stułą)

Śmierć i męczeństwo — Wiąż ręce kapłanie —
Serc nikt nie zwiąże — on wiecznie zostanie,
Daleki sercu i chęciom daleki.
Nie chcę — odpycham — przeklinam na wieki!
Nie moja wola (do sług) wy wszyscy świadkami —
Gwałt!


(ślub się kończy — Ksiądz rzuca brewiarz na stół, stułę, rozdziera komżę, i odstępuje parę kroków).

Wasil do Halszki

Już po wszystkiém.


Dymitr.

Tyś moja na wieki!


Halszka.

Niech świętokradzki ślub ten cię nie mami —
Równieś odemnie jak wprzódy daleki —
Nie — nie znam ciebie! — Tam matka w rospaczy!
Puśćcie (wyrywa się) — jużeście co chcieli zrobili,
Pójdę —


Dymitr ponuro.

Nie pójdziesz! — matka nic nie znaczy —
Mnie trzeba słuchać, jam pan od téj chwili,
Pan twego czasu — ciebie, twojéj woli —
Zostań tu żono!


Halszka.

Na cóż dożyć było —
Ja — twoją żoną!


Wasil.

No! cicho — powoli —
Ot lepiéj skończym ucztą!

(do sług)

Wnet cukry, napoje,
Nieście na skrzydłach z kuchni i piwnicy —
Co gdzie znajdziecie, dać tu na pokoje —
I niech zamkowi zejdą się muzycy —

Nakrywać stoły — a tam na podworze
Drabom niech wyślą co się zostać może —
Niech z wałów zamku zaśpiewają działa —
Wrzaśnijcie hura a za to w nagrodę —
Wasza, piwnica cała.
— Vivat Kniaź Dymitr — Vivat państwo młode!!

(podrzuca w górę rękawicę i łapie w powietrzu. Sług kilku wychodzi)

Halszka.

Czemuż mi lepiéj śmierci nie życzycie —
Niż życia — Kniaziu — zatruwszy mi życie —


Wasil.

Skończ już Księżniczko twoje łzy i żale,
Skromność aż nadto okazałaś srogą —
Poświadczą wszyscy — lecz dość, bo mi wcale
Nudne się jęki podobać nie mogą.
Wiem że przystoi płakać idąc do ołtarza —
Odpychać męża — nie chcieć — lecz jest kres wszéj rzeczy,
Dłuższy twój opór, obu nas obraża —
Jego, co cię zaślubił, mnie — com cię miał w pieczy
Dość, dość na Boga, niech serce uderzy
Wesoło, żywo — Rzuć mu się na szyję —
Niech przecie szczęściu swojemu uwierzy —
Niech smutny mąż twój na chwilę odżyje.

(do sług)

Czasze tu prędzéj na stół.

(do księdza)

Ty tu jeszcze? czego?


Ksiądz.

Szedłem ale przed samym wstrzymano mię progiem.


Wasil.

Po co wstrzymano? zabierz co twojego
I idź już z Panem Bogiem —
Już cię nie trzeba! idź — Wbij w pamięć sobie
Jeśli zaprzeczysz tych związków świętości —
Jeśli oskarżysz — gdybyś skrył się w grobie,
Na zemstę z grobu dobędę twych kości —
Gdybyś się ukrył pod królewskie trony,
I ztamtąd moje wyciągną cię szpony.
Pamiętaj mnichu! — Puśćcie go — niech rusza! —

(ksiądz zabiera brewiarz i komżę i wychodzi)


SCENA  XIV.
Ciż sami, prócz księdza.
Wasil.

Zajęcza pod tą suknią ukrywa się dusza —
Rad że mu uszło —

(do Dymitra)

Nie rozjaśniasz czoła?
Milczysz i milczysz — dziś twoje wesele —
Miałeś mieć szczęście —


Dymitr.

Spójrzyj; więc do koła —
I mnie nie pytaj. Smutek na mém czole —
Odbił się tylko z tych ponurych twarzy —
Każdy niechętny — Każdy dzikim wzrokiem —
Gniéw rzuca na mnie, w sercu zemstę warzy —
I żona nawet w milczeniu głębokiem,
Jeżeli słowo szepnie jakie z cicha —
Słowem — przeklina — rękoma — odpycha —
Gdzież szczęście moje? — nie widzę go przecie!

(nagle)

Wina tu! wina! — skończyłem lepiéj może —
Wino — milczenie z ust zamkniętych zmiecie —
Potém —

(do Halszki, którą chce uściskać)

małżeńskie czeka na nas łoże —
Precz zgrajo! precz stąd! czekajcie na progu
Gdy klasnę w ręce, jeden z was przybieży! —


(od kilku chwil wchodzą i wychodzą z rozmaitemi przygotowaniami służący — gdy tych słów domawia — już są na stole dzbany puhary cukry, ciasta i t. p. Słudzy wychodzą przez głąb i drzwi wybite zamykają za sobą).

SCENA  XV.
DYMITR, WASIL — HALSZKA.
Dymitr bierze puhar i nalewa,

Wyszli!


Wasil pijąc z oddanego po skosztowaniu puharu,

Samiśmy teraz dzięki Bogu!
Możemy mówić bez żadnego sromu —
Księżno! wasze zdrowie piję —
Zdrowie Ostrogskiego domu!
Szczęśliwa para niech żyje!

(podpiwszy podaje Halszce, która ustępuje się i odpycha).


Halszka.

Daj mi trucizny! — mnie łzy upoiły —
O! matko! Boże! (ciszéj) Co mnie jeszcze czeka!


Wasil.

Co więcéj czeka? — Małżonek twój miły —
Chwila roskoszna, chwila nie daleka,
A za nią długie i sczęśliwe życie —


Halszka.

I tego tylko stryju mi życzycie?


(Bierze nóż ze stołu i chowa tak prędko, że Wasil i Dymitr niewidzą.)

Wasil.

Czegoż mam życzyć więcéj? — Życzę mnogich dzieci


Halszka.

O jeśli dla nich los mój przeznaczony,
Niech urodzenia dzień im nie zaświeci!


Wasil cicho do Dymitra.

Czy widzisz — zwolna ten żal tak szalony,
Te łzy ogniste, opór, krzyki, jęki,
Gasną powoli — Czekaj jeszcze trocha,
Potém za szczęście nieść będzie podzięki.
I matkę przeklnie, a ciebie pokocha:

(W czasie téj i następnéj rozmowy, Halszka spoglądając z ukosa na drzwi, przechadza się po sali).

Boleści wielkie jak burze szalone,
Nie długo trwają — a po nich na niebie,
Weseléj słońce zabłyska złocone —
Kniaziu! przysięgam — ona kocha ciebie!
I przeklinając, gdy odpycha łaje;
Spogląda z boku i ciekawym wzrokiem —
Pożera pewnie.


Dymitr.

Przeklęte zwyczaje!
Zawsze pokrywać milczeniem głębokiém,
To, co się w sercu rodzi, kryje, na dnie —


Wasil prędko.

Na tém świat stoi — Lecz pono wypadnie,
Żebym przypomniał.


Dymitr.

Co?


Wasil.

Twe przyrzeczenie —
Zamek ostrogski —


Dymitr.

Jest twoim, nie zmienię —
Weźmiesz go całym —


Wasil.

Skarbce?


Dymitr waha się.

Te są moje.


Wasil.

Przyrzekłeś —


Dymitr.

Wszakże w przyrzeczeniu stoję,
Zamek ci oddam.


Wasil.

Z wszystkiém co ma w sobie?


Dymitr.

Skarbce są moje — z niemi co chcę zrobię —
Zabiorę z sobą, rozdaruję komu —
One są moje — nie było umowy —


Wasil.

A cóż mi bez nich z kamiennego domu —
Co mi z Ostroga?


Dymitr.

Wyraźnemi słowy.
Mówiłem — Ostróg w wieczne oddaję dzierżenie —
Skarbce są moje!


Wasil.

Za was się rumienię
Ja wam dotrzymał, wy podejść mnie chcecie.
Lecz i jam stary — Łamię ślub i słowo
Oddaję —


Dymitr.

Tego zrobić nie możecie! —


Wasil.

Zrobię i klnę się siwą moją głową!
Dzięki żem jeszcze obejrzał się w porę —
Jak dałem żonę, tak ci ją odbiorę


Dymitr wstając.

Kto? ty?


Wasil.

Ja!!


Dymitr.

Ślub nas złączył, a ty Książę —


Wasil.

Kto ci przysięgał wszakże ja, nie ona?


Dymitr.

Kapłan nas związał —


Wasil.

A ja was rozwiążę!
Jam ci przysięgał — jam jest twoja żona —
Toż twoja wdzięczność, to twoja nagroda,
Pchnąć w przepaść tego, kto ci rękę poda?


Dymitr.

Lecz — ty mnie Kniaziu nie rozumiesz wcale —


Wasil.

Więcéj niż myślisz! —


Dymitr.

Ochłodnij w zapale
Powiedz sam — skarbów chceszli w których wiano.

Dla Księżnéj Halszki, tyle lat składano?
Czy chcesz méj krzywdy? czy ci zamku mało?


Wasil.

Chcę, by się zadość obietnicom stało.


Dymitr.

Zamek, twój! dzisiaj! —


Wasil.

Ze wszystkiém?


Dymitr.

Na Boga!
Prócz złota inne są skarby Ostroga —
Włości bogate — obronne siedlisko —


Wasil.

Cóż mi to gadasz — wprzódy ja to znałem —
Niżeś ty Kniaziu wiedział swe nazwisko
Tu ja się z bratem Illią wychowałem —
Tu każden kątek, wszystkie chaty, domy —
Drzewo i kamień, każdy mi znajomy —
Na co to mówić? kończmy jak żołnierze
Oddasz — nie oddasz, ja wiém co uczynię —
Odbieram Halszkę.


Dymitr.

Nikt jéj nie odbierze!


Wasil.

Ja!


Dymitr.

Nie!


Wasil.

Ja! mówię —


Dymitr.

Kto się tknie jéj — zginie!


Wasil.

Dobrze!


Dymitr.

Lecz słowo — do szabli czas będzie,
Rozważaj Kniaziu — nie lepiéj się zgodzić?


Wasil.

Chciałem — chcę tego — lubię zgodę wszędzie —
Lecz i przed wojną nie będę uchodzić —
Nie będę podły przystawał z pokorą,
Gdy mi należność lub własność odbiorą.


Dymitr po namyśle.

Posłuchaj — jeszcze słowo.


Wasil.

Cóż w tém słowie?


Dymitr.

Unikam kłótni — weźmiesz po połowie —


Wasil.

Nie! moje całe!


Dymitr.

A! to być nie może!
Cóż mnie zostanie?


Wasil.

Więcéj niż ja biorę —


Dymitr.

Daj dzień namysłu, odłóż —


Wasil.

Nie odłożę —
Jam swoje zrobił, ty zrób swoje w porę —
Czas Kniaziu skończyć albo wszystko moje,
Albo nic twego.


Dymitr.

O skarby nie stoję —
I dla pokoju, jak pokrewny tobie,
Choć wiem że krzywdę sam dla siebie zrobię;
Oddaję wszystko

(podając rękę)

i będziemy w zgodzie —
Księżniczka czeka i łoże —
Godziny biją, słońce na zachodzie —
Droga przed nami — chodźmy!


Wasil wesoły, podchodząc z nim do Halszki.

W imię Boże!

(zbliżają się, ona staje, potém cofa się od nich, Wasil chwyta ją za rękę.)

Czegoż uciekasz? co ci jest pierzchliwa?
Czy dawny strach się w twém sercu odzywa?
Precz z dawnym strachem — dziś zaczynasz nowe
Życie i czucia — a, na moję głowę
Lepsze od dawnych! — Dotąd zamykana,
Nie widząc świata, od ludzi daleka,
Płacząc zasnąwszy budziłaś się z rana,
Próżno codziennie czekając człowieka,
Coby z matczynéj wyrwał cię niewoli —
Dziś ci go moja zesłała opieka —
Zmieniam na radość, łzy przeszłéj niedoli-
Daje ci męża, wolność ci oddaję —
Będziesz mi wdzięczna?


Halszka gorzko.

Wdzięczności nie taję
Widzisz ją w oczach, w ustach, na méj twarzy —
Niech cię Bóg takiém szczęściem jak moje obdarzy,

(pada na kolana).

Kniaziu! raz jeszcze — poniżam się, proszę —
Wróć mię dawnym cierpieniom — weź swoje roskosze —
Oddaj mnie matce!


Dymitr.

Jakżem ci niemiły?


Wasil.

Nie wie co mówi — to usta mówiły.
Lecz co myślała!! — chce iść prędzéj może —
Chodźmy

(ciągnie ją ku drzwiom na lewo).

Halszka padając na ziemię.

Nie pójdę!


Dymitr ze złością, chwytając ją.

Pójdziesz — skarz mnie Boże!
Prosiłem wprzódy, teraz rozkazałem.


Halszka na ziemi.

Nie pójdę!


Dymitr ciągnąc ją ku drzwiom.

Nadto, za długo czekałem,
Patrz, drżą mi ręce, krew bije do głowy,
Ja mąż od własnéj odepchnięty żony,
Mamże z nią walczyć kobiécemi słowy —
Uledz jej prośbom i odejść zhańbiony?
O! nie — na piekło, ty musisz iść ze mną —

(ciągną ją gwałtem oba).

Halszka.

Ratujcie! ratuj!


Wasil.

Nie wołaj daremno,
Nikt nie przybieży!

(Halszka wyrywa się, wysuwa rękę i pokazuje nóż).
Halszka.

Zabiję w obronie!

(Wasil odskakuje — Dymitr trzyma ją za drugą rękę i pełnym złości głosem, woła).
Dymitr.

Księżno!


Halszka grożąc nożem.

Puszczaj mnie!


Wasil o podal stojąc.

Dymitrze! no śmiało,
Chwyć ją za rękę!


Halszka.

Precz! słabe mam dłonie,
Ale Bóg siły użyczy na chwilę —
Odstąp się Kniaziu —

Dymitr ciągle trzymając ją za rękę.

Nie ufaj swej sile
Wyrwę!

(Usiłuje nóż pochwycić).
Wasil z daleka.

Tak! śmiało! —


Dymitr do Wasila.

Pomóż — z tamtéj strony
Zachodź!


Dymitr. podnosi nóż.

Zabiję!!


Wasil chwyta raptem i wydziera jéj nóż, rzucając go o podal w drugi koniec sali.

Jużeś bez obrony

(ciągną ją do drzwi na lewo).

Tu — tutaj! — patrzaj! to matki nauka,
Milczy — a okiem w piersiach serca szuka!
Modli się, płacze, miłosierdzia prosi,
A drugą ręką nóż cicho podnosi!

(wciągają ją do drzwi — krzyk — kortyna zapada).
Koniec drugiego aktu.
OSOBY AKTU TRZECIEGO.

K. DYMITR.
P. ZBOROWSKI. Kasztelan kaliski.
Grabarz.
Mieszczanin Kasper.
Mołnia — w męzkim ubiorze.
Żona Grabarza.
Słudzy Nr. 2 i 3ci ) mówiący —
Słudzy Zborowskiego ) działający —
Kot.

Scena w Czechach, w miasteczku Jarowierzu blisko granicy, na smętarzu katolickim, w domku Grabarza, w kilka miesięcy po 1ym akcie.
AKT TRZECI.
SCENA   I.
(Mała izdebka, w niéj dwa niskie okna, na ścianie lewéj od widzów, jedne drzwi, ode dworu, w głębi, drugie na prawo do alkierza — Ławy w około ścian, krzyż wielki stoi koło drzwi — Lampa szklana pali się u ściany — Kot śpi na ławie).
GRABARZ, DYMITR — KOBIETA
(Dymitr ubrany licho po podróżnemu, bez broni — Grabarz siedzi na ławie i opiera się o stół stojący przed nim. Kobieta z przeciwnéj strony siedzi, na kolanach trzyma całun czarny, w trupie głowy naszyty, który łata. W ciągu sceny przestaje szyć i wychodzi ziewając — Dziecko śpi w trumnie po prawéj ręce teatru)

Grabarz.

I zdaleka przyszedłeś


Dymitr wzdychając

O! bardzo z daleka —
Prędko idzie, kto jak ja przed śmiercią ucieka!
Dniem, nocą czy bił piorun, czy wiatr szedł i deszcze,
Biegłem szukać przytułku i tu nie mam jeszcze;
Tu w obcym kraju nawet nic mnie nie obroni,
Jeśli wysłany za mną wróg tu mnie dogoni —
Gdy się wywie gdzie jestem, nikt mnie nie pomoże,
Mocny Króla rozkazem zabije bezkarnie —
Kto wie? czy dzisiaj nawet gdy padnę na łoże —
W śnie chwilowym, sen wiéczny, śmierć mię nie ogarnie?!
Biada wygnańcom!

(wzdycha)
Grabarz zbliżając się.

Dni kilka przechodzi —
Jakeś ty się tu schronił — lecz nie dręcz się trwogą,
Ten domek cię najlepiéj od świata przegrodzi —
Po smętarzach, ni szukać, ni znaleść nie mogą —
Bezpiecznie z umarłemi! Wy na waszym świecie,
Z żywemi ludźmi w tylu zatargach żyjecie —
Ja wśród moich spokojny, gdy ich raz zagrzebię,

Kiedy pacierz odmówię i pogadam z żoną,
Kiedy niemi zasieję matki ziemi łono —
Na nowych czekam gości! Wierz mi — tu dla ciebie,
Z całego świata najlepsze ukrycie —
Kto tu przychodzi nie powie o tobie! —
Skarby i pokój i najdroższe życie,
Tu są bezpieczne — jak w grobie.


Dymitr.

Prawda! lecz smutno, wszędzie śmierć do koła
A śmierć —


Grabarz.

Tak! prawda! śmierć rzecz nie wesoła,
Za to umarli żywego nie zdradzą!


Dymitr.

Daj Boże!


Grabarz.

Panie! nie lękaj się o to,
Nasze się serca świata ponętom nie dadzą,
Nas groźba nie ustraszy, nie przyciągnie złoto!


Dymitr.

Was? więc i ty umarły?


Grabarz.

Tak umarły panie!
Żywego świata mało widzę ludzi —

Ze śmierci żyję, z umarłemi bawię,
Dzwon mnie żałobny przy świtaniu budzi —
Zasypiam w grobach —


Dymitr.

I nie żal ci świata?


Grabarz.

Mnie? — Żal był krótki, bo nie wielka strata —
Za młodu czasem z młodości zapałem,
Świata i życia z ludźmi żałowałem,
Ale od czasu jak moja kobiéta

(wskazuje na żonę)

Przyszła tu do mnie, zamieszkała ze mną,
Miła się stała ta chatka ukryta —
Nędza, samotność, przyjemną.
Nie wiem jak długo żyliśmy oboje —
Życie tak przeszło! — nieznacznie zgrzybiali,
Dzieląc radości, smutki, trudy, znoje,
Jeszcześmy dotąd równo się kochali.


Dymitr.

Szczęśliwi ludzie! ja — w złoconym domu
Nie miałem szczęścia, wy tutaj, ubogo,
Żyliście bogactw nie zajrząc nikomu,
Szczęśliwi! — Ludzie w czém wam szkodzić mogą?
I w czém dopomódz?


Grabarz.

Kiedy kto umiera,
To jedna łaska jaką zrobić może —
I za nią moja ręka mu otwiera —
Zimne, spokojne — wieczności łoże!


Dymitr.

Lecz ciągle na śmierć patrząc i na smutki,
Możesz mieć pokój? możesz być wesoły?


Grabarz.

Czasem ja westchnę kiedy kopię doły,
Zapłaczę z smutnym, ale płacz ten krótki,
Trzeba pracować, a kto z pracy żyje
Nie ma czasu uważać na jęki niczyje,
Mój panie, ty mi powiedz czy na waszym świecie,
Wy nie mając co robić, z wszystkiemi płaczecie?


Dymitr.

Czasem — lecz aby ulżyć i sercu i oku —
Unikamy smutnego i smutnych widoku.
O! każdy człowiek dość znosi za siebie!


Grabarz.

Prawda! za bliższych krewnych lub przyjaciół panie,
Raz w rok zapłakać na czyjm pogrzebie
To dość. A z każdym płakać to i łez nie stanie.
Lecz kiedyśmy już zaszli daleko w rozmowie,

Powiedz mi też, bo o to jeszcze nie pytałem,
Za co ciebie ścigają! Pewno na twéj głowie,
Cudzą chcą pomścić?


Dymitr.

Ja nie zabijałem,
I krew niczyja rąk mi nie splamiła,
Chyba na wojnie —


Grabarz.

Możeś spiski knował?
Król był złym tobie, ojczyzna nie miła?


Dymitr.

Nie — zawszem Króla i władzę szanował —
Kraju całości długo piersiami broniłem —
Majątek, życie — wszystko jemu poświęciłem


Grabarz.

Możeś niepomny na przodków twych wiarę,
Dla nowych błędów rzucił prawdy stare,
Możeś wiążąc się z wrogiem naszego kościoła,
Gmach chciał zwalić, którego zruszyć nikt nie zdoła
Bo on jest w sercach ludzi zbudowany —
Rzym jest jego podstawą — a świat cały — ściany,
Pomnij, kto świętokradzkie nań podnosi dłonie,

Biada mu tu na ziemi, biada mu tam w niebie —
Tu go ludzie odrzucą, tam, piekło pochłonie.


Dymitr.

Jam i tego nie winien — jam piérwszy w potrzebie,
Majątkiem wspierał mnichów, klasztory posażył —
Nigdym się przeciw niebu źle czynić nie ważył.
Posłuszny memu Bogu, znoszę cierpień siła,
Nie szemrząc nawet —


Grabarz.

A za jakaż winę!


Dymitr.

Nie wiesz — wszystko to jedna kobiéta zrobiła —
Bez woli matki, porwałem dziewczynę,
A matka wiana jéj chciwa,
Uprosiła u Króla śmierć i nędzę moją,
Gdzie umknę, wszędzie za mną szpieg przybywa —
Wrogi za raną, przedemną, wrogi w około stoją,
W kraju gdym prosił przytułku, opieki,
Własne mię druhy wydali nikczemnie —
Wszedłem do obcych pójdę w kraj daleki
I zawsze ścigać będą mnie tajemnie,
Dopóki głowy nie dostaną mojéj —
Póki krew moja ich nie uspokoi.


Grabarz.

Tu cię nie znajdą — przesiedziawszy burzę —

Może nad twoją zlitują się dolą
I ja ci szczęście, życzeniem wywróżę —
A oni wrócić do kraju pozwolą.


Dymitr.

Nigdy! Lecz powiedz samiż tu żyjecie?
Czym tutaj pewien, nikt tu nie wyśledzi?


Grabarz.

Tu!! tak jak gdybyś nie był już na świecie,
My nie powiemy, a nasi sąsiedzi,
Milczą na wieki!


Dymitr.

Dobrze! lecz broń Boże,
Czasem kto z miasta do ciebie przyjść może —
Zobaczy, powie — jak wieść się rozleci,
Znajdą mnie tutaj —


Grabarz.

Jesteś już dzień trzeci.
Czy był kto kiedy? (przypomina)
raz — dziś prawda z rana,
Przychodził Kasper płacząc młodéj żony,
Spytał mię, jama czy już wykopana —
Zapłacił mi i poszedł, lecz tak był zmartwiony,
Że nikogo nie widział ze łzami rzewnemi,
Licząc nawet pieniądze, skradł mi groszy dwoje —

Zdawało się że z żoną miał zstąpić do ziemi,
Bo był jak w pół umarły —


Dymitr.

Tego się nie boję,
Lecz inni, krewni wasi, znajomi —


Grabarz.

Nie wiele!
My biedni — dla bogatych krewni — przyjaciele,
My ich nie mamy, rzadko znajomy zawita,
Nędzarz jaki z pod kruchty szpitalna kobiéta,
Tych nie ma się co lękać. Jeśli się boicie,
Na przypadek

(wskazuje na prawo)

tam jeszcze znajdzie się ukrycie.


Dymitr.

Ale wam tu źle ze mną, zawadzam wam może


Grabarz.

Nieszczęśliwy zawadzać miałby — Broń nas Boże!
Nie pożałujem pewnie ni strzechy ni strawy.
Nie zabraknie niczego. — Bóg na nas łaskawy
Ludzie mrą teraz bardzo, jest roboty wiele —
Będzie grosz, każdym groszem chętnie się podzielę.


Dymitr.

Tego niechcę — mam zapas — puszczając się w drogę
Wziąłem z sobą pieniędzy, dam wam wiele chcecie,
Bylem znalazł przytułek; i was żywić mogę —


Grabarz.

Zda się pieniądz dla podłych — schowaj —


Dymitr.

Lecz wam przecie,
Nie mogęż się wywdzięczyć! — osypię, zapłacę —


Grabarz.

Ja jeśli biorę pieniądz, biorę go za pracę —
Lecz ofiarnie nie przyjmuję, dość jestem bogaty.


Dymitr ściskając go.

Dziękuję mój kochany, lecz zaklinam ciebie,
Ostrożnym bądź i nie mów — nigdy i nikomu.


Grabarz.

Tajemnicę tę w duszy jak w grobie zagrzebię —
A jeśli chcesz — nikogo nie puszczę do domu —


Dymitr.

Nie, nie, zarazby ludzie domysły roili —
Niech będzie tak jak było, jeśli kto przybieży —
Skryję się — tu w alkierzu — przesiedzę pół chwili.


Grabarz.

Gdyby nawet gadano — nikt tu nie uwierzy,
Żeby się krył kto u mnie. A mnie się też zdaje,
Że nie mogą cię gonić w oddalone kraje —
Cóż! dla jednéj kobiéty! rzeczy niesłychane —
Miałbyś życiem przypłacić — nie! temu nie wierzę!


Dymitr.

I jabym chciał nie wierzyć, lecz gdziekolwiek stanę,
Mogą zabić bezkarnie jak bydlę — jak zwierzę —
A zabójca mój chyba przed Bogiem odpowie —
Król kazał, świat zapomniał, rozgrzeszą sędziowie!
Jeżeli jest nieszczęście — o! jam nieszczęśliwy —
Tułacz karą wygnany z pod domowéj strzechy —
Lecę — śmierć za mną bieży i żem dotąd żywy —
Cudem jest! Ciężka kara! — i za jakież grzechy!


Grabarz.

Wy tam panie na waszym między ludźmi świecie,
Inaczej umieracie widzę i żyjecie. —
U nas biedny gdy dziéwczę pokocha go szczérze
Zapyta się rodziców i za żonę bierze.
Wszystko cicho — spokojnie — Na wspólnéj pościeli,
Prześpią życie i nikt ich nie kłóci, nie dzieli,
Nie zaglądają Króle do ich niskiéj chatki —
Żon od mężów łakome nie odbiorą matki —

Rosną razem oboje — smucą się i śmieją —
Razem dziatki chowają, starzejąc oboje
Straciwszy młodość, jeszcze cieszą się nadzieją,
Że w dzieciach ujrzą dawne, młode lata swoje —
U was — żony biorą nie sercem — rękami.
Was żeni Król lub druhy — ale cóż wam potém?
Rozprzęgają się serca — ich nikt nie omami,
Rozkazem ani radą, groźbą ani złotem.
Biédni z waszą wielkością — o! ileż to razy —
Myślałem o was na grobach smętarza —
Ten, co pół świata burzył głupiemi rozkazy —
Tu, gnije zapomniany — pan — obok nędzarza!
Słyszałem, że wam, duma i jakaś chęć sławy,
Połowę życia zjada w cierpieniach i trudzie,
Dla nich się najgorszemi nie brzydzicie sprawy —
Sława? cóż to jest sława? — powiedźcie mi ludzie?


Dymitr.

Przeklęta! o przeklęta! I ja w życiu całém,
Jéj krwią moją i mieczem i piersią szukałem,
I jam był dumny kiedyś z rodu i nazwiska —
Dziś czém jestem? — czém jestem? — wygnańcem, tułaczem.
Zdaleka — czuje nędzę, a śmierć widzę z bliska —
Wiem dla czego się rodząc świat witamy płaczem.
O! wy stokroć szczęśliwsi — jakbyście nie żyli —

Na jedném miejscu — cicho — przepędzacie życie —
Nic nie mając cóżbyście nędzarze stracili? —


Grabarz.

Są u nas skarby — Wy ich cenić nie umiécie —
I my stracić możemy — ojca, żonę, dzieci —
Lecz Bóg powiedział, że ten skarb nie zginie —
Dusza ich tylko na chwilę uleci —
Znajdziem się wszyscy — w szczęśliwszéj krainie —
A tam, Bóg mówił — żony, przyjacieli,
Dzieci i ojca — tam nic nie rozdzieli.
To nasze skarby — resztę niech świat bierze,
I wola święta Boga, niech się stanie —
Pójdziemy z torbą szeptając pacierze,
Lecz pójdziem razem — i szczęśliwi panie!


Dymitr.

Razem! i zawsze razem — a ja sam zostałem —
Za mną wygnańcem — przyjaciel ni żona
I nikt nie poszedł — nikt — nikt, nawet ona —
Ona! którą tak kochałem!


Grabarz.

Kto kocha ciebie — dzieli trudy i wygnanie —
Kto siebie tylko kocha — ten w domu zostanie.
Ta o któréj mówiłeś — jest pewnie twą żoną?


Dymitr.

Nie!


Grabarz.

Siostra!


Dymitr waha się.

Nie! —


Grabarz.

Wiec matka?


Dymitr.

Uboga dziewczyna —
Kiedy mi wyrok śmierci na głowę włożono —
Uciekałem sam jeden — co chwila — godzina —
Nie męzką łzą w rodzinne poglądałem strony,
Lecz jéj nie było za mną! próżne spodziewanie —
Od przyjaciół, od świata odepchnięty — żony —
Myślałem że ta jedna wierną mi zostanie,
Lecz i tę Bóg odepchnął. —


Grabarz.

Wieleś musiał zgrzeszyć —
Gdy cię niebo tém nawet nie chciało pocieszyć.
Lecz nie skarz się — nie warci jednéj płaczu chwili,
Co w szczęściu byli z tobą, w nędzy opuścili!
Ja — chociaż cię nie znałem chętnie cię przyjmuję,
Tu ci spokojnie, cicho, kilka chwil uleci —
Jesteś biédny — i jam był i dziś litość czuję —

Może doznają kiedy nędzy moje dzieci,
I Boska ich też za to wspomoże opieka,
I litość znajdą u cudzego człeka.


Dymitr.

Prawda! łez i wspomnienia nie warta na chwilę.
Opuściła mnie ona! — którąm kochał tyle!
Bez niéj jakby mi mojéj duszy brakowało —
Gorzéj niźli sam jeden, gorzéj niż sam byłem —
Ja byłbym za jéj miłość oddał wieczność całą,
Byłbym za nią dał życie — i ją utraciłem!


Grabarz.

Nie trzeba tak żałować — Słysząc słowa twoje,
Dreszcz mnie wziął mimo woli, jeszcze w życiu całém,
O podobnéj miłości nigdy nie słyszałem!
Oczy ci się tak palą! — Ja się ciebie boję —
Ty straszny jesteś człowiek —

(po chwili)

Ale też nie dziwy,
Musisz bardzo rospaczać, bardzoś nieszczęśliwy!!


Dymitr z ręką na piersiach.

Gdybyś ty zajrzał tutaj! Tu męki i piekła!
Całego świata rospacz w te piersi uciekła —
Całego świata nędze spadły na tę głowę,
Mogęż zimne mieć serce i zimną mieć mowę??

Ze sławy — hańba, nadzieje w pół chwili
W grobowy proch spalone, zniszczone na wieki —
Gdybyż biorąc mi wszystko, przynajmniéj zabili,
Nie kazali wlec jeszcze cierpień w kraj daleki,
W obcy kraj, między obcych gdzie mego języka —
Moich boleści, płaczu, — nikt, nikt nie zrozumie —
Gdzie oko — serce, zimnych i obcych spotyka,
Gdzie dumny, próżno boleść na dnie w sercu tłumie,
Żeby się motłoch nie śmiał i z łez i cierpienia —


Grabarz.

Któżby się śmiał z nieszczęścia, los nasz lak się zmienia,
Mógłby śmiech wyjść tym na złe coby się rozśmieli,
Możeby w nędzy z siebie szydzących widzieli!

(chwila milczenia — Dymitr chodzi)

Ale już wieczór późny — ukończmy rozmowę.
Złóż na twarde posłanie skłopotaną głowę,
Zaśnij, może ci we śnie szczęście się wymarzy —


Dymitr.

O! nie! biédnych i w nocy los cierpień nie słodzi,
Miłych im sen nie wskaże obrazów i twarzy
Gorzkie tylko wspomnienie do serca przychodzi,
Straszne mary po duszy zranionéj się wleką.

Złych ludzi co są blisko, dobrych co daleko —
Lecz —

(słychać pukanie do drzwi, Dymitr ucieka prędko do alkierza na prawo)



SCENA   II.
Grabarz sam, żegnając się.

Kto tam?


Głos z za drzwi.

Otwórz!


Grabarz.

O tak późnéj dobie!
Coć się stało? — kto jesteś?


Głos.

Kasper — co dziś rano —


Grabarz.

A po co?


Głos.

Otwórz wprzódy — nie powiem nic tobie,
Dopóki mnie nie puścisz —


Grabarz.

Czy cię tu przysłano,
Czy sam idziesz, dla siebie?


Głos.

O! puśćże do licha!
Strach mi stać na smętarzu — a i noc nie cicha!
Wiatr świszcze — północ może —


Grabarz.

Czego bać się bracie —
Czy sam jesteś?


Głos.

Sam nie sam — czemu nie puszczacie?
Drżę cały jakbym w wodzie nurzał się po szyję —
I nie wiém jakim cudem do téj pory żyję —

(stuka mocno)

Jeszczem sobie przypomniał, że tu dzisiaj rano,
Niebożkę moję żonę, świeć Hoże, schowano,
A nuż jéj mię uścisnąć jeszcze się zamarzy?
Jak mi Bóg miły umrę — otwórzże mi proszę —
Ze strachu pot mi zimny leje się po twarzy —
Otwórz — otwieraj — dobrą nowinę przynoszę —


Grabarz.

Umarł kto?


Głos.

Wszak się dowiesz, lecz przez drzwi nie powiem.


Grabarz otwierając powoli.

No chodź! —




SCENA   III.
Grabarz — mieszczanin Kasper wchodzi żegnając się i oglądając za siebie.
Kasper.

Bogu dzięki uszedłem i życiem i zdrowiem,
Alem się zląkł!! — Wśród grobów — nocna ciemna pora,
Niebezpiecznie! — Tu mówią widują upiora


Grabarz.

Baje to! Ja go przecie w mojém życiu całém,
Mieszkając na smętarzu nigdy nie widziałem,


Kasper cofając się do trumny, w któréj śpi dziecię

Możesz się także chwalić, żeś uszedł szczęśliwie —
Ale ja się też temu nic a nic nie dziwię —
Upiór boi się ciebie —


Grabarz.

Ja się go nie boję —


Kasper wskazując na trumnę.

A to kto? czy umarły?


Grabarz.

Nie! to dziecko moje.


Kasper.

Umarłe?


Grabarz.

Nie — śpi tylko.


Kasper.

A dla czegoż w trumnie?


Grabarz.

Wygodnie —


Kasper.

Tak! wygodnie — ale czy rozumnie?
Kłaść dziecię żywe w trumnę — to wróżba nie miła!


Grabarz.

Dwóch mi synów ta trumna co nocy tuliła,
Oba wyrośli, żyją. —


Kasper.

Hm! tu u Waszmości,
Śmierć widzę w każdym kącie, jak w swym domu gości —

(ogląda się)

Bo i lampy i trumny — krzyże i całuny —

(żegna się).

Grabarz.

Byłżeś tu dzisiaj rano, do wieczora z rana —
Nic nie przybyło — ranoż nie widziałeś trumny?

Od lat dwudziestu żadna nie zaszła tu zmiana,
Czego się dziwisz?


Kasper.

Rano tak gorzko płakałem,
Że za łzami sam siebie nawet nie widziałem —


Grabarz.

A teraz już nie płaczesz?


Kasper.

Ludzie pocieszyli —


Grabarz.

Tak prędko — ? —


Kasper.

Życie krótkie — szkoda tracić chwili —
Zony łzami nie wrócisz — I nie tak mi żony,
Jak pogrzebu żal było, bo kosztował drogo —
Ale cóż? uważałem bracie z drugiéj strony,
Że źle płakać po stratach, co się wrócić mogą —
Żon chwała Bogu wiele jest jeszcze na świecie —
I piéniędzy jest wiele — znów uzbiéram przecie. —


Grabarz.

A z jakąż to nowiną wybiegłeś z pod dachu?


Kasper cicho.

Rzecz ważna, gdym takiego nie uląkł się strachu,
Jaki mi biegł po kościach, kiedym szedł do ciebie —

Rzecz ważna! Iść na smętarz po żony pogrzebie! —
Tuż — o cal od jéj grobu — Nawet mi się zdało,
Że coś płaczliwie, blisko tuż za mną jęczało —


Grabarz.

To wiatr.


Kasper.

Wiatr! — czy ja nie znam jak się wiatr odzywa!
To wyraźnie jęczała dusza nieszczęśliwa,
Z piekła czy z czyśćca!


Grabarz.

Może twoja żona?


Kasper.

O! o! o! za nią ręczę że dawno zbawiona.
Bardzo była pobożna — przy pracy, zabawie,
Pacierze szeptywała przez cały dzień prawie.
Panie świeć nad jéj duszą — kochała mnie szczerze,
Com ja od niéj ucierpiał nie raz za pacierze!
Bywało — jak człek pracą dzienną się utrudzi,
Zasnę — to w nocy jeszcze pytając obudzi —
— „A czyś się modlił gburze? — “ Więc rad nie rad wstanę —


Grabarz.

Czy z tém przyszedłeś? —


Kasper cicho.

A czy nikt nie słyszy?
Musiałeś spać wyprawić żoneczkę kochanę?

Boję się tylko dziecka — bo cóś głośno dyszy —
A to rzecz bardzo tajna —


Grabarz.

Żona drzymie sobie
Dziecko śpi, mów po cichu —


Kasper.

Dobrze! tak też zrobię

(oglądając się odprowadza Grabarza naprzód izby).

Dziś rano kiedym smutny wracał po pogrzebie.
Przypomniałem, żem kogoś widział tu u ciebie.
Stał tam we drzwiach — twarz skrywał — a patrzał zdaleka —
Oczy miał jak u kota, a jak nóż spójrzenie!
Drżałem patrząc na niego. Gdym wracał do domu
Napadło mnie od płaczu niezmierne pragnienie,
Zaszedłem się też napić — to nie grzech nikomu —
Piłem więc — a w koło mnie jacyś towarzysze —
Obcy — polacy pono — gadali cóś z cicha,
Lecz że ja bardzo dobrze choć zdaleka słyszę,
Słuchałem, zaglądając niby do kielicha —
I słyszałem — słyszałem ciekawą rozmowę —
Oni tu z jakimś panem podobno przybyli,
Mają tu kogoś zabić i na czyjąś głowę,
Bardzo mądrze i czule i pięknie radzili —

Potém, gdym się przybliżył i mnie się pytali —
Zaczęli opisywać za kim tutaj gonią —
Jam słuchał, a słuchając coraz daléj, daléj —
W końcu ażem z radości w głowę palnął dłonią.
Ten włóczęga, ten zbrodniarz, co mu chcą wziąść życie,
U ciebie panie bracie przechował się skrycie.
Jedném słowem — ten com to widział go dziś rano,
Jest nim — Wielką za niego płacę obiecano.
A żem dużo pieniędzy wydał na pogrzebie,
Chciałbym coś zyskać, zaraz przybiegłem do ciebie,
Obiecałem im odkryć — Ale dość na słowie —
Wydamy go — a zyskiem bracie, po połowie! —


Grabarz.

Cha! cha! cha! dobrze trafił!


Kasper.

Dobrze! a co kumie?


Grabarz.

Ba! a któż ci powiedział, że zbrodniarz szukany,
Jest tym kogo widziałeś,


Kasper uśmiéchając się.

Człek rozpoznać umie!
Oni tak opisali, że za czterema ściany,
Poznałbym go od razu —


Grabarz.

Nie poznałeś przecie —


Kasper śmiejąc się.

Jakto! nie?


Grabarz.

Brat rodzony mój — był tu zdaleka


Kasper śmiejąc się.

Chcieliście też mnie podejść — Jakto wy umiecie
Zaraz znaleść wymówkę! — Z obcego człowieka
Zrobiliście natychmiast rodzonego brata,
A to wszystko, ażeby za niego zapłata,
Wam się jednym dostała!! o! i ja mam głowę!! —


Grabarz.

Widzę — ale nie dobrą —


Kasper.

Na jaką mnie stało —
A ten brat jest tu?


Grabarz.

Poszedł.


Kasper.

O! wykręty nowe!
Dokądże!


Grabarz.

Skąd był, poszedł. —


Kasper.

Mówcie prawdę całą —
Na co te między nami wymyślane baje!
Weź dwie części zapłaty — mnie jedna zostaje!
Wszak dosyć? — ot ja idę, ludzi tych sprowadzę —

(idzie o krok i ogląda się)
Grabarz.

Oszalałeś!! ja kłamstwa nie mówiłem tobie —
Lecz to był brat rodzony — rozum ci mieć radzę —
Któżby tu obcy u mnie obrał miejsce sobie?
Jakby tu trafił? — po co? — czy to kraju mało?
By mu się kryć w téj chatce smętarnéj zachciało?
Nie pleć i nie zwodź ludzi — pracą rób na życie,
Nie cudzém złém —


Kasper.

Wy zaraz nauki prawicie!
Coby to złego było wydawać zbrodniarze
To i ksiądz i poczciwość i strach nawet każe —
Bo oni i nam mogą szkodzić panie bracie,
I pomagać im, znaczy dopomagać złemu.
Kto złemu dopomaga, sam zły. — Wy to znacie, —
Więc dłużéj mnie nie zwodzić, a ja po swojemu,
Jak przyrzekłem nawzajem, jak najwierniéj zrobię,
Mnie jedna część zapłaty — dwie oddaję tobie.


Grabarz.

Wiem — dobrzeby to było — lecz brać za co nié ma,
Wydałbym złego człeka, lecz skąd go wziąść proszę?


Kasper.

I dość już — dość — widziałem własnemi oczyma —
A człek przecie nie głupi, ma rozum potroszę.
Naprzód ty nie masz brata. Gdybyś miał — inaczéj
Wyglądałby zapewne — jak my wyglądamy —
Rozpoznałbym swojego od obcych tułaczy —
My takich sukni, oczu i wzroku nie mamy —
Strach mnie bierze, jak wspomnę na tego człowieka


Grabarz.

Sukniom nie dziw się wcale, bo przyszedł z daleka,
Oczy prawda miał straszne i wzrok zasępiony
Lecz nie dziw — to od płaczu.


Kasper.

Czy nie stracił żony?


Grabarz.

Nie! gorzéj — dzieci dwoje —


Kasper.

A! to się nagrodzi!
Dzieci (śmieje się). Co my gadamy, ja temu nie wierzę.
Z poczciwych ludzi tak się żartować nie godzi,

Mów prawdę — (ściska go)
— miły kumie, pogadajmy szczerze —
Weź trzy części zapłaty — a ja jedną biorę,
Wszak dosyć?


Grabarz.

To aż nadto — lecz prawdy nie kryję
Próżnoś się tak łakomił i biegł w późną porę —
Nie ma nikogo —


Kasper śmiejąc się.

Pewnie?


Grabarz.

Jak widzisz że żyję.
Ja żona i najmłodsze co tutaj śpi dziecię.


Kasper.

Ej? nie zwodzisz?


Grabarz.

Nie zwodzę, chcesz, poszukaj sobie,
Nigdym jeszcze nikogo nie uwodził przecie
Chcesz — ? szukaj! —


Kasper.

A nie będziesz zły jak ja to zrobię?


Grabarz.

Jak nikogo nie znajdziesz?


Kasper.

To co?


Grabarz.

Brzydko będzie,
Mogę cię nawet wybić —


Kasper.

Ej?? lecz szukać wszędzie,
Pod dachem nawet będę —


Grabarz.

Gdzie chcesz ja pozwolę,
Tu, tam — w górze pod strychem —


Kasper.

Już nie szukać wolę
Może prawdę mówicie —


Grabarz.

Czyż kiedy kłamałem?


Kasper.

A co będzie, że ja tam dać znać obiecałem,
Że oni tam czekają?


Grabarz.

Czekać wszak nie bronią
A ty idź spać do domu —


Kasper.

Iść spać — z próżną dłonią,
Wówczas kiedym po wichrach, po burzy, po słocie,
Szedł grosz biédny zarobić w zimnym czoła pocie,
I tyle strachu miało biédne serce moje,
Aż mi się nawet zdaje, że się jeszcze boję, —
A oni tam czekają — tam czeka zapłata.


Grabarz.

Chciałżeś żebym ci za nią dał własnego brata?


Kasper.

I! tego ja nie chciałem — Lecz wracać daremnie,
Bez grosza i po nocy, koło grobu żony! —
Jabym się już tu przespał.


Grabarz.

Będzie ci przyjemnie,
Właśnie dziś też w alkierzu, jest i trup złożony,
Jutro go chować —


Kasper tuląc się do Grabarza i spoglądając na drzwi prawe.

Ej! tu kąty ciasne.


Grabarz.

Zdejmę trupa z tapczanu a —


Kasper.

Ja wrócić wolę,
Gdybym i sto lat czuwał, przy trupie nie zasnę —
Cóż robić!


Grabarz.

To tu możesz przespać się na stole —
Na ziemi —


Kasper.

Nie — ja wrócę —


Grabarz.

Całun ci rozcielę.


Kasper.

Bardzom wdzięczen — lecz pracy byłoby za wiele,
Czy nie macie latarki? — Jak blask bije w oczy,
Człek bardziéj niż po ciemku śmiały i ochoczy.


Grabarz.

Gromnicę chyba —


Kasper cicho.

To licho nadało,
I wracać strach i zostać nie podobna śmiało,
Ale wszystko zważywszy —

(głośno)

nie! to być nie może —
Wyście mnie podejść chcieli — wy go tu skrywacie


Grabarz.

Kogo?


Kasper.

Włóczęgę tego,


Grabarz.

No!


Kasper.

Ja się założę.
Ot, tam, tam pewno siedzi w pobocznéj komnacie.
Nie bądź kumie tak chciwy i jam nie bogaty,
Weź, czyż tobie nie dosyć trzy części zapłaty? —


Grabarz z gniewem.

A wieleż ci mam razy powtarzać daremnie?
Mówiłem — nie chcesz wierzyć? — szukaj z światłem wszędzie.
Lecz po tylu twych głupstwach pomnij że wzajemnie,
I mnie tobie pamiątkę dać też wolno będzie.
Pamiętaj! jak nie znajdziesz przysięgam za karę —
Na całą noc przy trupie ot tam cię położę —

(wskazuje na prawo)

Żebyś po téj nauce drugi raz dał wiarę —
Kiedy mówię, powtarzam —


Kasper.

Ach ratuj mię Boże!

(idzie do drzwi w głąb)

Dobranoc kumie — nie gniewaj się proszę —

(wzdycha)

Noc tak zimna!!

(bierze za klamkę)

Grabarz.

Przenocuj —


Kasper.

Sambym życzył sobie —
Lecz tu — ten trup — przyznam się, że mi strach potroszę.


Grabarz.

Więc idź!


Kasper.

Iść! tak! zapewne — lecz tam w świeżym grobie
Żona leży — sam jeden po nocy — Broń Boże —
Północ może już biła — upior czasem może —


Grabarz.

Cóż będzie?


Kasper.

Ja na radę oddaję się twoję,
Bo i wracać się lękam i zostać się boję.


Grabarz.

Na to ja nie poradzę.


Kasper.

I ja myślę próżno,
Nie wracać i nie zostać podobno nie możno.

(pukanie do drzwi)

Kasper odskakując ze strachem,

W imię ojca i syna i ducha świętego —


Głos z za drzwi.

Amen!


Grabarz zbliżając się do drzwi.

A kto tam?


Głos.

Puść do domu swego
Późna noc — jam podróżny, na światło tu idę,
Chcę się ogrzać —


Grabarz.

Idź daléj — Czy na moję biédę,
Z całego miasta dziś się będą schodzić goście!

(do drzwi)

Nie mam ognia — idź daléj — idź — idź z Panem Bogiem!


Kasper cicho.

To duch — upior — do domu kumie go nie proście —
To duch — nie otwierajcie!


Głos.

Będęż stać pod progiem —
Czy u was podróżnemu żałują i dachu?


Grabarz.

No! no! puszczę!


Kasper łapiąc go za rękę.

Zmiłuj się! umieram ze strachu!
Nie puszczaj!


Głos.

Czy mnie puścisz proszę w imię Boże


Grabarz idzie do drzwi.

Czekaj!


Kasper.

Skonam z bojaźni — to upior —


Grabarz.

Otworzę —


(Kasper rzuca się drżąc na ławkę naprzód sceny i żegna się ciągle)

Jeśli wam życie miłe, radziłbym wam szczerze —


Głos.

Czekam!


Grabarz idąc.

Idę!


Kasper.

O! Boże upior nas zabierze.




SCENA   IV.
Ciż sami — Grabarz otwiera drzwi, wchodzi Mołnia w opończy szerokiéj, po podróżnemu, włosy długie rozpuszczone po ramionach, ubiór męski — pistolety za pasem i sztylet.
Mołnia wchodząc i zdejmując czapkę, do Grabarza.

Niech będzie pochwalony Chrystus Pan —


Grabarz.

Na wieki!


Mołnia.

Pokój wam!


Grabarz.

Dzięki —


Kasper przypatrując się — po cichu z bojaźnią.

Jak zmruża powieki —


Grabarz.

Usiądź sobie, odpocznij, skąd to idziesz bracie?


Mołnia siadając.

Zdaleka.


Grabarz.

Dokąd? — długą drogę macie?


Mołnia.

Dosyć — do Rzymu idę. —


Kasper cicho.

Za pokutę może.


Mołnia.

Nie, z własnéj idę woli.


Grabarz.

Dopomóż ci Boże, —
Tak młody, długo, trudną przedsięwziąłeś drogę. —


Mołnia.

Powoli idę sobie odpocznę gdzie mogę —
Jałmużną mnie pobożne zasilają dusze —
W cudzym domu spoczywam, zmokłą suknię suszę,
Cudzym się karmię chlebem — któż mi w Imię Boże,
Dachu lub kęska chleba pożałować może?


Kasper cicho.

Nieznacznie się nieborak przymawia do jadła —


Grabarz.

Możeś głodny?


Mołnia.

Nie — spocząć tylko tutaj chciałem —
Taka mnie słota, burza, wśród drogi napadła.
Dobrze że z waszéj łaski trochę się ogrzałem,
Jeśli wam nie zawadzę, gdy tutaj zabawię,
Przespałbym się gdziekolwiek, na ziemi, na ławie —


Grabarz.

Najchętniéj! lecz nieszczęście do mnie was zaniosło,
Widzicie jaki stan mój i jakie rzemiosło
Nie miłe są te znaki śmiertelne w mym domu
Weselejbyście może w gospodzie usnęli.


Mołnia.

Wyście nie radzi?


Grabarz.

Dachu nie żal mi nikomu,
Z każdym się chętnie człowiek, czém dał Pan Bóg dzieli —
Podwójniebym był grzeszny przed jego oczyma,
Gdybym w burzę ode drzwi odepchnął pielgrzyma.


Kasper cicho.

Niech idzie!


Mołnia.

Ja się za was modlić będę szczerzé —


Grabarz.

Dziękuje — lecz wam nie strach, tych całunów, trumny,
Bo ten, —

(wskazując na Kaspra, który się krzywi)

przybiegłszy do mnie wracać się nie zbierze,
Tak się lęka przez smętarz iść nazad —


Mołnia.

Rozumny!
Duchów się pewnie boi —


Kasper wstając prędko.

Boję się upiora —
Cóż to złego? A zwłaszcza że mi zmarła żona —
I to jeszcze nie daléj mój bracie, jak wczora,
A dziś na tym smętarzu właśnie pogrzebiona —
I jak się tu nie lękać?


Grabarz.

Lecz wiesz mój pielgrzymie,
Że i tutaj spokojnie pewno nie zadrzymie —
Mówiłem że trup leży — obok nas tu, w domu —
Nie wie co począć —


Mołnia.

Nocleg nie miły nikomu —
Koło trupa tak blisko —


Kasper żywo.

Więc i wy pójdziecie?
Chwałaż Bogu! przez smętarz nie pójdę sam przecie
Pójdziem razem? nieprawdaż? przenocujesz u mnie,
Lepiéj niż tu przy trupach (żegna się) całunach i trumnie.


Mołnia.

Ja tutaj przenocuję — mam relikwie z sobą,
Które w niebezpieczeństwach największych mnie strzegą,
Lecz tobie — co innego — idź! tak późną dobą,
Nocować tu nie życzę dla dobra własnego.


Grabarz.

A ja tutaj nocuję i z dziéckiem i z żoną.


Mołnia.

Tyś grabarz — tobie — twoim wszystko pozwolono,
Ciebie upior nie weźmie, lecz waszmości radzę —


Kasper.

Ja i sam to wiedziałem, lecz iść mimo grobu


Mołnia.

Jeżeli chcesz przez smętarz ja cię przeprowadzę,


Kasper.

Ach! łaskębyś mi zrobił, bo nie mam sposobu —
Zostać tutaj nie dobrze, wracać niebezpiecznie —

Kiedyś tak łaskaw — proszę przeprowadź koniecznie.

(Kasper i Mołnia wychodzą)



SCENA   V.
Grabarz sam, zamykając drzwi, do Mołni.

Wracaj, będę cię czekał.


Mołnia z za drzwi.

Długo nie zabawię. —




SCENA   VI.
Grabarz — Dymitr wpada drzwiami od alkierza.
Dymitr popędliwie.

Ona tu?!


Grabarz.

Kto?


Dymitr.

Kto! to ona! niebo błogosławię —
Odzyskałem ją — Boże!


Grabarz.

Kogo?


Dymitr.

Ją!


Grabarz po cichu.

Szalony!


Dymitr.

Ten pielgrzym — wszak to ona — a ja usty témi —
Śmiałem ją kląć, narzekać!! Sama, bez obrony,
Bez pomocy — kobiéta — szła do obcéj ziemi —
Przez tyle niebezpieczeństw i przez trudów tyle.
Przyszła żyć razem ze mnę, może tylko chwilę —
Może los mój podzielić — umrzeć ze mną razem,
I piersiami przed zbójców zasłaniać żelazem.


Grabarz.

Co mówisz — nie rozumiem —


Dymitr z radością.

Ten pielgrzym — to ona —


Grabarz.

Kto? siostra?


Dymitr niecierpliwie.

Nie —


Grabarz.

Zapewne biedna twoja żona!


Dymitr.

O! nie — w złotym domu Księżna Pani płacze,
Nie poszłaby za nikim na życie tułacze —

Za mężaby krwi kropli maleńkiéj nie dała —
To ona! to uboga — to moja dziewczyna —
Nad spokojność i szczęście wygnanie wolała
Bezemnie jéj rodzinna nudniała kraina,
Bezemnie — Zbójcy!! bierzcie głowę po téj chwili,
Nie żal mi życia — pierwszy raz szczęśliwy;
Nie chcę większego szczęścia, gdybyście zabili:
Skończyłbym żyć roskosznie.


Grabarz.

To traf osobliwy —
I któż ją wiodł, że twoje znalazła mieszkanie?


Dymitr.

Bóg — serce


Grabarz.

Bóg — to dobrze — ale serce panie
Możeż zastąpić miejsce przewodnika?


Dymitr.

Co?


Grabarz.

Lękam się, zapewne słyszéć gdzie musiała,
Może gadają — a z tego wynika —
Że wróg może posłyszéć, gdy ona słyszała. —
Jesteś w niebezpieczeństwie — człek co był przez chwilę —
Widział cię rano — mówił —


Dymitr rzucając mu się na szyję.

— Jam zabył w radości —
Odmówiłeś nagrody — tyleś miał litości!
Tyle cnoty, w ubogim. Tam dawniéj na świecie,
Nie znalazłem przyjaźni, cnoty nie widziałem —
Teraz kiedy mnie nędza i nieszczęście gniecie. —
Wierność w kobiécie, cnotę, w nędzarzu poznałem.
Nie! — Jeżeli chcesz złota — masz go —

(wyjmuje worek i rzuca na podłogę)

lecz na Boga,
Twoja ofiara, cnota twoja tak jest droga,
Że i złoto i wdzięczność nigdy nie opłacą,
Lecz Bóg ci to nagrodzi —


Grabarz.

Dziękujesz mi? — za co??
Za to, żem nie chciał podle za bliźniego życie,
Wziąść pieniędzy? — Wy bardzo źli tam być musicie,
Gdy was dobry uczynek tak nadzwyczaj dziwi.


Dymitr.

Źli jesteśmy! to prawda, źli i nieszczęśliwi.
Bóg posadził wysoko, osypał darami,
Ale nam dał cień szczęścia, wam szczęście zostawił,
Rozumny kto złotemi nie chce płakać łzami,
Lecz teraz jam wam równy — jam niższy o wiele —
Śmierć wisi mi nad karkiem, przekleństwo nad duszą —
Gdzież ona?


Grabarz.

Zaraz wróci.


Dymitr.

Pewnie?


Grabarz.

Wierz mi śmiele —


Dymitr.

A gdyby nie wróciła?


Grabarz idąc do drzwi.

Prawda! jeszcze muszą,
Być tutaj na smętarzu — ja pójdę za niemi —
Ona nie wie żeś tutaj? —


Dymitr idąc za nim.

— I daléj pójść może!
Leć! straciłbym z nią wszystko co dziś mam na ziemi,
Bież — zaklinam! — sam pójdę —


Grabarz wychodząc.

To nic nie pomoże
Ja pewnie ją sprowadzę — może też już wraca —


Dymitr prowadząc go do drzwi.

Śpiesz się — ach! śpiesz na Boga!

(Grabarz wychodzi).


SCENA   VII.
Dymitr sam.
(Chodzi żywo, często ku drzwiom przybliża się i słucha).

Ona za mną goni!
Dla mnie pokój i szczęście i wszystko utraca,
A żona, przyjaciele — nie podali dłoni!
Nędzna, biédna, uboga — gdy mam miecz nad głową,
Przyszła niosąc łzom koniec i pociechy słowo
Biedna! — Pierwsze mi w życiu łzy radości płyną
Pierwszego szczęścia — pierwszych była łez przyczyną! —

(myśli)

Lecz cóż stąd że mnie wierność i cnota pociesza,
Do tego szczęścia tyle rospaczy się mięsza!
O! okropnéj rospaczy na zawsze wygnany —
Na wieki! — myśli straszna — nigdyż te powieki,
Nie powitają zamku rodzinnego ściany?
I rodzinnéj doliny? — wygnaniec na wieki! —
Zawsze! — to być nie może — z piekła, z ziemi, nieba,
Wrócę tam, memu sercu wrócić tam potrzeba —
Tam żyłem — tu jak drzewo od pnia odłamane,
Wśród przyjaźnych cnotliwych ja obcym zostanę.
I nikogo coby mi podał bratnią rękę,
Nikogo coby słowy mojemi powitał,

Nikogo coby bojów nucił mi piosenkę,
U kogobym o swoich, o swój kraj zapytał!
Nikogo coby łzami zapłakał mojemi
Nigdzie — nigdy — nikogo — w niebie i na ziemi!
Nikogo! — ona jedna, mech na uschłém drzewie,
Została ze mną — leci, gdzie burza powionie,
Kędy los mię poniesie — nie pyta się, nie wie,
Towarzyszyła w życiu, została przy zgonie!
O! biédna!

(słucha)

Idą — nie — to wiatr stuka —


(chodzi niespokojnie)

Późno! I tak już długo ten człowiek jéj szuka —
Gdzieby się podziać miała? — Może poszła daléj?
Wówczas, gdym się pociechy, spodziewał nareście,
Ach! ta myśl —

(biega i słucha)

ogniem piekła duszę moję pali —
Wzięliście ludzie wszystko! — jéj tylko nie weźcie,
Bogactw mi nie żal, życia — sławy i imienia,
Lecz ją — utracić wówczas gdy była tak bliska,
O! — idą! — nie! —

(słucha)

To sroższe nad wszystkie cierpienia —
Nędzny! —

(uderza się w głowę)

Z takiego szczęścia tyleż serce zyska,
Że w okropniejszą rospacz na wieki zatonie!
Będę śmierci unikał i życiem się brzydził,
I uciekając wroga będę nosił w łonie,
I chcąc siebie ocalić, siebie nienawidził —
Biada mi! śmierć, przekleństwa, potępienie — piekła!

(zbliża się i stoi u drzwi)

Idą? — Nie — Idą? — Boże, dokądże uciekła?

(słucha)

Słyszę krok jéj — to ona! — nie — Sam wraca może
Jéj nie ma — Jest!... Męczarnie — Idzie — nie — o Boże!



SCENA   VIII.
Dymitr. Mołnia wchodzi naprzód — za nią Grabarz. — Dymitr rzuca się ku niéj i ściskają się długo — Suknie Mołni w nieładzie, twarz zapalona.
Dymitr po długiém uściskaniu.

Ty tutaj Mołnia! Mołnia, padnę na kolana!
Ty szłaś za mną!


Mołnia.

O! Kniaziu, nie dziękuj mi tyle
Ja nie mogłam tam przeżyć — od nocy do rana —
Cierpiałam wiele, wiele — i tak długie chwile —

Bez ciebie zdało mi się że nie było świata,
Bo kogoż na nim miałam prócz jednego ciebie?
Zostawały mi jeszcze długie cierpień lata,
Nimbyśmy się tam Kniaziu zeszli może w niebie —


Dymitr.

W niebie Mołnia? I tambyś próżno mnie szukała,
Nie! ja i tam nie będę, przeklęty na ziemi,
W resztach życia ostatnia nadzieja została —
Tu tylko jeszcze chwilę będę z cnotliwemi —
A ty Mołnia, ty zemną nie pójdziesz do piekła.


Mołnia rzucając się ku niemu.

Pójdę! o! i tam pójdę — I cóż mi po niebie
Tam wszyscy nieznajomi, tam nie będzie ciebie —
I stamtądbym za tobą, stamtądbym uciekła.
A żona Kniaziu — którą ukochałeś tyle,
Odepchnęła cię przecie, ja choć opuszczona,
Nie przyszłam twego szczęścia z nią zatruwać chwile,
Przyszłam gdy odepchnęli druhowie i żona. —
Jeżeli zginiesz Kniaziu, nie zginiesz bezemnie.


Dymitr.

Lecz jakżeś tu trafiła? — ukryty tajemnie,
Myślałem że nikt o mnie nie wie oprócz Boga —
Mów, może uciec trzeba?


Mołnia.

Próżna twoja trwoga —
Nikt nie wie, mnie tu jedną szczęście sprowadziło,
Dziś rano przyszłam w miasto smutna i stroskana,
Zaszłam spocząć w gospodzie.

(Grabarz zbliża się i słucha).

Kilku ludzi piło,
Poznałam w nich Polaków, nie byłam poznana —
Pijani byli, głośna szumiała rozmowa.
Ja siedziałam tuż blisko, nie straciłam słowa.
Zborowski już jest tutaj, ślad w ślad ciebie goni,
To byli jego słudzy — wszystkim powiadali,
Że kto im wyda ciebie, lub pomocy doda,
Znaczna od Kasztelana czeka go nagroda,
Który wie żeś tu blisko i nie chce iść daléj. —
Potém jeden z zanadrza wziął papierów zwoje,
I czytał wyrok, lice opisując twoje.
A ja — ja — choć łzy biegły po twarzy, po stole,
Musiałam je ukrywać i na mojém czole
Nie pokazać im znaków smutku i cierpienia —
Słuchałam — Serce straszne targały wspomnienia,
Wtém człowiek jakiś powstał i przysiągł na Boga
Że cię wyda. Ja nie wiem jak w téj strasznéj chwili
Kiedy się łzy mieszały, rospacze i trwoga,
Oni na mojéj twarzy nic nie zobaczyli. —

Tamten co miał cię wydać; szedł. Gdyby do piekła,
W rospaczy za zbrodniarzem byłabym się wlekła.
Szłam za nim całém miastem, a gdy wszedł do domu
U wrót zakryta drzewem, stałam pokryjomu.
A wieczór już się zbliżał. Wyszedł — szłam stroskana,
Szłam aż tutaj tajemnie — cicho — i za drzwiami,
Podsłuchałam wszystkiego, padłam na kolana!

(do Grabarza)

Ty nieznajomy — litość jeszcześ miał nad nami —
Dzięki ci i za niego i za siebie — Boże!
Nagrodź mu, jeśli cnota nagrodzić się może —


Grabarz.

Nie powinnaś się dziwić, tyś jak ja ubogą,
Tyś poczciwa i wierna — Ci się dziwić mogą,
Co tam wysoko siedząc cnoty nie widzieli.
Lecz słuchaj — to nie wszystko. Kasper mi nie wierzy
On prosto stąd do zbójców wydać was pobieży,
Za chwilę będziem może na karku ich mieli —
Trzeba się skryć — on wyda —


Mołnia z uśmiechem

Jego się nie boję —


Dymitr.

Skryć się! tak skryć — na Boga — prędzéj —


Mołnia.

Zostań śmiało,
Ja ręczę za spokojność i za życie twoje —
Za niego, — ten nóż ręczy.


Grabarz.

Krew!


Dymitr.

Co ci się stało? —
Mołnia!! —


Mołnia.

Ja go zabiłam —


Grabarz.

Ty!!? kiedy??


Mołnia.

Przed chwilą


Dymitr.

Ty??


Mołnia z radością

Ja Kniaziu — a teraz będziem w piekle razem??
Losy nas rozdzielały zawadami tylą,
Przebiłam te zawady sercem i żelazem.
Teraz! o! teraz więcéj nic nas nie rozdzieli!

Nic! słuchaj! a jeśliby jeszcze ludzie śmieli,
Jeśliby losy śmiały — jam zawsze gotowa —


Grabarz.

Gdzie trup? Ta zbrodnia pewnie długo się nie schowa —
Jutro, dziś ją odkryją, i ja za was zginę.


Mołnia.

Nie! nie! idę zakopać — Krew łzami wymyję,
Ty możesz być spokojny — za chwilę, godzinę,
Śladu nie pozostanie — ja wszystko ukryję —
Zagrzebię ziemię, zrównam, zagładzę,
I jak nad grobem krzyżyk w głowach wsadzę,
I krzyżyk suchy i płachtę darniny! —
Mogłabym mu przebaczyć, gdyby mnie chciał zdradzić,
Lecz on chciał — Nie umiałam inaczéj zaradzić,
Umarli nic nie mówią —


Grabarz cicho.

Lepiéj uciec było —


Mołnia.

Uciec? dokąd uciekać czyżby się ukryło?
Nimbyśmy wyszli, onby szpiegów już rozsadził —
Byłby pojmał i Kniaziu tybyś zginął może —
On musiał wprzódy zginąć — żywy byłby zdradził,
Zabity.


Dymitr.

I ty słabą, drżącą twoją dłonią,
Mogłaś, śmiałaś do piersi, śmierci raz wymierzyć,
I umiałaś zabójczą w serce godzić bronią.
I mogłaś bez wzdrygnienia, bez żalu uderzyć?


Mołnia.

Łzamibym może życia swojego broniła,
Miecz wybiegłby mi z ręki, nimby uwiązł w łonie,
Ale ty nie wiesz Kniaziu — o! w twojéj obronie,
Na sto morderstw, stu ludzi przyszłaby mi siła.


Grabarz.

Lecz zabójstwo przed Bogiem,


Mołnia.

O! wy mnie nie znacie,
Nad niczémbym się jednéj nie wahała chwili,
Nie płakałabym nawet po nieba utracie,
Gdybyśmy, ach! gdydyśmy razem tylko byli —
Zabiłam — Jednym więcéj, jednym mniéj na świecie,
Zszedł bez łez — płakać po nim nikt nié ma ochoty —
Żona zmarła —


Grabarz.

W pieluchach zostało mu dziecię —


Mołnia.

Dziécię! — biédne! żałuję dziecięcia sieroty!
Samo jedne na świecie — nie ma nawet matki!


O! szkoda mi siéroty i jam kiedyś była,
Bez ojca, brata, siostry, bez swoich, bez chatki,
Pókim życia mojego, z twojém nie złączyła —
I tyś mi stał za wszystkich — wszystko — za świat cały,
Tyś mi był ojcem, matką, twój dom, domem moim,
Byłam szczęśliwa!


Dymitr.

Szczęście trwało czas tak mały,
A jam cię pchnął nad przepaść, nad którą dziś stoim,
Jam winien — ja na Boga! niech za nas oboje,
Jednego mnie Bóg karze, piorunem i piekłem,
Nierade swemu szczęściu, chciało serce moje,
Większych skarbów, serc więcéj — a z niemi przywlekłem —
Wygnanie i nieszczęścia — ach! gdybyż dla siebie.
Lecz sam padając Mołnia — pociągnąłem ciebie.


Mołnia.

Mnie! bądź Kniaziu spokojny — jam dziś tak szczęśliwa,
Dziś — o! dziś w mojém sercu taka roskosz gości! —
Zda mi się że to owa chwila się odzywa,
Piérwsza chwila poznania, roskoszy; miłości —
O! jam taka szczęśliwa! — Ta śmierć mnie nie gniecie,
Serce we krwi umyłam i miłość spragnioną,
Jestem z tobą — szczęśliwszy jestże kto na świecie?


Dymitr.

Ja!


Mołnia.

Nie Kniaziu, ja widzę tę myśl zasępioną.
Jak się snuje po czole, jak się w duszę wpiła.
Tobie strach śmierci — ty żałujesz domu —
Tyś tam wiele zostawił — jam co porzuciła?
Nic — nic — łzy i westchnienia nie ma posłać komu,
Z tobą, czy tam czy tutaj w każdéj dla mnie stronie,
Ojczyzna w twym uścisku, dom na twojém łonie!
Lecz północ może bliska — a trup na mnie czeka,
Trzeba go oddać ziemi, odebrawszy światu —


Grabarz.

Pójdę!


Mołnia.

Nie znajdziesz —


Grabarz.

Gdzież jest?


Mołnia.

Drożyna daleka,
Na prawo idzie w smętarz, śród krzewów i kwiatu,
Krzyż czarny, wielki, stoi strażnikiem na grobie,
Na lewo głaz ogromny — jodły koło niego,
Wśród jodeł jedna brzoza smutna stoi sobie,

Za brzozą krzyżyk w krzakach, u krzyżyka tego,
Leży trup —


Grabarz biorąc łopatę z kąta.

Idę —


Mołnia.

Tobie nie przystało,
Jam zabiła, ja martwe niech pogrzebię ciało,
Ty odpocznij, tyś stary. Ja w umarłych rzędzie,
Położę go, zagrzebię, że znaku niebędzie. —
Pod głaz wielki co pana pewno kryje trumnę,
Na wieczny go spoczynek, jak bogacza wsunę,
Zadziwi się duch jego, gdy na grób przybieży!
Że ubogi w kamiennéj spoczywa odzieży —
Idę —


Grabarz.

Nie   to napróżno   ja nie puszczę ciebie,
Niech go przynajmniéj ręka przyjaźna pogrzebie —
Jeszcze nikt jak ja żyję, nie śmiał na tę rolę
Bezemnie zasiać kogo — Nie chcę, nie pozwolę —
Jeżeli tak Bóg zrządził, lepiéj mnie wypada,
Wykopać dół, modlitwę zmówić za sąsiada,
Wy — którym rozłączenia, czas zdał się tak długi,
Znajdziecie tysiąc rzeczy do mówienia sobie —

(idąc ku drzwiom)

Nie spodział się odemnie tak prędkiéj usługi,
Biedak — w jednym go z żoną muszę złożyć grobie

(wychodzi).



SCENA   IX.
DYMITR — MOŁNIA.
Mołnia patrząc na drzwi.

Poszedł i myśmy przecie sami się zostali,
Przysiąż mi teraz Kniaziu, przed Bogiem na niebie,
Że gdzie się kolwiek zwrócisz, kędy pójdziesz daléj,
Nic opuścisz mię nigdy —


Dymitr.

Nie opuszczę ciebie
Tyś mi jedna została!


Mołnia.

Ale ci żal wiele —


Dymitr.

Nie — Mołnia — nie — ni domu, ni bogactw, nikogo


Mołnia.

Kniaziu! widziałam żal ten w sercu twém na czele,
Tobie żal — tyś tam żonę pozostawił drogą —
Tam zostały bogactwa, rodzinna kraina —
Tam tyle twych nadziei! Za wszystko w zamianę,

Została tylko z tobą uboga dziewczyna —
Tak! lecz mnie nikt nie weźmie — ja zawsze zostanę!
Jeżeli czasem z czoła spędzę troski twoje,
Jeżeli cię pieszczotą, piosnką rozweselę,
I przypomnę ci dawną sławę — dawne boje,
O! jak będę szczęśliwa! jakże zrobię wiele!


Dymitr.

I co tam pozostało? kraj co za krew moję,
Śmiercią mi się wywdzięczył — przekleństwem, wygnaniem,
Który mieczem mi płaci, za młodych lat znoje —
Kraj!! jednego westchnienia nie posłałem za niem.
Przyjaciele!! Ja nie chcę płaconéj przyjaźni!
Jak psy dopókim kości rzucał im ze stoła,
Stulili pyski głodne, łasząc się z bojaźni —
Nie stało kości — odbiegli do koła.
A kiedym przyszedł do nich z prośbą, z narzekaniem
Witali mię zębami, żegnali szczekaniem. —
Skarby!! Co mi z nich przyszło? Nie kupiłem niemi,
Nieba po mojéj śmierci, a szczęścia na ziemi. —
Sława!! Motłoch ją wznosi i motłoch wywraca,
Za życia długie trudy, pół chwilowa płaca. —
Sława — imię — ! po śmierci co mi z niéj zostanie?
Huk działa, kawał głazu i mnisze kazanie,
Które jego słuchaczów nie doleci ucha,

Co go przyszłość nie słyszy, a nasz wiek nie słucha,
Nędza i wszystko nędza! — Tam — została żona —
Lecz pierwsza mnie popchnęła od zimnego łona,
Pierwsza się ucieszyła, gdy na mojéj głowie;
Zawiesili śmierć bladą żelazni sędziowie.


Mołnia.

I nikogo ci nie żal?


Dymitr.

Nie żal mi nikogo,
Wszystkiém wzgardziłem, wszystko zdeptałem pod nogą,
I tyś mi jedna jeszcze, tak jak dawniéj miła.
Pójdziemy w świat daleko, gdzie lepsi są ludzie,
Gdzie imię nasze i słuch o nas nie doleci.


Mołnia.

Pójdziem, będziem szczęśliwi, po rospaczach, trudzie,
Tam ci spokojność i szczęście zaświeci!
Tam nisko, w małéj chatce, na kawałku ziemi,
Którą będziem rękami uprawiać własnemi,
Od bogactw i od złota, od ludzi zdaleka,
Długie życie i pokój bez przerwy nas czeka!


Dymitr.

Tam będziem bez téj sławy, bez tych przyjacieli,
Bez kraju niewdzięcznego, bez lichego złota;
Którzy pożarli, odebrali, wzięli,
Droższą połowę krótkiego żywota.


Mołnia.

Lecz nie wiesz Kniaziu jeszcze szczęścia twego,
Oprócz mnie masz przyjacieli?


Dymitr.

A! tak, ten człowiek!


Mołnia.

Oprócz mnie i jego


Dymitr myśląc.

Któżby mi został? — ? wszyscy odlecieli —


Mołnia.

Jeden pozostał —


Dymitr.

Oręż — co téj dłoni,
Jeden się trzyma i jeden mnie broni.


Mołnia.

O! nie — któś inszy —


Dymitr.

Gdzież się jeszcze chowa?


Mołnia.

To tajemnica. —


Dymitr.

Skrytości! przedemną!


Mołnia.

Jam mu przysięgła i dotrzymam słowa —
Będzie tu wkrótce — Prosiłbyś daremno,
Imienia jego nie pytałam prawie —
Ale cię kocha! — W jakiéj był obawie,
Gdym mu nieszczęścia twoje powiadała,
Jak się radował, kiedym mu mówiła,
Po trudach tylu, żem cię odzyskała!
I pytań różnych narzucał mi siła,
Chociaż odemnie dowiedział się mało


Dymitr.

Więc jest tutaj?


Mołnia.

Jest tutaj — poznał mnie tak snadnie,
U ciebie mnie widywał —


Dymitr.

Więc jeszcze zostało,
Choć jedno serce czyste, wśród tych mętów na dnie.
Jeden się został z tych pochlebców zgrai,
Czemuż nie przyszedł?


Mołnia.

Zapewne się tai,
Żeby ci większą radość, przyniósł niespodzianie.


Dymitr.

Któż on jest? młody? stary? mów — zaklinam ciebie,


Mołnia.

Poczekaj Kniaziu — jutro zapewnie tu stanie.


Dymitr gorzko.

Cud!! przyjaciel w nieszczęściu!! przyjaciel w potrzebie
Przyjaciel! — Nie — ty Mołnia myliłaś się pewnie,
Ja nie mam już nikogo, nie mam przyjacieli —
Prócz ciebie — tyś mnie — jedna opłakała rzewnie,
Od ciebie tylko jednéj nieszczęście nie dzieli,
Lecz oboje nas razem w objęcia chwyciło!! —
Przyjaciel!! nie — nie wierzę — nigdy go nie było.


Mołnia.

O! czemużeś nie widział, kiedym mu mówiła,
Że znaleść ciebie dzisiaj, tutaj mam nadzieję,
Jaka radość na czole i w oczach świeciła —
Tak wielka, szczera, czysta, jak tutaj tleje.

(wskazuje na serce)

On tobie przyjacielem. Jeśli kłamał twarzą —
Poczwara!! możnaż miłość kłamać tak szkaradnie,
Niechaj go ludzie takąż miłością obdarzą,
Niech kochany, w uścisku z ich ręki upadnie.
Ale to być nie może! o! ja znam kochanie,
Fałszywa radość nie błyszczy tak z oka,
W zmyślonym żalu, taka łza nie stanie!


Dymitr.

O! nie wierz ludziom ich dusza głęboka,
Czysta po wierzchu jak jeziora wody,
Spodem muł czarny, w nim lęgną się żmije,
W nim rudych wężów pełzają narody,
Jad, złość, przewrotność na spodzie się kryje!


Mołnia.

Lecz on cię kocha. Ty sam Kniaziu skoro,
Powiesz że prawda — ja się nie omylę,
Mógłżeby mnie oszukać, ja cię kocham tyle,
Ja znam kiedy miłości ogniem oczy gorą —
Ja znam słowa miłości i radość kochania —


Dymitr.

O! często człowiek ich płaszczem osłania,
Brudną swą duszę, brudniejsze zamiary.


Mołnia.

To być nie może —


Dymitr.

O! tak często bywa!
Ten, z kim zamieniasz przyjaźne puhary,
Sciska i — w puhar trucizny naléwa.
Poznałem ludzi! Drogo ich poznanie,
Drogo kosztuje! Dawniéj ja w kobiécie,

Mało ceniłem serce i kochanie,
Dziś — ty mi jedna zostałaś na świecie —
Lecz dobrze! jeśli ten przyjaciel żąda,
Widzieć mię jeszcze — o! i jam ciekawy,
Jak twarz przyjacioł w nieszczęściu wygląda.


Mołnia.

Twój los na sercu ślad zostawił krwawy,
Na co w przekleństwie świat obwiniać cały?
Są wierne serca, jest na świecie cnota,
Wśród śmieci drogie kamienie zostały —
Niechaj gniew próżny sercem twém nie miota,
Przebacz im wszystkim.


Dymitr.

Przebaczyć!!? nie mogę!
Nigdy! przebaczyć! — nie! w sercu zasiałem,
Jak złość ich wielka taką zemstę srogę. —
I chciałbym jeszcze, nim zamrą powieki,
Chciałbym przy zgonie widziéć ich w méj doli,
Kazać ich sercom boleć iak mnie boli,
Kazać im próżno wzywać wspomożenia,
Kazać im jęczyć, ginąć i umierać —
Wlać w pierś ich moje i gorsze cierpienia —
Dręczyć ich, szarpać, i szydząc spozierać,
Ranić i pytać czy ich boli rana,
I śmiać się, śmiać się śmiechami szatana.


Mołnia.

Zostawmy Bogu, on ich tam ukarze. —


Dymitr.

Oni nie Boga, oni mnie zabili,
Oni przed Bogiem padając na twarze,
Z pacierzem w ustach pierś moję krwawili —
Jabym ich męczył!


Mołnia.

Dość groźb Kniaziu drogi,
Na co się gniewać i serce drzeć sobie?
Bóg dobrym dobry! ale na złych srogi —
On ich ukarze — a ty po téj próbie
Nie będziesz wierzył, lecz mścić się nie trzeba.
Jeszcze ci kilku przyjaciół zostało.


Dymitr.

Kilku! miałem ich tysiąc co dla mego chleba,
Z ukrytém żądłem przedemną pełzało.
Dziś kilku — nié ma. I ten jeden — kto wie?


Mołnia.

O! ten prawdziwy! on tu jutro będzie,
On czeka na mnie ufny w mojém słowie,
Pobiegnę w miasto, będę szukać wszędzie,

Przywiodę tutaj — On cię kocha szczerze,
Jak się radował — kocha cię!


Dymitr.

Nie wierzę.
Kto był taki? skąd?


Mołnia.

On, z Rzymu jedzie —


Dymitr myśli

Z Rzymu? — lecz Polak?


Mołnia.

Polak.


Dymitr.

Stary? młody?


Mołnia.

Ujrzysz go jutro —


Dymitr.

Wielki orszak wiedzie?
Bogaty?


Mołnia.

Nie wiem.


Dymitr.

Podróży powody?
Czy był wysłany!


Mołnia.

Nie wiem.


Dymitr myśli.

Wraca z ziemi włoskiéj??
Pewnie.


Mołnia.

Mówił. —


Dymitr.

Mógł jeszcze byćby Odachowski,
Ale ten został w kraju, gdym ja uszedł z niego.
Nie mówił ci imienia?


Mołnia.

Mówił, lecz nie pomnę.


Dymitr.

Na piekło! mój przyjaciel — nie pojmuję tego!
Ktoby był, ktoby przyjaźń dochował niezłomnę,
Kiedy wszyscy zdradzili — Nie — to być nie może!


Mołnia.

Tak jest jednakże, tam w kraju dla siebie
Wielu masz wiernych jeszcze — lecz nikt nie pomoże,
Wszystkich Księżna ubiegła — Chcąc ocalić ciebie,
Próżno Króla i sędziów — ją nawet błagali,
Nic nie pomogło —


Dymitr.

Któż tam Króla prosił?


Mołnia.

Wielu — lecz próżno umysł jego naginali,
Księżna wprzód —


Dymitr prędko.

Na co było błagać? będę znosił?
I najsroższe cierpienia tajemnie ukryję.
Niżbym przed nią miał ugiąć, nieugiętą szyję —
Prosić jéj!! Niechaj w mękach reszta życia spłynie,
Niżby miała się cieszyć, nieszczęściem, błaganiem,
Niech lepiéj ja sam zginę, wszystko moje zginie —
I ty nawet — Lecz ginąc nie ugięci staniem —
Nie! Dymitr się nie zhańbi — Dymitr bez imienia,
Dymitr bez sławy, rodu, lecz jeszcze ma duszę —
Ta dusza dumna — dumy na podłość nie zmienia,
Jęków z niéj nie wycisną piekielne katusze,
Na co było jéj prosić? Ażeby szczęśliwa,
Odmówić jeszcze mogła? Toż to przyjaciele,
Których język pokorny podle łaski wzywa,
A sami nic nie robią, błagając o wiele!
Na co było jéj prosić? chce głowy? ma głowę —
Chciała zemsty? o! zemsty nigdy nie pozyska,
Będę się śmiał konając, a męki jałowe,
Mnie nie dotkną, jam stały —


Mołnia.

Nieszczęście uciska,
Lepiéj było żyć Kniaziu, jak się dawniéj żyło —


Dymitr.

Wlec życie u kobiéty jednéj wyżebrane!
I nie śmieć podnieść oczu — o! tak gorzéj było —
Nieszczęśliwym — lecz dumnym do śmierci zostanę!
Nie — Mołnia, jeśli tutaj nie pobiegną katy,
Jeśli jeszcze żyć będę — pójdziem w kraj daleki,
Ty jedna mi nagrodzisz wszystkie dawne straty,
Zapomnę ich i przeklnę, zapomnę na wieki!
Wiele mam, gdy mi jeszcze ręka zemsty chciwa,
Ciebie jedyny skarbie, ciebie nie porywa.


Mołnia.

Dzięki ci Kniaziu! — dawniéj nie tak było,
W szczęściu ci Mołnia, nie tak była drogą,
I późniéj — prędko przestanie być miłą —
Nie tak łatwo bogactwa zapomnieć się mogą,
I sława i rodzina i przyjacioł zgraje —


Dymitr.

Nie tak łatwo? To serce źle ci się wydaje —
Nie! wszystkie i najdroższe pamiątek ogniwa,
Niewdzięczność, zapomnienie na wieki rozrywa.
Tak! my wszystko pogrzebiem w niepamięci grobie,

Będę żył z tobą tylko, pamiętał o tobie. —
Tam się nic nie zostało —

(po chwili)

Ten przyjaciel nowy
O którym powiadałaś; nie wyjdzie mi z głowy.
Ktoby był? sąż na świecie jeszcze przyjaciele?
Mogęż w kim znaleść pomoc, łzę, obronę?
Złotą iskrę odgrzebać w tym brudnym popiele?
O cóż cię pytał Mołnia?


Mołnia.

Długo ze mną gadał,
Nad losem się użalał i o wszystko badał. —
Gdzie? kiedy? za co? z czyjego powodu?
Człowiek imion tak wielkich, tak znacznego rodu,
Dla kobiéty, w wygnańca, tułacza zmieniony,
Ma stracić życie za to, że pożądał żony?
A kiedym mu mówiła że cię znaleść muszę,
Że cię dzisiaj wynajdę — z pałającą twarzą,
W radośne wylał oczy, całą swoję duszę.
O! najlepszym z przyjaciół nieba ciebie darzą —
Jak mię prosił, ażeby gdy cię tu wyśledzę,
I jego też przywiodła by mógł widzieć ciebie!!
Jutro rankiem pobiegnę — świt jeszcze uprzedzę
Stanie tu! — Jego radość ja pojmuję z siebie.
Wielkie szczęście i dzień ten pamiętny na wieki,

W którym, goniąc za tobą po szerokim świecie,
Płacząc żeś może jeszcze daleki — daleki —
Nagle — znalazłam ciebie — odzyskałam przecie!

(rzuca się ku niemu)
Dymitr.

Lecz późno — Jutro rano wyruszyć stąd trzeba,
Odpocznij, ja, nim Grabarz powróci, zaczekam,
Nadtom już mu zjadł krwawo nabytego chleba,
Jutro wynijść stąd muszę — i tak długo zwlekam.
Dłużéj być tu nie można — tu Zborowski gości,
Mojéj głowy wygląda i szpiegów rozsyła,
Nędznéj mi reszty życia strutego zazdrości —
Trzeba uciekać jutro —


Mołnia.

Jabym nie radziła —
Lepiéj niech cię tu szuka, wszak odkryć nie może,
Nie znalazłszy pojedzie — my wolni obawy,
Posuniemy się za nim — O! zlituj się Boże,
Mnie każ zabić, Dymitra zbaw Panie łaskawy!


Dymitr.

Nie — nie — Zostać się tutaj nie chcę i nie mogę,
Dziś Mołnia, gdyby nie ty, słabe dłonie twoje;
Jużbym stąd poszedł, w dłuższą na drugi świat drogę,
Nie — tu mnie odkryć mogą — Nie próżno się boję.

Choć ten człowiek mi wierny, jest tu ludzi wiele,
Dziś, jutro, zdradzić mogą złota przyjaciele —
Ktoś idzie!

(ucieka ku drzwiom na prawo)
Mołnia biegnąc do drzwi w głąb.

Grabarz pewnie — noc — deszcz — zimno ściska,
Ktoby tu przyszedł inszy!

(staje u drzwi).
Dymitr we drzwiach prawych.

Idzie??


Mołnia. stojąc u drzwi.

Słyszę z bliska
Chód jego. To on pewnie —


Dymitr we drzwiach prawych.

Kto??


Mołnia u drzwi w głębi.

Gospodarz domu,
Bądź spokojny — obcemu nie dam wejść nikomu.



SCENA   X.
Ciż sami, Grabarz z łopatą na ramieniu, obmokły wchodzi i wstrząsa się od zimna. Dymitr i Mołnia oddalają się ode drzwi i zbliżają się ku niemu.
Grabarz stawiając w kącie łopatę.

Skończyłem! Błyskawice świeciły robocie,
Deszcz pokropił mogiłę, wiatr mruczał modlitwy.
Piękny miał Kasper pogrzeb wśród burzy, przy grzmocie,
Jak gdyby był żołnierzem i poległ wśród bitwy.
Nie było prawda krewnych w wesołéj żałobie,
Nie było księżych pieśni jękliwych przy grobie
Nie było płaczek z łzami najętemi,
Jak żył sam jeden, sam poszedł do ziemi.
Lecz niebo łez strumieniem tak rzewnie płakało,
Piorun strzelał tak głośny, mogiły i drzewa,
Wiatr, krzyże, głazy, wszystko mu śpiewało
Piosnkę grobową. Słyszysz — jeszcze śpiéwa!
Jeszcze noc całą trwać będą te żale,
O! często w krewnych i przyjaciół łonie,
Pamięć po zmarłym króluje mniéj trwale
Niż ta burza co płacze dziś po Kaspra zgonie!

(po chwili)

Myślałem gdym go chował, o was i o sobie,
O biedném dziecku jego, o śmierci i życiu,
Biédny ojciec leży w grobie —
Lecz biedniejsza sierota została w powiciu —


Mołnia. smutna,

Gdybym była wiedziała —


Grabarz.

Stało się już, stało!
Nie wskrzesisz go dziewczyno!

(siada na ławie)

— lecz wam czas na łoże,
I moje już snu pragnie utrudzone ciało,
Spocznijcie — z lepszém jutrem zbudzicie się może.
Dzisiejsze wasze szczęście kosztuje wam drogo,
Śmiercią, nędzą sieroty te chwile płacicie. —
Wam kiedyś nieba jeszcze wrócić szczęście mogą,
Jemu, kto powróci życie?


Mołnia.

Tak! nikt go nie powróci — a jam odebrała!


Grabarz ziewając.

Lampa coraz się słabiéj i głębiéj dopala —
Idźcie, dość już tych żalów.


Mołnia.

Ja tu będę spała,
Będę u drzwi pilnować, gdyby kto szedł — Zdala
Posłyszę — Wszak nad rankiem ktokolwiek przyjść może?


Grabarz.

Wątpię — Jutro pogrzebu nie mamy żadnego,
Chyba kto umrze w nocy. Śmiało idź na łoże,

Nie bardzo rano ludzie po grabarza biegą,
Wiedzą, że choć się pogrzeb godziną odwlecze
Ani trup, ani grabarz pewno nie uciecze.


Mołnia.

Jednakże nam wygnańcom, trzeba czujénj straży,
Ja tu zasnę gdziekolwiek, a jeśli się zdarzy,
Że dziecięcia twojego w nocy krzyk posłyszę,
Zastąpię miejsce matki, do snu ukołyszę.
Ach! ja nie miałam dzieci!


Dymitr.

Chcesz tu spać koniecznie,
Śpij więc Mołnia, ja pójdę i zasnę na chwilę —


Grabarz.

Jak chce — lecz ja powtarzam, może spać bezpiecznie
Spokojnie jak po śmierci — długo jak w mogile —


Dymitr wychodząc z Grabarzem przez drzwi na prawo.

Ale się Mołnia, próżném nie utrudź czuwaniem,
Zaśnij, jutro nas nowy trud i droga czeka,
Bóg wie dokąd pójdziemy i Bóg wie gdzie staniem,
Bez celu, końca, wędrówka daleka.

(wychodzą).


SCENA   XI.
Mołnia sama.
Siada na ławie, zdejmuje opończę i składa pod głowy jak poduszkę, potém wstaje, chodzi i mówi cicho a potém coraz żywiéj.

Niech śpią — lecz ja nie zasnę — sen powiek nie stuli
Nie — nie mogę — tak wiele myślić jeszcze muszę,
Tyleśmy przez dzień jeden zrobili, uczuli,
Jam tak uszczęśliwiła i skrwawiła duszę.
Zabiłam! — krew ta w sercu pali mię i gniecie —
Biedny — gdybyż sam jeden — lecz siérota dziécię!

(myśli)

Na co było zabijać?

(po chwili)

Lecz tak być musiało,
Onby zgubił Dymitra — mogłoż być inaczéj?
Drugiego — stubym była zabiła w rospaczy,
Pókiby zdrajców, krwi i mieczów stało.
I teraz nawet — Tak! wszystko dla niego —
On ma serce i duszę — życie i zbawienie,
On pan każdéj godziny i kroku każdego —
Musiałam zabić —

(myśli.)

Zabić! okropne wspomnienie!
Zabić, kiedy mi Pan Bóg kazał dawać życie? —
Krew ta jak kamień spadła mi na duszę —
Rozprysnęła mi myśli i szczęście rozbiła —
Ja musiałam go zabić i dręczyć się muszę —
I będę moję zbrodnię do śmierci nosiła!

(myśli)

Tak — ale możnaż zbrodnią nazywać tę zbrodnię?
Nie — Dymitr byłby zginął — on przed wszystkiém u mnie,
Cóżby łzy poradziły wylane niegodnie,
I jęki ust kobiecych? — Płakać nie rozumnie
Jęczyć jést wstydem, kiedy miecz drży w dłoni —
Zabić i skończyć — zabić, zamordować! —
Umarły żywych po świecie nie goni.
Z nim tajemnica w grób się musi schować.
Z nim wszystko idzie — złe i dobre czyny,
Lecz po nim — Biedna siérota została!
Dziécię w kolebce bez grzechu, bez winy —

(myśli)

I na cóż dziécka żałowaćbym miała?
Bóg co tysiące ptasząt żywi na téj ziemi,
Którego równe wszystkim oczy i opieka,
Bóg co nie wzgardził zwierzęty wszystkiemi,
Możeż się wyrzec, opuścić człowieka?
Ale Bóg karze! —

(milczy)

Tyś powiedział Boże,
Że się człek swojej śmierci, śmiercią bronić może,
Dymitr jest duszą moją — widząc miecz wzniesiony,
Mogłażem mu dozwolić zginąć bez obrony?
O! nie! Tyś sprawiedliwy, widzisz serce moje,
Ja żałuję krwi ludzkiéj i zbrodni się boję,
Ale on byłby zginął — z nim ja — bo na świecie,
Niktby mi nie pozostał — zginąćbym musiała —
Miecz którym go zabiłam, w to serce kobiecie
Byłby wniósł śmierć — w niéj moja nadzieja została —

(myśli)

Precz! precz — krwawe wspomnienie — precz z uszu mych jęki —
Precz z tą bronią odemnie!

(rzuca na stół nóż i chwyta go nazad)

— precz krew z mojéj ręki

(patrzy na ręce i wzdryga się)

Nie chcę o tém pamiętać — zapomnę na wieki!
Wszystko rzucę, wygładzę, oderwę z pamięci!

(myśli)

Lecz téj krwi nie obmyją wszystkie świata rzeki —
I pamięć co się wężem w koło duszy kręci,
Ścisnęła mnie, tak mocném opasała kołem,
Że — —

(nagle)

Jest jeszcze pokuta spowiedź i pacierze,
Będę pełzając progi kościelne bić czołem!

Pokutować — pokuta wspomnień nie zabierze!
Jest rozgrzeszenie księży — żal, łzy gorzkie, skrucha!
Nie! nikt mię nie rozgrzeszy. Bóg łez nie usłucha,
Bom ja gotowa znowu w Dymitra obronie —
Matce, ojcu — utopić tysiąc mieczów w łonie.
Dla mnie nié ma pokuty — żal zmyślony będzie,
Bóg, świat, potępia, wszyscy, zawsze wszędzie!

(gwałtownie)

I niech wszyscy potępią, przeklną potępiona,
Będę go jeszcze bronić krwią, życiem i cnotą —
Jeżeli z mieczem zechcą dojść do jego łona,
Niech mnie wprzódy na drodze nogami rozgniotą!
Będę go bronić żywa, bronić go zabita,
Trup mój wyciągnie twarde na wrogów ramiona,
Zasłonię jego piersi; jak matka kobiéta,
Gdy broni od zabójców dziécię swego łona,
Tak ja bronić będę — o! biada wam biada!
Jeśli go zgubić chcecie — trucizna i zdrada,
Miecz — wszystko dla mnie dobre — byleście zginęli,
Nie będę bać się piekła, ludzi, kary — Boga!
I zwabię pocałunkiem, tak jak przyjacieli
I w uścisku roskosznym zabiję jak wroga!

(słychać ciche sztukanie do drzwi. Mołnia podbiega ku nim z pistoletem w ręku)

Sztuka? ktoby to miał być?

(głośniéj)

Kto?


Głos cichy.

Czy już usnęli?


Mołnia.

To on — jego przyjaciel — lecz tak późną dobą?
Dla czego? — kto mu mówił?


Głos.

Przyszedłem za tobą
Jest tu Dymitr?


Mołnia otwierając drzwi i chowając broń.

Jest — zaraz z pościeli powstanie,
Obudzę go natychmiast — idę — idę panie.



SCENA   XII.
Mołnia Zborowski wchodzi — w szerokiéj opończy, w kapeluszu z czarnemi piórami, człowiek nie młody, twarz sucha, blada, oczy czarne — sztylet w pochwie za pasem, pałasz u boku, suknia pod opończą krótka hiszpańska, buty długie czarne z ostrogami.
Zborowski wstrzymując idącą Mołnię.

Nie — czekaj — Sen potrzeba oszczędzać mu drogi,
Niech uśnie — ja poczekam (niespokojnie) kto tu więcéj mieszka?


Mołnia.

Z żoną i dzieckiem grabarz stary i ubogi.


Zborowski.

Smętarz! grabarz! to dobrze — prosta śmierci ścieżka,
Właśnie sobie stosowne wynalazł mieszkanie,
Zabity, dwa mieć będzie kroki do mogiły —
I nie długo czekając, zaraz w miejscu stanie.


Mołnia.

Mogliżby go tu znaleść?


Zborowski oglądając się.

Trudno! jak Bóg miły,
Lecz ci, co jego głowę tak daleko gonią,
I tu, moje kochanie, mogliby przyjść po nią!
Czy znasz ty Zborowskiego?


Mołnia.

Nie — nie znam mój panie —


Zborowski.

Człek wprawny, miecz ma ostry, czego chce dostanie,
Lękać się potrzeba — nie nowicyusz jeszcze,
Kogo weźmie na oko, tak pochwyci w kleszcze,
Że sto lat uciekając, zdać się w końcu musi,
Zborowski struje, zetnie, podpali, udusi,
Nie ujdzie!!


Mołnia.

Straszny człowiek — lecz człowiek mój panie,
Na niego są sposoby — duszę ma stalowę.
Lecz szyje nie żelazną, nie kamienną głowę,
Wnętrzności jego może poszarpać trucizna —

Zborowski.

Co?? — ale on ostrożny!


Mołnia.

Coż ostrożność może?
Czasem maleńki kubek i nie wielka blizna,
Prowadzą w twardą trumnę, na smętarne łoże —


Zborowski.

Tak myślisz? —


Mołnia.

Myślę i z tém się nie kryję
Niech podziękuje Bogu, że i dotąd żyje.
Dzięki tobie mój panie — żeś mi wspomniał o nim,
On nas goni, my jego w ucieczce dogonim.


Zborowski mieszając się;

Tak! jeżeli czas będzie — a jeśli uprzedzi?


Mołnia.

O! wszak to być nie może, my jutro stąd w drogę

Pójdziem tak skrycie — nigdy nie wyśledzi,
A nim pójdziem — dziś jeszcze ja go zabić mogę.


Zborowski.

Ty?? ty??


Mołnia.

Ja miły panie — Stawię życie swoje,
Mogę umrzeć, lecz zabić mogę też wzajemnie.
Jego śmierć albo moja — O! ja się nie boję!
Jutro nad rankiem wkradnę się tajemnie —
I — (pokazuje pistolet).


Zborowski.

Zostaw to mężczyznom — tyś słaba kobiéta,
Ręka zadrży, pobledniesz, on groźnie zapyta,
Wydasz się — bez potrzeby zginiesz tylko może.


Mołnia.

Wolno wam szydzić ze mnie, bo wy mnie nie znacie
Ale ja nie kobiecym głosem tylko grożę,
Ja tu serce mam męzkie, w męzkiéj skryte szacie —
A dłoń moja tak wprawna, silna wyćwiczona;
Nie zadrży gdyby konał, nie zadrży jak skona!


Zborowski.

Tyś szatan nie kobiéta!


Mołnia.

Tak! szatan dla wroga!
Lecz dla niego być pragnę więcéj niż aniołem.

Zajadła jak pies wściekły, jak wilczyca sroga,
Wielką miłość, złość wielką, noszę w sercu społem.


Zborowski.

Szczęśliwy Dymitr serce pozyskawszy twoje,
Lecz Zborowski —


Mołnia.

O! tego, ja się nic nie boję.
Wiesz panie, jeden człowiek nagrodą znęcony,
Chciał dziś wydać Dymitra?


Zborowski.

I cóż?


Mołnia.

Jest grób świeży,
Nie daleko téj chatki — ot tuż, z prawéj strony.


Zborowski.

Ten grób?


Mołnia.

Jest jego grobem, zabity w nim leży —


Zborowski odskakując.

Zabiłaś?


Mołnia z uśmiechem.

Krew wilgotna, jeszcze z rąk mi spływa.


Zborowski.

Ty? dzisiaj?


Mołnia.

Tak! ja, dzisiaj! o! jakżem szczęśliwa!
To była piérwsza próba, krwią tą zaprawiona,
Nie zadrżę przed Zborowskim — wymierzę i skona


Zborowski.

Lecz jeśli cię uprzedzi? —


Mołnia.

Nie może uprzedzić,
Od jednego się tylko zdrajcy mógł dowiedzieć,
Ten zdrajca leży w grobie —


Zborowski.

Może mówił komu,
Może już wiedzą, idą, weszli pokryjomu.


Mołnia.

Czy życzysz tego?


Zborowski.

Nie — ale się boję,
I dla tego wspominam —


Mołnia.

Oto słowo moje,
Bądź spokojny, nikt nie wie, nikt wiedzieć nie będzie.

Niech szukają, niech szuka, niech rozeszle wszędzie,
Tę tajemnicę grabarz wie tylko — dla złota,
Dla niczego nie zdradzi —


Zborowski.

Wielka jego cnota,
Lecz jakież przed nim Dymitr może mieć zasługi,
Żeby go żadną ceną, nie wydał, nie zdradził?
Może się wahać nędzarz, wahać się czas długi,
I wydać —


Mołnia.

W jego cnocie Dymitr się zasadził.


Zborowski.

Słaba cnota nędzarza.


Mołnia.

W was słabsza bogacze,
Nie ceni ten łez cudzych, kto nigdy nie płacze,
Przeda ojca i matkę kto się kocha w sobie.


Zborowski.

A on?


Mołnia.

On przywykł ludzi oceniać cierpienia.


Zborowski.

On? co bez łzy codziennie musi stać na grobie?

Którego śmierć najpierwsze stanowi życzenia?
On, co ze śmierci żyje?


Mołnia.

Bóg mu od powicia,
Nie dał złota w przydatku do roskoszy życia.
Zarabia na chleb własny, nieczuły z rzemiosła,
Nieraz mu się pierś może westchnieniem podniosła,
Nieraz ojca od dzieci, gdy dzielił na wieki,
Przybiegła mu łza z serca na suche powieki,
A wy — Zamknięci w miękkiéj roskosznéj komnacie,
Jeżeli w wasze okno pieśń śmierci zadzwoni,
Ażeby łzy nie wylać po nie swojéj stracie,
Uszy i oczy w drżącéj ukrywacie dłoni,
Wybyście czulsi byli na cudzą niedolę?
Wy?


Zborowski.

Pomnij jednak, że chęć złota nami
Nie poruszy. Zysk żaden serca nie omami,
Dla siebie samych, jeśli nie dla cnoty,
Nie popełnimy zbrodni — bojąc się zgryzoty.


Mołnia.

Prawda — Ale ten człowiek cnotliwym jest szczerze,
Kocham Kniazia nad wszystko, gdyby był cień zdrady
Jużby nas tu nie było — lecz temu nie wierzę.


Zborowski.

Tak! ale insi ludzie, mieszczanie, sąsiady —
Dymitr nie jest tu pewnym — o! niechaj ucieka,
Nie zna on Zborowskiego —


Mołnia.

Więc Zborowski zginie!


Zborowski.

Nie tak łatwo!


Mołnia.

Najłatwiéj! droga niedaleka
Kilka kroków przez miasto i w rannéj godzinie,
Nim się ze snu przeciągnie i otworzy oczy,
Z jednego snu na drugi piorunem przeskoczy.


Zborowski.

Ja ci tego nie radzę, to nad twoje siły,
Straże w koło —


Mołnia uśmiechając się.

Kobiétę wszakżeby puściły.


Zborowski.

Zapewne — ale z bronią nie chodzi kobiéta?


Mołnia.

Z bronią? — brońby tu była na sercu ukryta,
I któżby się domyślił?


Zborowski.

Tak.

(słychać szelest za sceną)
Mołnia bieży do drzwi.

Szelest taki?? (słucha)
Boże!


Zborowski.

To wiatr porusza smętarnemi krzaki —


Mołnia przy drzwiach.

Nie! ja ucho mam dobre — ktoś szedł — to stąpanie,


Zborowski.

O! tak ci się zdawało!


Mołnia.

Nie zdawało panie —
Jestem pewna (chwyta pistolet) i wy się miejcie w gotowości,
Jeżeli tu przyjść zechcą — dobrze przyjmiem gości.
Jak przystało zdradzonym — żelazem — ołowiem —


Zborowski.

Połóż broń, próżna bojaźń — któżby to był bowiem,
W mieście śpią — szedłem, światła pogaszone wszędzie —


Mołnia.

Zły czuwa, myśli, knuje — lecz jeśli przybędzie,
Okupim swoje życie drogo — bardzo drogo!


Zborowski.

Jeśli zechcą was śpiących, bezbronnych zejść mogą.


Mołnia.

Ja nie śpię —


Zborowski.

Nigdy?


Mołnia.

Czuwam za nas dwoje —


Zborowski.

Lecz uśniesz choć na chwilę —


Mołnia.

Dopóki się boję
Póki Dymitr nie będzie od zbójców daleki,
Ja nie zasnę, nie zamknę, nie zmrużę powieki.
Zbójcy mogą być wprawni, ja będę ostrożna.


Zborowski.

Lecz zważ że Zborowskiego zbójcą zwać nie można.
Król mu kazał — Król panem i życia i doli.


Mołnia.

Nie jest zwyczajnym — zbójcą jest z królewskiéj woli,
Nagroda go zapewne za wierność nie minie,
A za nią nie minie imię zabójcy i kata.


Zborowski ze złością.

Kata? jakto??


Mołnia.

Nazwiskiem czynu nie obwinie,
Chce zabić, za zabójstwo czeka go zapłata,
Kimże jest sam go nazwij


Zborowski.

On spełnia rozkazy! —


Mołnia prędko.

Wszakże i kat je spełnia, a jakże się zowie?
Katem, katem, Zborowski powtórzę sto razy.


Zborowski gniewnie.

Taką rzeczą katami byliby sędziowie —
Wszak oni karać każą? —


Mołnia.

Jam prosta dziewczyna,
Ja nic nie znam, nic nie wiem — W swéj tylko obronie,
W obronie kraju człowiek jeśli walkę wszczyna,


Taki jeden niewinny — Ale w cudzém łonie
Topić miecz, gdy bez broni winny z płaczem stawa,
To zbrodnia! Tak zabijać Bóg wam nie dał prawa!
Zborowski kat i zbójca!


Zborowski chwytając za miecz i zbliżając się ku niéj.

Wiesz jak się ja zowię?


Mołnia wpatrując się w niego.

Ty panie? — nie pytałam — przyjaciół imienia
Wiedzieć mi nie potrzeba?


Zborowski.

Lecz często się zmienia,
Druh szczery, druh od serca na nieprzyjaciela.
Wiesz kto jestem?


Mołnia przestraszona nieznacznie sięga po broń.

Nie — panie.


Zborowski odskakując

Mnieś katem nazwała
Zborowski! — ja nim jestem.


Mołnia strzelając do niego.

Masz! odpowiedź cała!


Zborowski przyskakując chwyta ją za ręce — ona wyrywa się i targa.

Śmiało ale nietrafnie (śwista) czy jesteście blisko?

(pode drzwiami i oknami odzywa się kilka głosów, szczęk broni, i hałas, Zborowski trzyma ją ciągle).

A cóż czy mi i teraz nie zmienisz nazwiska?
Czy kat jestem?


Mołnia wyrywając się.

Puść zbójco, puść!


Zborowski.

Héj do mnie moi!!



SCENA   XIII.
Ciż sami, dwóch sług wpada drzwiami w głębi.
Zborowski do nich.

Weźcie ją i skrępujcie. Reszta was niech stoi —
Zatulcie usta, krzyczeć jeśliby myślała —
Cicho! śpią jeszcze wszyscy — ja nie tracąc chwili
Idę! —

(słudzy przytrzymują Mołnię — Zborowski wydobywa pałasz, podchodzi kilka kroków i wraca)

Ty coś mię katem i zbójcą nazwała,
Dziewczyno! nie my Kniazia Dymitra zgubili —
Nie z naszéj on przyczyny zabitym zostanie.
Tyś mnie tu sprowadziła, szedłem w ślad za tobą,
Tyś zgubiła Dymitra.


Mołnia wyrywając się.

Zlituj się, szatanie! —


Zborowski.

Tyś jego katem nie ja. Dzisiaj ranną dobą
Spostrzegłem cię i znając łatwowierność twoję,
Pod przyjaciela skryłem się imieniem,
Tyś mi sama odkryła tajemnice swoje,
Za tobą szedłem tutaj i błogiém zdarzeniem
Odkryłem czegom żądał. Pod twemi oczyma,
Dymitra pierś rozkrwawię — Dymitra zabiję,
A tobie, że nad życie większéj kary nie ma,
Zostawię nędzne życie!


Mołnia płacząc.

Ja go nie przeżyję!


Zborowski.

Przeżyjesz! patrz! czy widzisz ostrze miecza mego,
Chwila — i będzie leżał na Dymitra głowie.

(śmieje się)

I krople téj krwi drogiéj po mieczu pobiegą —

A ten kto wrogów zwabił, powiedz, jak się zowie?
Ja kat, a ty dziewczyno?


Mołnia wyrywając się.

Ratujcie — o! panie!
Tutaj Dymitra nie ma.


Zborowski.

Za późne wykręty!
Jest tam — śpi — miecz mu przerwie marzenie i spanie,
A ten miecz kto sprowadził?


Mołnia.

Zabij mię — przeklęty!


Zborowski.

Kto zabije Dymitra czy słyszysz dziewczyno?
Kto wydał Zborowskiemu? Nie grabarz dla złota,
Nie zdrajca — tyś wydała, ty będziesz przyczyną,
Że mu prędzéj kark hardy szabla podruzgota.

(śmiejąc się.)

Od siebie i od Króla — od Księżnéj Beaty,
Dziewczyno, przyjmiéj szczere przyjm podziękowanie,
Masz prawo do wdzięczności, prawo do zapłaty,
Oto worek —

(rzuca jéj pod nogi)

Dam więcéj jeśli tych nie stanie.
Takich usług nie można, płacić nadto drogo,

Takie ofiary czémże nagrodzić się mogą??

(śmieje się)

Gdyby nie ty — długobym włóczył się po świecie,
Próżnom szpiegów rozsyłał, ostrzył miecz stępiony,
Tyś mi najkrótszą drogę pokazała przecie —
I kiedyż?? Gdy śpiąc Dymitr leży bez obrony,
Kiedy bez niebezpieczeństw, walki, wszystko zrobię,
Raz jeszcze moje dziewczę, dzięki dzięki tobie!

(śmieje się idzie i powraca znowu)

Miło ci? wszakżeś pewnie z swéj usługi rada,
Jakąż roskoszą serce twoje się zalewa!
On śpi, i z snem ku niemu podchodzi śmierć blada,
On śpi, z jutrem się jeszcze obudzić spodziewa,
I gnać mnie jeszcze daléj za sobą po świecie.
O! ileżem ci winien, żem go pojmał przecie.
Bo nie wiesz i mnie pogoń próżna, długa, trudzi
Idę ją skończyć — Dymitr już się nie obudzi,
Chyba na inszym świecie. Tam gdy się spotkacie,
Pewnie ci podziękuje za wierność ku sobie,
Idę!

(idzie i obraca się)

Wszak tam go znajdę, w pobocznéj komnacie?
Idę — słyszysz dziewczyno — idę —

Mołnia wyrywa się coraz silniéj)

— wiesz co zrobię
Miecz ostry!

(idzie powoli oglądając się)

ręka silna, zabiję przykładnie
Bez jęków, męki, wzniosę miecz i łeb upadnie —
Idę! —

(idzie powoli na prawo i znowu się obraca)

— ty nie płaczesz?


Mołnia spokojnie na pozór.

Nie znajdziesz nikogo,


Zborowski z uśmiechem.

Nikogo oprócz niego! zapóźno niebogo!
Miałaś go iść obudzić — Dziw że wśród hałasu,
Dotąd się nie obudził i słodkiego wczasu,
Tak blisko mnie kosztuje.


Mołnia.

Tam Dymitra nie ma.


Zborowski.

Zaraz mieć będziesz głowę jego przed oczyma.


Mołnia.

On uciekł —


Zborowski śmiejąc się.

Uciec! wówczas gdym rozstawił stróże,
Pod oknami, w około — mysz uciec nie może,
Ptaszekby nie wyleciał —


Mołnia.

O! on już daleko!


Zborowski idąc.

Zobaczym!


Mołnia.

Był loch długi —


Zborowski.

Loch? — nie! nie ucieką!
To baje — Lecz ja głupi rozmawiam tu, stoję,
I sporzę zasypiając na powinność moję.

(próbuje palcem miecza — do sługi)

Czy ostrzyłeś mi szablę? coś tępa się zdaje?


Sługa (jeden z trzymających Mołnię).

Och! co dzień ci ją ostrzę, włos w kawałki kraje,
Ostra!


Zborowski.

Gdybym go nie miał zabić jednym razem,
Pamiętaj! ty tém samém dostaniesz żelazem,
Słyszysz? idę dziewczyno!


Mołnia wyrywając się.

Idź — nie ma — nikogo —
Boże!


Zborowski idąc.

Boskie wyroki zbawić go nie mogą,
Był zbrodniarzem wiek cały. Srogi na zbrodniarze,
Bóg miecz mój tutaj zesłał — Bóg nim go ukarze!
On zginie!


Mołnia wyrywając się.

I ty zginiesz!


Zborowski.

A tak — jutro rano,
Przyjdziesz pewnie mnie zabić — dobrze że wiem wcześnie,
Rozkażę by cię do mnie co prędzéj puszczano,
Wstanę żebym téj chwili nie utracił we śnie,
Będę czekał — tym czasem.



SCENA   XIV.
Ciż sami. Gdy Zborowski ku drzwiom idzie na prawo, wychodzi z nich Grabarz, pogląda i cofa się z przestrachem. Zborowski oglądając się na Mołnię, nie widzi go z początku.
Grabarz cicho.

Zbrojni — o téj porze!
Czego chcą! ach na Boga! (cofa się na krok) — on śpi — to po niego!

Pewnie po niego przyszli — jeszcze uciec może,
Nie widzieli mnie — idę —


Zborowski postrzegając go i podbiegając ku niemu

Ktoś ty? po co? czego?


Grabarz. postępując ze drzwi.

Jabym was mógł zapytać, jakiém prawem w nocy,
Przychodzicie tu do mnie z bronią i krzykami?


Zborowski.

Do ujęcia zbrodniarza masz dodać pomocy,
Wysłany jestem za nim — on jest między wami —
Kniaź Dymitr Litwin; u ciebie się kryje —
Musisz go wydać —


Grabarz.

Wydać! na rozkazy czyje?


Zborowski.

Mam rozkaz mego Króla.


Grabarz.

Król twój nie jest mojém.
Nie znam jego i ciebie, wszedłeś tu rozbojem,
Z bronią, z krzykiem i ludźmi — Ja znam prawa swoje,
Nie jesteś w kraju swoim, lecz na naszéj ziemi,

Tu ja nie znam rozkazów i gróźb się nie boję —
Nie idziesz praw nam dawać, lecz żyć pod naszemi,
Zbrodniarz czy nie — ja nie wiem.


Zborowski.

Mandat ci pokażę —


Grabarz.

Mogłeś go zabić u was — tam, w kraju, u siebie —


Zborowski.

Wszędzie zbrodniarz zbrodniarzem i podlega karze.


Grabarz.

U nas karać bez sądu, nie było zwyczaju.


Zborowski.

Był sąd.


Grabarz.

Ja o nim nie wiem, i choćby był, przecie
U nas go nie sądzono, nam nie rozkazano,
Gonić go i wydawać —


Zborowski dobywając papiery z zanadrza.

Czy pismo umiecie?
Oto wyrok.

(podaje, Grabarz odpycha, on chowa nazad)
Grabarz.

Wasz wyrok — tu go nie pisano.
Jeżeli krokiem tylko stąpił w nasze kraje,

Podlega naszéj władzy, a wasza ustaje.
Choć z ludźmi rzadko mówię, choć się nie uczyłem.
Wiém, co mi mówi serce. I czy wiesz mój panie?
Wielu grzebłem, żadnego jeszcze nie zabiłem.
Żeby kupić tę rękę, złota wam nie stanie —
Nędzny jestem — lecz z głodu umrzeć jeśli Bóg każe;
Jeszcze krwią ludzką dłoni poczciwéj nie zmażę,
A wy i rodem wyżsi i duszą odemnie —


Zborowski.

Prawisz widzę nauki — starcze to daremnie —
Przysiągłem posłuszeństwo — krew swoję czy cudzę,
Wyleję gdy mi każą i ręki nie zbrudzę.
Niewinnego nie biję — ale on po świecie,
Dawno nie swoją głowę, nosi już na grzbiecie
Dawno już cudzych śmierci i łez cudzych brzemię,
Winno było łeb jego obalić na ziemię.
Nie stawaj przeciw ludzi wyrokom i nieba —
Puszczaj mnie — Zginąć musi, zabić go potrzeba,
Nie mogę dać się wymknąć, przemocy użyję,
Każę cię jak ją trzymać — a jego zabiję. —


Grabarz.

Silniejszy możesz zrobić coś zamierzył sobie.


Zborowski idąc.

Prawem, ręką silniejszy — com mówił, to zrobię.


Grabarz. zastępując mu drogę.

Lecz wprzódy mnie zabijesz —


Zborowski.

Ciebie?


Grabarz.

Tak, mój panie,
Jam go tu schronił ręcząc swoją własną głową,
Że póki u mnie będzie nic mu się nie stanie —
Będę go bronił. I mnie drogie moje słowo.
Gość mój nie zginie u mnie, albo ja z nim razem,
Gdybyście przyszli z Króla mojego rozkazem,
I tak bym go nie wydał. —


Zborowski.

Gościnność tę chwalę
Lecz mu słowa dotrzymać, nie potrzeba wcale —
On wszystkie swoje łamał —


Grabarz.

Tém też gorzéj jemu —
Był złym — lecz ja dla tego mamże złym być panie?
Cudze grzechy nic sercu nie ciężą mojemu —
A swoich ja mieć nie chcę —


Zborowski idąc daléj.

To próżne gadanie —

Na co się spierać długo.

(idzie — Grabarz zastępuje mu drogę).
Grabarz pokazując nóż.

Krokiem nie idź daléj,
Będę bronił —


Zborowski.

Uważaj, myśmy tu nie sami,
Klasnę na ludzi, znaku mojego czekali,
Mam ich więcéj tu w koło, u drzwi, pod oknami.
Każę skrępować —


Grabarz.

Czekam, lecz póki mam siły
I ręce wolne — będą go broniły. —


Zborowski klaszcząc w ręce.

Dobrze więc! dwóch tu jeszcze!!

(drzwiami z głębi wchodzi dwóch sług i staje)

— widzisz — są gotowi.


Grabarz.

I jam gotów się bronić —


Zborowski.

Nie spieraj się próżno,
Ja nie chcę gwałtu czynić słabemu starcowi. —

Jeden na tylu — wszakże oprzeć się nie możno,
Skończy się zawsze na tém, że liczba pokona.


Grabarz.

Zobaczym. —


Zborowski.

Próżno starcze — patrz jak ta dziewczyna
Spokojnie stoi, chociaż kocha go i ona,
I bronićby go chciała, ale nie zaczyna —


Grabarz.

Bo ją ludzie trzymają —


Zborowski.

To i ciebie czeka,
Jeśli mi będziesz bronić!

(Mołnia nagle rzuca się, wyrywa pistolet, podbiega do Zborowskiego i strzela z bliska — chybia — porywa nóż z za pasa i staje przy Grabarzu u drzwi na prawo).
Mołnia strzelając.

Skończę — Bóg pomoże!
Przeklęte ręce moje (rzuca pistolet) ratuj! Boże! Boże!


Zborowski.

Już raz drugi — dziewczyno teraz nie przebaczę!


Mołnia.

Chodź, chodź — stoim oboje —


Zborowski podnosząc szablę.

Zaraz ja zobaczę
Jak wy mocno stoicie?

(do sług).

— na nich chłopcy — śmiało! —

(Słudzy i Zborowski rzucają się na nich, tamci cofają się w głąb do prawych drzwi i nikną wszyscy w alkierzu. Krzyki i szczęk broni słychać przez całą następną scenę — w których panuje głos Zborowskiego i Mołni).



SCENA   XV.
(Gdy Zborowski ostatnich słów domawia, wpada dwóch sług drzwiami z głębi).
Piérwszy sługa patrząc we drzwi na prawo.

Jak wrzeszczą!


Drugi sługa zaglądając także.

Ciemno!


Piérwszy.

Dziś rzecz skończym całą.
Zapewne go zabiją —


Drugi patrzy.

Pewno go zabiją —
Nie darmośmy tu przyszli pochwycim jak swego —

(patrzy na prawo i zbliża się)

Co za krzyki jak straszliwym głosem biedni wyją!

(patrzą oba i zbliżają się do drzwi prawych)

Czy ich wszystkich zabije, czy tylko jednego?


Piérwszy patrząc.

Jednego jednym tylko —


Drugi patrząc

Widać go tak bronią!


Piérwszy słuchając i zbliżając się ciągle ale powoli.

Ba! gdyby ich stu było, od nas nie zasłonią.


Drugi.

Zapewne (słucha) ciszéj trochę — Zabić już musieli



SCENA   XVI.
Ciż sami. Kobieta wybiega ze drzwi na prawo i leci do trumny, w ktoréj dziecko leży i na ręce je porywa. Za sceną krzyk ciągły.
Kobieta biegnąc.

Zbójcy! o! Matko Boska uratuj mi syna —
Krew wszędzie! — dziecię moje — skoczyłam z pościeli
Słyszałam głos dziecięcia! ach! żywa dziécina!

(biega po izbie niespokojna z dzieckiem na ręku)

Lecz tam — mąż mój — ten obcy —


Piérwszy sługa.

O! ten pewnie zginie!


Kobiéta.

Mój mąż? — Boże! — lecz dziécię — idę — mąż — tu dziecię —

(biega)

Mąż mój — tam — tutaj —


Drugi sługa.

Mąż twój może się wywinie

(krzyki ciągłe).

Nie bój się — lecz tam nie idź —


Kobiéta biegając ode drzwi do drzwi.

Mąż mój! czego chcecie,
Pocoście przyszli zbójcy? przypatrzyć się nędzy —
Nie znajdziecie tu złota, nie mamy — pieniędzy —
Darujcie życiem!!


Piérwszy sługa.

Życia nikt ci brać nie myśli,
Myśmy po inne życie, nie po wasze przyśli —


Kobieta biegając ciągle.

Boże!!



SCENA   XVII.
Ciż sami. Zborowski z mieczem zakrwawionym, za nim czterech sług.
Zborowski do swoich,

Precz stąd! już wszystko skończyliśmy przecie —
Zginął! idźcie do domu — Czemuż nie idziecie?
Wnet też i ja za wami!

(Kobieta w czasie tych słów wbiega we drzwi na prawo, słudzy wychodzą. Zborowski miecz chowa do pochew).



SCENA   XVIII.
Zborowski. Mołnia wpada z nożem w ręku, suknie potargane — krwią zbroczona, na twarzy najwyższy stopień rozpaczy i obłąkania — Bieży prosto na Zborowskiego — on ucieka powoli, śmiejąc się po izbie.
Mołnia.

Zginiesz jak on zginął.
Zabiję cię — zabiję — szatanie — zabiję —
Wnętrzności wydrę — serce — krew twoję wypiję,

Nie minie cię śmierć twoja — jego miecz nie minął,
Zabiję — muszę zabić — o! Dymitr nie żyje! —
Dymitr!!!!

(biega za nim).
Zborowski uciekając za drzwi w głąb.

Tak! zginął, a tyś go zabiła

(przeze drzwi)

Pamiętaj! słyszysz — zginął z twojéj ręki —
Zginął przez ciebie — tyś śmierć sprowadziła —
Ty! ty! ty!

(Mołnia rzuca się na drzwi, Zborowski ucieka).



SCENA   XIX.
Mołnia sama rzuca się na ziemię.

Ja! o biada! o! piekło — o — męki!
Umrę — Boże — nie żyje! — Żyję — skończyć trzeba

(porywa nóż i mierzy w piersi).

Zabić się, umrzeć — (wzdryga się) śmierć — umrzeć! o nieba!

(przykłada znowu nóż do piersi)

Tak! umrzeć! umrzeć! — razem —

(Pada na nóż przykładając go do piersi. Krew tryska. Ona miota się obłąkana z krzykiem i tarza się we krwi po podłodze).


SCENA   XX.
Mołnia. Grabarz wpada ze drzwi prawych i bieży ku niéj.
Mołnia konając.

Zabi — łam go — Boże!


Grabarz stojąc przy niéj.

Kona!

(zbliża się i podnosi ją na ręku).

— a jam ich przeżył — słabe ręce moje

(wyjmuje nóż z jéj piersi i rzuca).

Żyje jeszcze — ratunek ocalić ją może!
Żono! żono!


Mołnia. konając.

Zabi — łam! — (kona)


Grabarz schylając się i kładnąc ją na ziemi.

Skonała — oboje!



Koniec Aktu 3go i ostatniego
KONIEC POEZYJ






  1. Kleopatra.
  2. Kościeleckę, z dworu Zygmunta I z którą wprzódy Król Zygmunt miał syna Jana, Biskupa wileńskiego, a potém poznańskiego
  3. Beata i Halszka były obrządku łacińskiego, Wasil zaś i linia męzka Ostrogskich, religii greckiéj.
  4. Nazwisko miejsca nad granicą, nie zaś kraju. Patrz Niesieckiego.
  5. Stara forma zamiast — nazwie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.