Meir Ezofowicz/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Meir Ezofowicz
Podtytuł Powieść z życia Żydów
Wydawca Nakład S. Lewentala
Data wyd. 1879
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Michał Elwiro Andriolli
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

MEIR EZOFOWICZ.



POWIEŚĆ Z ŻYCIA ŻYDÓW.

PRZEZ

Elizę Orzeszkową.



Z 26 ILUSTRACJAMI ANDRIOLLEGO.





WARSZAWA.
NAKŁAD I DRUK S. LEWENTALA.
Nowy Świat, Nr. 1258a (nowy 39).

1879.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 18 Ноября 1878 года.


Wszystkim ziomkom moim, z dobrą wiarą i wolą pragnącym światła i pokoju, bez względu na to, gdzie i jak oddają oni cześć Bogu, — powieść tę poświęcam.
Autorka.




Wstęp.



U szczytów cywilizacyi zbiegają się i zgodnie łączą się ze sobą różnorodne gałęzie wielkiego drzewa ludzkości. Oświata najlepszym jest apostołem powszechnego braterstwa. Wygładza ona chropowatości zewnętrzne i ścina wewnętrzne wybujałości, dozwala przyrodzonym cechom plemion różnych rozwijać się obok siebie we wzajemném poszanowaniu, same nawet religijne wierzenia oczyszcza z narośli, wytworzonych przez zmienne czasy, a sprowadzając je do najprostszego ich wyrazu sprawia, iż spotykają się one ze sobą bez wstrętów i szkód.
Inaczéj dzieje się w głębokościach, w społecznych dolinach, nad którymi nie świeci słońce wiedzy. Tam ludzie są jeszcze dziś takimi, jakimi byli w odległych stuleciach. Czas, kopiąc mogiły przodkom ich, nie zagrzebał wraz z nimi form i treści, które, wciąż odradzając się, tworzą pośród zdumionych społeczeństw niepojęte już anachronizmy. Tam istnieją odrębności, ostrymi kantami odpychające wszystko, co nie jest niemi; czołgają się nędze fizyczne i moralne, z imienia nawet nieznane tym, którzy stanęli u szczytów. Tam są zbiorowiska ciemnych postaci, odskakujące od jasnego tła reszty świata, w mętnych zarysach Sfinksów, strzegących grobów, i szeroko rozkładają się skamieniałości wiar, uczuć i obyczajów, istnieniem swém zdające się świadczyć o tém, że geniusze wielu stuleci jednocześnie nad światem panować mogą.
Patrycyat i plebs, przeistaczając z upływem czasu naturę swą i racyą swego bytu, zamieniły dziś dawne swe role. Pierwszy stał się obrońcą i krzewicielem równości, drugi uparcie trwa przy wyróżnieniach i odrębnościach. I jeżeli niegdyś przemoc i uciski przybywały od tych, którzy stali wysoko, ku tym, którzy w prochu i pokorze roili się na głębokościach; teraz z głębokości podnoszą się niezdrowe wyziewy te i ciężkie kamienie obrazy, które zatruwają życie i utrudniają drogi wybrańcom cywilizacji.
Nieszczęsne i unieszczęśliwiające doliny takie, otoczone i od reszty świata oddzielone grubym łańcuchem gór z mgieł i ciemności, istnieją w społeczeństwie izraelskiém również jak i w innych, a nawet jest ich tam nierównie więcéj niż w innych. Zbyt przedłużone istnienie ich wynikiem jest wielu przyczyn dziejowych i cech plemiennych. Dziś są one zjawiskami wabiącymi ku sobie wzrok myśliciela i artysty niezmiernym wpływem, który wywierają dokoła, i niepospolitością kolorytu swego, na który składają się mroki tajemnicze i przerzynające je jaskrawe ognie. A jednak — któż bada je i zna? Ci nawet, których jedność krwi i tradycyi pociągnąćby powinna ku miejscom tym, zagubionym w ciemnościach, nie poséłają ku nim malarzy ni apostołów, nie zawsze nawet wierzyć chcą w ich istnienie.
Jakże naprzykład zdziwioném byłoby towarzystwo izraelskie, zgromadzone w największém z miast krajowych, złożone z mężczyzn wykształconych, uczonych, oddających się zawodom stojącym na czele umysłowości ludzkiéj, i kobiet, które we wdzięku, wykwintności, dowcipie nie ustępują częstokroć najwydatniejszym postaciom kobiecym innych społeczeństw, jakże zdziwioném byłoby towarzystwo to, ubrane w czarne fraki i jedwabne suknie, gdyby ktokolwiek opowiadać mu zaczął nagle o tém: co to jest Szybów i co się dzieje w Szybowie!
Szybów? na jakiéj planecie znajduje się miejsce to? a jeżeli na naszéj, jaka je zamieszkuje ludność? z białych, czarnych czy brunatnych ludzi złożona.
Otóż, czytelnicy, podejmuję się zaznajomić Was z tą głęboką, bardzo głęboką doliną społeczną, która nosi tylko co wymienioną nazwę. Niedawno odegrał się w niéj dramat ciekawy, godny życzliwego spojrzenia waszego, silnego uderzenia serca i długiéj, smętnéj chwili zadumy. Że jednak, dla pełnego uwydatnienia faktów i postaci, należy ukazać je na tle, śród którego powstały one i rozwinęły się i w którego głębokich perspektywach mieszczą się żywioły będące przyczyną ich bytu, pozwólcie abym przed odsłonięciem zasłony, ukrywającéj pierwsze sceny dramatu, opowiedziała Wam, w krótkich rysach zawartą, historyą małego miasteczka.

∗                ∗


Daleko, daleko od téj gałęzi kolei żelaznych, która przerzyna Białoruskie strony, daleko nawet od przebiegającéj je spławnéj rzeki Dźwiny, w jednym z najustronniejszych zakątków, jakie dotąd jeszcze istniéć mogą w Europie, pośród gładkich, cichych, rozległych równin, na zbiegu dwóch szerokich, piaszczystych dróg, które, wywijając się z pod skłonów bladego nieba, znikają w głębiach czarnego lasu, szarzeje gromada kilkuset domostw mniejszych i większych, tak ściśle zbliżonych ku sobie, że, patrząc na nie, możnaby rzec, iż były one kiedyś w wielkiéj jakiéjś trwodze, i zbiegły się raz, aby we skupionéj gromadce módz łatwiéj zamieniać się szeptami i łzami.
Jest to Szybów, miasteczko zamieszkiwane przez izraelską ludność, wyłączniéj jeszcze niż wiele innych miejsc podobnych, całkiem prawie wyłącznie, bo z wyjątkiem jednéj tylko uliczki, znajdującéj się na samym skraju miasteczka, przy któréj w kilku chatach i dworkach mieszka kilkudziesięciu bardzo ubogich mieszczan i bardzo cichych, starych emerytów.
Jedyna téż to jest uliczka, śród któréj panuje cisza i w lecie kwitną skromne kwiaty. Gdzieindziéj niéma kwiatów, ale panuje wielki i nieustanny gwar. Gwarzą tam ludzie i ruszają się nieustannie, zapobiegliwie, namiętnie we wnętrzach domostw i na ciasnych, błotnistych przejściach, noszących nazwę ulic, i na okrągłym, dość obszernym rynku, pośrodku miasteczka umieszczonym, dokoła którego otwierają się nizkie drzwiczki cuchnących kramików, na którym, po całotygodniowych targach, sprowadzających okoliczną ludność, pozostaje niezmierzona i nieprzebrana ilość błota i śmieci, nad którym nakoniec panuje wysoki, ciemny, dziwnego kształtu dom modlitwy.
Budowa ta jest jednym z rzadkich już okazów staréj architektoniki izraelskiéj. Malarz i archeolog mogą zatrzymywać na niéj wzrok swój z jednostajną ciekawością. Od pierwszego zaraz rzutu oka poznać można, że jest to świątynia, jakkolwiek pozór jéj czyni ją niepodobną do wszystkich innych świątyń. Cztery jéj grube, wysokie, ciężkie ściany, zarysowują monotonne linie ogromnego czworokąta i mają ciemno-brunatną barwę, przyoblekającą je piętnem powagi, starości i smutku. Stare téż to są, odwieczne ściany niezawodnie, bo podłużnymi pasy porasta je tu i owdzie zielonawy mech. U góry, wysoko, przerzyna je szereg długich, wązkich, głęboko osadzonych okien, przypominających kształtem swym strzelnice warownych murów, powyżéj zaś całą budowę okrywa dach, którego trzy ciężkie, jedno na drugie spadające piętra, podobnemi wydają się do trzech brunatnych, omszonych, olbrzymich grzybów.
Wszystko, co tylko pokaźniejszy posiada pozór i do ogólnego użytku służy, skupia się tu i chroni pod osłonę brunatnych ścian świątyni i grzybiastego jéj dachu. Tu, dokoła obszernych dziedzińców, stoją przyszkółki, hedery, miejsca zgromadzeń zwierzchności kahalnéj; tu przysiadł niziuchny, czarny domek o dwóch okienkach, istna lepianka, którą od kilku już wieków i wielu pokoleń zamieszkują Rabbini, ze słynnéj w gminie i daleko po za gminą rodziny Todrosów pochodzący; tu nakoniec panuje zawsze czystość wzorowa, a choć gdzieindziéj, w jesiennéj szczególniéj i wiosennéj porze, ludzie topią się niemal w błocie i zagrzebują w śmieciach, podwórze szkolne okrywają zawsze suche i białe kamienie; źdźbła słomy nawet trudno by na nich dopatrzéć, bo jeśli i znajdzie się kiedy jakie, wnet podnosi je ręka przechodnia, dbałego o piękność miejsc, ścielących się do stóp świątyni.
Jakie znaczenie Szybów posiada dla ludności izraelskiéj, zamieszkałéj w stronach Białoruskich, a nawet daléj jeszcze, na szerokich przestrzeniach Litwy, wnieść można z kłopotliwego dość wydarzenia, które spotkało pewnego, bardziéj wesołego niż mądrego szlachcica, w rozmowie z pewnym żydkiem faktorem, bardziéj jednak dowcipnym niż pokornym.
Żydek faktor stał u drzwi gabinetu pańskiego, pochylony nieco ku pańskiemu obliczu, uśmiechniony, gotów zawsze do sprężystego poskoku w celu usłużenia panu, i dowcipnego słówka, w celu obudzenia dobrego jego humoru.
Pan był w dobrym humorze i żartował z Żydka.
— Chaimku — mówił — czy byłeś ty w Krakowie?
— Nie byłem, Jaśnie Panie!
— Toś ty, Chaimku, bardzo niemądry!
Chaimek ukłonił się.
— Chaimku, czy byłeś ty w Rzymie?
— Nie byłem, Jaśnie Panie!
— Toś ty, Chaimku, bardzo niemądry!
Chaimek ukłonił się powtórnie, ale zarazem o dwa kroki bliżéj do pana przystąpił. Na ustach zaigrał mu jeden z tych uśmiechów, właściwych ludziom jego plemienia, sprytnych, przebiegłych, o których powiedziéć na pewno nie można, czy się maluje w nich pokora, czy téż tajemny tryumf, — pochlebstwo, czy szyderstwo.
— Przepraszam Jasnego Pana — rzekł z cicha — czy Jasny Pan był w Szybowie?
Szybów odległym był od miejsca, na którém toczyła się rozmowa, o jakich mil dwadzieścia. Szlachcic odpowiedział:
— Nie byłem.
— A co teraz będzie? — ciszéj jeszcze szepnął Chaimek.
Podanie zamilcza o tém, co na kłopotliwe pytanie to odpowiedział wesoły szlachcic; ale z posłużenia się Szybowem, jako argumentem odpierającym ubliżające twierdzenie, a raczéj wywzajemniającym się za nie, wnieść można, iż dla Chaimka Szybów był tém, czém dla szlachcica był Kraków i Rzym, więc miejscem skupiającém w sobie i przedstawiającém cywilne i religijne powagi.
Gdyby ktokolwiek zapytał był podówczas żydka faktora: dla czego tak wysokie znaczenie przywiązuje do mieściny małéj, zapadłéj wśród głuchych równin, wymieniłby on prawdopodobnie dwa tylko nazwiska będące nazwiskami dwóch rodów od wieków w Szybowie zamieszkałych: Ezofowiczów i Todrosów. Pomiędzy dwoma rodami temi taka zachodziła różnica i taki wytworzył się podział, że Ezofowiczowie przedstawiali sobą, do wysokiego stopnia spotęgowany, żywioł świeckich świetności, jako to: licznego rozrodzenia się i zestosunkowania, bogactwa i bystréj zręczności w robieniu interesów i powiększaniu majątku; Todrosowie zaś przedstawicielami byli żywiołu duchowego: pobożności, religijnéj uczoności, surowéj aż do ascetyzmu czystości życia...
Być może nawet, iż Chaimek zapytany o przyczynę znaczenia przywiązywanego do małéj mieściny, zapomniałby wymienić Ezofowiczów; jakkolwiek bowiem bogactwem i wpływami rodu tego chlubili się Izraelici wszyscy na wiele dziesiątków mil dokoła, niby jedną ze swych chwał narodowych, blask ten czysto światowy bladł przy promieniach duchowéj świętości, któremi otoczoném było od niezmiernie dawna imię Todrosów.
Todrosowie uważanymi byli od dawien dawna przez całą ludność izraelską, Białoruś i Litwę zamieszkującą, za skończony wzór i nienaruszoną arkę prawowierności religijnéj. Czy było tak w istocie? Znajdowali się tu i ówdzie uczeni talmudyści, którzy na wzmiankę o talmudycznéj prawowierności Todrosów uśmiechali się jakoś dziwnie, i gdy się zeszli z sobą, smutnie coś o niéj szeptali. Wiele, wiele do myślenia dawała uczonym talmudystom owa sławiona prawowierność talmudyczna Todrosów. Stanowili oni przecież ogromną mniejszość; kilku ich było zaledwie lub kilkunastu, wątpiących wobec wierzących tłumów. Tłumy wierzyły, wielbiły i do Szybowa dążyły, jako do miejsca uświęconego, z pokłonem, po naukę, radę, pociechy i leki.
Nie zawsze przecież Szybów posiadał taką siłę prawowierności. Owszem, pierwszymi założycielami jego byli odszczepieńcy, przedstawiciele w Izraelu ducha oppozycyi i rozbioru, Karaici. Niegdyś, bardzo dawno temu, nawrócili oni byli na wiarę swą możny lud, zamieszkujący płynącą winem i złotem ziemię Chersonesu i stali się jéj królami. Potém, ze wspomnieniami królowania tego, z jedyną religijną i prawodawczą księgą swą, Biblią, powędrowali w świat podwójni wygnańcy Palestyny i Krymu, a mała cząstka ich, sprowadzona na Litwę przez W. Ks. Litewskiego Witolda, posunęła się aż na Białoruś, i tam osiadła w gromadce domków i lepianek, którą nazwano Szybowem.
Natenczas w piątkowe i sobotnie wieczory panowała w miasteczku głucha cisza i ciemność, Karaici bowiem, wbrew talmudystom, nie spotykali świętego dnia sabbatu światłem rzęsistém, gwarném weselem i obfitemi ucztami, ale witali go ciemnością, milczeniem, smutkiem i rozmyślaniem nad upadkiem świątyni, chwały i mocy ojczystéj. Wtedy, z czarnych wnętrzy domostw, z za małych mętnych okienek, wypływały na zewnątrz przyciszone, przeciągłe, śpiewne i żałosne dźwięki, którymi ojcowie opowiadali dzieciom swym o prorokach, którzy nad rzekami Babilonu tłukli harfy swe i ucinali palce u rąk, aby nikt zmusić ich nie mógł do śpiewu w niewoli o błogosławionéj krainie Chawili, kędyś na południu Arabii położonéj, w któréj dziesięć pokoleń izraelskich mieszkało w swobodzie, w szczęściu i pokoju, nie znając co to kłótnia albo miecz, o świętéj rzece Sabbationu, kryjącéj izraelskich tułaczy przed oczyma ich wrogów.
Przyszła jednak pora, w któréj tu i ówdzie, w piątkowe wieczory, okienka domków błyskać poczęły światłami i rzucać na zewnątrz gwar głośnych rozmów i chóralnych modlitw. Rabbanici przybywali. Czciciele talmudycznych powag, przedstawiciele ślepéj wiary w podania ustne, zebrane i przekazane przez Kohenów, Tanaitów i Gaonów, nadchodzili i wypierali z siedlisk garstkę kacerzy i rozbitków. Pod wpływem najścia tego, gmina Karaicka topniała zwolna; ostatni cios zadał jéj mąż, znany w dziejach Izraelitów polskich, Michał Ezofowicz, Senior.
Pierwszy to był Ezofowicz, którego imię wyłoniło się z cieniów niewiadomości. Rodzina jego, niezmiernie dawno w Polsce osiadła, jedną z tych była, które za królów Jagiellonów, pod wpływem praw i zwyczajów, wytworzonych niezwykle wysokim na one czasy stanem oświaty w Polsce, życzliwemi węzły połączyły się z mniejscową ludnością. Seniorem, czyli starszym nad żydami wszystkimi, Litwę i Białoruś zamieszkującymi, mianował go król Zygmunt I-szy, dyplomem, którego ustęp główny brzmiał jak następuje:
„My, Zygmunt, z bożéj łaski i t. d...., wiadomém czynimy wszystkim Żydom, zamieszkałym w państwie, Ojczyźnie naszéj.... Zważywszy na wierne ku nam zasługi żyda, Michała Ezofowicza, i bacząc, abyście w sprawach waszych z Nami w niczém nie doznawali przeszkody i opóźnienia, według sprawiedliwości stanowimy: aby Michał Ezofowicz wszystkie Wasze sprawy przy Nas załatwiał i był nad Wami wszystkimi starszym, a Wy macie za Jego pośrednictwem do Nas się udawać i być jemu we wszystkiém uległymi. Będzie on Was sądzić i rządzić Wami, według zwyczaju Waszego prawa i winnych karać z przyzwoleniem naszém, każdego według zasługi...”

Z kilku wzmianek, które czyni o nim historya, łatwo poznać w Seniorze człowieka silnéj i sprężystéj woli. W pewną siebie dłoń ujął on powierzone mu nad współwyznawcami rządy, a na tych, którzy poddać się im nie chcieli, na Karaitów mianowicie, rzucił klątwę, wyłączając ich z pośród społeczeństwa izraelskiego i odbierającą im prawo do współplemiennéj pomocy i przyjaźni. Pod uderzeniem ciosu tego, egzystencya danych mieszkańców Szybowa, dość smutna, uboga i bezczynna przedtém, ostatecznemu uległa rozprzężeniu. Potomkowie Chazarskich władzców, kacerze, stanowiący, jak zwykle bywa, wśród społeczeństwa swego ogromną mniejszość i będący dlań przedmiotem niechęci i wstrętu, znękani i biedni, z upartém swém a wyłączném przywiązniem do Biblii w sercu, ze swemi poetycznemi legendami na ustach, opuścili miejsce które im dało chwilowy przytułek. Rozeszli się w świat szeroki i nieprzyjazny, za cały ślad dwuwiekowego pobytu swego w szaréj gromadce domostw, rzuconéj wśród Białoruskich rozłogów, pozostawiając kilka rodzin wytrwalszych, namiętniéj przywiązanych do starych grobów, które schroniły kości
Michał Ezofowicz, Senior.
ich ojców, i do wzgórza, usianego gruzami świątyni ich, obalonéj przez zwycięzkich Rabbanitów.

Rabbanici zajęli Szybów w posiadanie zupełne i, co prawda, czynnością swą, zapobiegliwością, ścisłą spójnością działań swych, które źródło siły swéj czerpały z bezprzykładnéj niemal wzajemnéj pomocy, zamienili szarą mieścinę z miejsca ciszy, smutku i ubóstwa, w miejsce ruchu, gwaru, zachodu i bogactw.
W ogóle zresztą, dobrze się działo w czasach onych żydom, poddanym władzy Seniora. Oprócz materyalnych powodzeń, świtać dla nich zaczęła nadzieja wydźwignięcia się z umysłowéj ciemnoty i ze społecznego poniżenia. Senior posiadać musiał umysł bystry i jasny, skoro z za wiekowych uprzedzeń i przesądów dojrzéć potrafił ducha czasu i potrzeby ludu swego. Nie przez fanatyzm religijny zapewne, ale dla czysto administracyjnych lub i szerzéj społecznych celów, odrzucił on był Karaitów od Izraelowego łona; jakkolwiek bowiem Rabbanitą był, więc obowiązanym do bezwarunkowéj czci i wiary względem religijnych powag, sceptycyzm, najlepsza ta a może i jedyna droga ku mądrości, nawiedzał niekiedy umysł jego. W jedném z podań swych do króla, odpierając zarzuty, które czyniono sprawiedliwości dokonywanych przezeń sądów, smutnie i nieco ironicznie pisał:
„Księgi nasze różnie i różnie nakazują; nie wiemy często jak postąpić, kiedy Gamaliel tak, a Eliezer inaczéj rozkazuje. W Babilonie jedna, w Jerozolimie druga jest prawda[1]. My słuchamy drugiego Mojżesza[2] a nowi nazywają go kacerzem. Zachęcam ja uczonych do pisania takich mądrych rzeczy, aby rozumni i głupi słuchać ich mogli.“
Była to właśnie pora, w któréj na Zachodzie, wśród Izraelitów, osiadłych w Hiszpanji i Francyi, podniósł się wielki spór o to: czy nauka świecka wzbronioną lub dozwoloną ma być wyznawcom Biblii i Talmudu. Zdania ważyły się, lecz długo ważyć się nie mogły, gdyż stronnicy bezwarunkowego wyłączenia się Izraela z pośród umysłowych prac i dążeń ludzkości stanowili większość ogromną. Na społeczeństwo każde nachodzą niekiedy chwile takiego zapadania w ciemność. Zdarza się to wtedy najczęściéj, gdy żywotność i energia narodu zmęczoną uczuje się długiém pasmem dokonanych wysileń i przetrwanych męczarni, osłabioną potokami wylanéj krwi. Żydzi zachodni, po kilku stuleciach istnienia w trwodze, tułactwie, we krwi i ogniu, przebywali w wieku XVI chwilę taką. Dalekiemi już były od nich czasy te, w których z łona ich powstawali sławni doktorowie umiejętności świeckich, miłowani przez ludy, poważani przez samych królów; daleką od nich, zapomnianą już, wzgardzoną była szeroka i wysoka myśl Majmonidesa, który, oddając należną cześć izraelskiemu prawodawcy, wielbił téż i greckich mędrców; który naukę biblijną i talmudyczną oprzéć i utrwalić usiłował na podstawach prawd matematycznych i astronomicznych; który otwarcie wyznawał pragnienie zawarcia 2500 arkuszy Talmudu w jednym chociażby, byle jasnym jak dzień, rozdziale; który, mniemań nierozsądnych religijnemi nawet nie usprawiedliwiając wierzeniami, utrzymywał, że „oczy umieszczone są z przodu głowy człowieka, nie zaś z tyłu, dlatego, aby wolno mu było patrzéć przed siebie“ i przepowiadał, „że świat cały napełni się kiedyś wiedzą tak, jak wodą napełnione są otchłanie morza“.
Cztery wieki minęły odkąd znikła z powierzchni świata poważna, słodka, wysoce sympatyczna postać izraelskiego myśliciela, który zresztą był jednym z największych w ogóle myślicieli średnich wieków. Olbrzyma, z orlim wzrokiem i płomienném sercem, zastąpiły karły o piersi zmęczonéj i przesyconéj goryczą, z okiem spoglądającém na świat mętnie, ciasno, podejrzliwie.
„Strzeż się mądrości greckiéj, — wołał do syna swego Józef Ezobi, — albowiem podobną ona jest do Sodomskiéj winnicy, lejącéj w głowę człowieka pijaństwo i grzech“. „Obcy ludzie wciskają się w bramy Syonu!“ wyrzekał Abba-Mari, na wieść o żydowskiéj młodzieży, uczącéj się u innowierczych mistrzów. A wszyscy społem, rabbini i naczelnicy gmin żydowskich na Zachodzie, wydają rozkaz, ażeby nikt przed skończeniem 30 lat życia nie śmiał się krzątać około nauki świeckiéj. „Ten tylko bowiem, powiadają, który napełnił już umysł swój Biblią i Talmudem, posiada prawo ogrzewania się przy obcych płomieniach“.
— „Rabbi! — odpowiadali na to śmielsi nieco, lubo niemniéj poddający się kornie rozporządzeniu duchownych zwierzchników swych, — a jakoż będziemy badali wiedzę świecką po 30 latach naszego życia, skoro do czasu tego umysły nasze stępieją, pamięć umęczy się i nie będziemy już mieli ochoty i siły młodości?“
Stało się przecież tak, jak nakazaném było. Umysły ich stępiły się, pamięć zmęczona omdlała, opadły z nich siły i chęci młodości. Grób Majmonidesa, milczący i nieruchomy, stał pośród morza ciemności, które rozlało się na lud, przez niego wiedziony ku światłu. Na pamięć jego rzucono klątwę, a zuchwała ręka starła mu z grobowca napis, pełny wdzięczności i chwały, zastępując go słowami suchemi i okrutnemi, jak ciemnota i fanatyzm:
„Tu spoczywa Mojżesz Majmonides, wyklęty kacerz.“ Takież same spory, w tymże samym czasie powstały i wśród Izraelitów, w Polsce osiadłych; tylko że nie tyle znużeni udręczeniami, których doświadczyli nieskończenie mniéj, niż współbracia ich na Zachodzie, swobodniejsi, pewniejsi praw swych do bytu i przyszłości, mniéj namiętny wstręt okazywali oni do „obcych płomieni“.
Owszem, utworzyło się wśród nich dość liczne stronnictwo, które wielkim głosem wołało o naukę świecką, o pobratanie się z resztą ludzkości w umysłowych trudach i dążeniach. Jednym z ludzi, stojących na czele stronnictwa tego, był Senior Litewski, Ezofowicz. Za jego-to przeważnie staraniem, wydaną została przez Synod żydowski, w czasie tym zgromadzony, odezwa do wszystkich Żydów polskich, któréj główny ustęp brzmiał, jak następuje:
„Jehowa ma liczne Sefiroty, Adam miał różne doskonałości wypływy. Izraelita téż na jednéj nauce (religijnéj) przestawać nie powinien. Pierwsza jest święta nauka, ale dla tego inne nie opuszczają się. Najlepszy jest owoc rajskie jabłko, ale dla tego czylić nie mamy mniéj smacznego jeść jabłka?... Byli Żydzi u królów na dwore, Mardocheusz był uczonym, Ester była mądra, Nehemiasz był radzcą perskim, — i lud wybawili z niewoli. Uczcie się, bądźcie użytecznymi królowi i panom, a będą was szanować. Ile gwiazd na niebie, ile piasku w morzu, tyle jest Żydów na świecie; ale nie świecą oni jako gwiazdy, lecz każdy ich depcze jako piasek... Jednak rzuca wiatr nasiona różnych drzew i nikt się nie pyta, zkąd najpyszniejsze drzewo ma pochód: czemużby i z nas cedr libański miasto tarniny powstać nie mógł?“
Mąż, pod natchnieniem którego napisana została odezwa, wzywająca Żydów polskich, aby obracali się twarzami w stronę, z któréj nadchodziły światła przyszłości, spotkał się oko w oko z człowiekiem, zapatrzonym w przeszłość i ciemność.
Był nim, świeżo przybyły z Hiszpanii do Polski, a w Szybowie osiadły, Nehemiasz Todros, potomek onego słynnego Todrosa Abulaffi Haleviego, który, przez czas jakiś słynąc z talmudycznéj mądrości swéj i prawowierności, dał się potém unieść ponurym tajemnicom kabalistyki, i wspierając ją powagą swą, przyczynił się znacznie do wytworzenia w Izraelu jednego z najsroższych obłędów, jakiemu duch narodu uledz może. Wieść niesie, że tenże Nehemiasz Todros, noszący tytuł książęcy, Nassi, pierwszy przywiózł do Polski księgę Zohar, zawierającą w sobie wykład, a raczéj kwintessencyą zgubnéj doktryny, i że odtąd właśnie datuje się w Polsce zmieszanie nauk talmudycznych z kabalistyką, które coraz ogólniéj i szkodliwiéj działać miało na umysły i życie Żydów polskich. Historya milczy o rozterkach i walkach, wznieconych innowacyą tą wśród ludu, który już już wybić się miał z ogarniających go długo ciemności; ale podania, świątobliwie przechowywane w łonach rodzin, opiewają, iż w walce, która długo i zawzięcie toczyła się pomiędzy Michałem Ezofowiczem, Żydem zdawna polskim, a Nehemiaszem Todrosem, hiszpańskim przybyszem, pierwszy zwyciężonym został. Strawiony zgryzotą, którą sprawiał mu widok ludu jego, zwracającego się na drogi błędne, gnębiony intrygami, wzniecanemi przeciw niemu przez posępnego przeciwnika, umarł on w sile lat i wieku. Imię jego przechowywane było w rodzie Ezofowiczów z pokolenia w pokolenie. Wszyscy oni szczycili się wspomnieniem tém, jakkolwiek z upływem czasu coraz mniéj rozumieli istotne jego znaczenie.
Od czasu-to owego datuje się wielka powaga Todrosów i stopniowe umniejszanie się wpływów moralnych, wywieranych przez Ezofowiczów. Ci ostatni, wyparci przez pierwszych z dziedziny szerokich, społecznych działań, wszystkie zdolności swe zwrócili na pole starań i zabiegów, mających na celu dobro materyalne. Spławne rzeki okrywały się rok rocznie statkami, będącemi ich własnością, a niosącemi ku dalekim portom ogromne zasoby przeróżnych przedmiotów handlu; dom ich, stojący wśród lichéj mieściny, stawał się coraz bardziéj główném ogniskiem handlowego kredytu i przemysłu; ku nim, jak ku nowoczesnym Rotszyldom, zwracali się wszyscy ci, którzy dla powodzenia zamiarów swych i przedsiębierstw potrzebowali złotéj podpory.
Ezofowiczowie dumni byli zdobytą potęgą kruszcu, i przestali całkiem troszczyć się o inną, o tę potęgę wpływów na ducha i los narodu, którą posiadał pradziad ich, a którą na zawsze zda się wydarli im z rąk Todrosowie, ci Todrosowie, którzy, ubodzy wiecznie, nędzarze niemal, zamieszkujący lichą chatkę u stóp świątyni przysiadłą, gardzący wszystkiém, co miało pozór wykwintu, piękna a choćby wygody, słynęli przecież szeroko na wsze strony kraju i pociągali ku sobie najpobożniejsze westchnienia, najgorętsze marzenia i tęsknoty ludu swego. I raz tylko w ciągu 2-ch wieków, jeden jeszcze Ezofowicz pokusił się nie już tylko o materyalne, ale i o moralne dostojeństwo.
Zdarzyło się to w końcu zeszłego stulecia. W Warszawie zasiadał wielki sejm czteroletni. Odgłosy toczonych tam obrad doszły aż do Białoruskiéj mieściny. Ludność, zamieszkująca ją, ciekawie nadstawiała ucha, słuchała, czekała. Z ust do ust biegła wieść, nabrzmiała nadzieją i trwogą: radzą tam i o Żydach!
— Co tam o nas gadają? co tam o nas piszą? — zadawali sobie wzajem pytania długobrodzi przechodnie ciasnych uliczek Szybowa, ubrani w długie chałaty i w wielkie futrzane czapki. Ciekawość wzrastała z dniem każdym tak bardzo, że aż powstrzymywała, w sposób zupełnie niezwykły, ruch pieniężnych i handlowych interesów. Niektórzy puszczali się nawet w daleką i trudną podróż do Warszawy, aby znaléźć się bliżéj źródła, z którego wychodziły wiadomości, a znalazłszy się tam, przeséłali współbraciom pozostałym w białoruskiéj mieścinie długie listy, zmięte i wyplamione dzienniki, kartki powydzierane z rozlicznych broszur i książek.
Z pomiędzy tych wszystkich, którzy pozostali w miasteczku, najpilniéj i najniespokojniéj nadstawiali ucha dwaj ludzie: Nochim Todros, rabin, i Hersz Józefowicz, bogaty kupiec.
Stosunek wzajemny tych dwóch ludzi zawierał w sobie głuchą, tajemnie wrzącą niechęć. Nie lubili się. Na pozór zostawali ze sobą w zgodzie, ale przy każdéj ważniejszéj sposobności wychodził na jaw i burzliwie nieraz wybuchał antagonizm, istniejący pomiędzy prawnukiem Michała Seniora, Majmonidesowego ucznia, a potomkiem Nehemiasza Todrosa, fanatyka kabalisty.
Raz nakoniec przybyła z Warszawy do Szybowa kartka papieru, zżołkłego i zmiętego w długiéj podróży, a na niéj wypisane były następujące wyrazy:
„Wszystkie różnice w ubiorze, języku i obyczajach, pomiędzy Żydami a miejscową ludnością zachodzące, znieść. Wszystko, co się religii tycze, pozostawić nietykalném. Sekty nawet tolerować, jeżeli te nie będą wpływały szkodliwie na moralność. Żadnego Żyda, zanim dojdzie lat 20-stu życia, do chrztu nie przyjmować. Prawo do nabywania gruntów Żydom udzielić, a nawet tych, którzyby się rolnictwem zatrudniać chcieli, na pięć lat od podatków uwolnić i inwentarzem rolnym obdarzyć. Wzbronić zawierania małżeństw przed rokiem 20-tym dla mężczyzn, a 18-ym dla kobiet.“
Kartkę tę noszono po ulicach, placach i domach, czytano po setne razy, powiewano nią w powietrzu, niby chorągwią tryumfu lub żałoby, dopóty, aż w tych tysiącach rąk niecierpliwych i drżących rozpadła się ona w drobne szmatki, ulotniła się w żółtawy pył i — znikła.
Zdania jednak o tém, co przeczytane zostało, ludność Szybowa nie wyrażała zrazu. Część jéj, znacznie mniejsza, pytające spojrzenia zwróciła ku Herszowi; inna, ogromnie większa, badała twarz Reba Nochima.
Reb Nochim wyszedł przed próg swéj lepianki i chude ręce swe, na znak zgrozy i rozpaczy, wznosząc nad głową, okrytą siwemi włosy, zawołał po razy kilka:
— Assybe! assybe! dajge!
— Nieszczęście! nieszczęście! biada! — powtórzył za nim tłum, zalegający w dniu owym podwórzec świątyni. Ale w téj saméj chwili Hersz Ezofowicz, stojący u samych drzwi domu modlitwy, założył białą rękę za szeroki pas atłasowego chałata, drugą powiódł po bujnéj rudawéj brodzie, podniósł wysoko głowę, okrytą cenną bobrową czapką, i niemniéj donośnie od Rabbina, innym tylko wcale głosem, zawołał:
— Ofenung! ofenung! frejd!
— Nadzieja! nadzieja! radość! — nieśmiało trochę, zcicha, i z ukośném na Rabbina wejrzeniem, powtórzyła za nim nieliczna gromadka jego przyjaciół.
Ale stary Rabbin słuch miał dobry. Usłyszał. Biała broda jego zatrzęsła się, czarne oczy rzuciły w stronę Hersza wejrzenie pełne błyskawic.
— Rozkażą nam brody golić i krótkie suknie nosić! zawołał — żałośnie i gniewnie.
— Rozum nasz uczynią dłuższym i serce w piersiach naszych rozszerzą! — odpowiedział mu od drzwi świątyni doniosły głos Hersza.
— Zaprzęgą nas do pługów i każą nam uprawiać kraine wygnania! — krzyczał Reb Nochim.
— Otworzą przed nami skarby ziemi i rozkażą jéj, aby ojczyzną naszą była! — wołał Hersz.
— Zabronią nam koszery zachowywać i z Izraela uczynią lud chazarników!
— Dla dzieci naszych szkoły pobudują i z Izraela uczynią cedr libański, miasto tarniny!
— Twarze synów naszych brodami porosną, zanim wolno im będzie żony pojąć sobie!
— Kiedy pojmą oni swe żony, rozum w ich głowach i siła w ich rękach będą już wyrosłe!
— Rozkażą nam grzać się przy obcych płomieniach i pić z Sodomskiéj winnicy!
— Przybliżą do nas Jobel-ha-Gadel, święto radości, w którém jagnię bezpiecznie spoczywać będzie obok tygrysa!
— Herszu Ezofowiczu! Herszu Ezofowiczu! przez usta twoje mówi dusza pradziada twego, który wszystkich Żydów zaprowadzić chciał do cudzych płomieni!
— Reb Nochim! Reb Nochim! przez oczy twoje patrzy dusza twego pradziada, który wszystkich Żydów zatopił w wielkich ciemnościach!
Tak wśród ogólnéj, głębokiéj ciszy tłumu, zdala od siebie stojąc, rozmawiali ze sobą dwaj ci ludzie. Głos Nochima stawał się coraz cieńszym i ostrzejszym, — Hersza, brzmiał coraz silniejszemi, głębszemi tony. Żółte policzki starego Rabbina okryły się plamami ceglastych rumieńców, twarz Ezofowicza zbladła. Rabbin trząsł nad głową wyschłemi dłońmi, rzucał postać w tył i naprzód, a srebrna broda jego rozwiała mu się na ramiona; kupiec stał prosto i nieruchomo, w szarych oczach jego błyskało gniewne szyderstwo, a ręka za pasem tkwiąca odbijała białością od głębokiéj czerni atłasu.
Parę tysięcy oczu szybkiemi spojrzeniami biegało od twarzy jednego z dwóch przewódców ludu ku twarzy drugiego, parę tysięcy ust drżało, lecz — milczało.
Nakoniec rozszedł się po podwórzu świątyni przeszywający powietrze, ostry, przeciągły krzyk Reb Nochima:
— Assybe! assybe! dajge! — jęczał starzec z łkającą piersią i załamanemi nad głową rękoma.
— Ofenung! ofenung! frejd! — podnosząc w górę białą rękę i głosem radością brzmiącym, wykrzyknął Hersz.
Tłum milczał jeszcze chwilę i stał nieruchomy; potém głowy jego pochylać się zaczęły ku sobie nakształt fal, kołysanych w przeciwne strony, i nakształt wód szemrzących szemrać poczęły usta, aż nagle parę tycięcy rąk podniosło się w górę z gestem trwogi i bólu i parę tysięcy piersi wydało chóralny, ogromny okrzyk:
— Assybe! assybe! dajge!
Reb Nochim zwyciężył.
Hersz powiódł okiem dokoła. Stronnicy jego otaczali go ścieśnioném kołem. Nie powtarzali wprawdzie okrzyków tłumu, ale — milczeli. Pospuszczali głowy, i nieśmiałe wzroki utkwili w ziemi.
Po ustach Hersza przeleciał uśmiech wzgardliwy — i kiedy lud, tłumną, jęczącą falą, cisnął się do świątyni; kiedy Reb Nochim, biegnąc na czele jego, potrząsał wciąż nad siwą głową żółtemi rękoma i przed progiem świątyn jeszcze rozpoczynał wielkim głosem modlitwę, odmawianą zazwyczaj w godzinie niebezpieczeństwa; kiedy nakoniec brunatne ściany domu modlitwy rozbrzmiały ogromnym, łkającym krzykiem: „Boże ratuj naród twój! zbaw od zaguby ostatki Izraela!“ — młody kupiec stał długo nieruchomy, z głęboką zadumą w ziemię wpatrzony, potém, wolnym krokiem przeszedł obszerny rynek miasteczka i zniknął w głębi stojącego przy nim obszernego i pokaźnego domu.
Dom to był najobszerniejszy i najokazalszy w tém miasteczku, nowy jeszcze zupełnie, bo przez Hersza samego zbudowany, żółtemi ścianami i jasnemi oknami błyszczący. We wnętrzu jego, w izbie dużéj, na bardzo prostym drewnianym sprzęcie Hersz przesiedział długo, z chmurnym wzrokiem i czołem w dłoniach ukrytém. Podniósł potém głowę i zawołał:
— Frejda! — Frejda!
Na wołanie to otworzyły się drzwi sąsiedniéj izby i w złotém oświetleniu ogniska, szeroko tam płonącego, ukazała się w progu młoda, wysmukła kobieta. Na głowie miała ona wielki biały zawój, biały fartuch spadał od szyi jéj, zdobnéj w kilka sznurów pereł, aż ku dołowi kwiecistéj spódnicy. Ogromne czarne oczy świeciły wesoło i płomiennie pośród ściągłéj, łagodnéj twarzy. Stanęła naprzeciw męża i zapytywała go wzrokiem tylko.
Hersz wskazał jéj oczyma ławę, na któréj téż wnet usiadła.
— Frejdo! — zaczął, — czy ty słyszałaś o tém, co u nas dziś działo się w miasteczku?
— Słyszałam, — odpowiedziała z cicha; — brat mój, Joze, zachodził do mnie i mówił, że ty bardzo kłócił się dziś z Reb Nochimem.
— On chce mnie zjeść, tak jak pradziad jego zjadł mego pradziada.
W czarnych oczach Frejdy odmalowała się trwoga.
— Hersz! — zawołała, — ty z nim nie kłóć się! on wielki i święty! za nim wszyscy będą!
— Nu, — po chwili milczenia odpowiedział z uśmiechem mąż, — już ty nie lękaj się! Teraz już inne czasy idą! on mnie nic nie zrobi! A ja nie mogę zamykać moich ust, kiedy moje serce głośno krzyczy na mnie, żebym ja gadał! i ja nie mogę patrzéć na to, jak ten człowiek mówi, że to co dobre, jest złe, a głupi naród patrzy w oczy i krzyczy potém to, co i on, choć nic nie rozumie. Nu! a zkąd on ma co rozumiéć? Czy Todrosy uczyli jego kiedy rozpoznawać złe od dobrego, i to, co było, oddzielać od tego, co będzie?
Po chwilowém milczeniu, Hersz zaczął znowu:
— Frejda!
— Co, Herszu?
— Czy ty nie zapomniałaś jeszcze tego, co ja tobie opowiadałem o Michale Seniorze?
Kobieta splotła nabożnie ręce.
— Na co ja miałam zapominać? — zawołała. — Ty mnie piękne historye o nim opowiadał!
— To był wielki, bardzo wielki człowiek! Todrosy go zjedli. Żeby go oni nie zjedli, on-by wielkie rzeczy dla Żydów zrobił. Ale to nic. Ja jego zapytam się, jak on chciał robić; to on mnie nauczy — i ja zrobię!
Frejda zbladła.
— A jak ty jego zapytasz się? — szepnęła z trwogą, — kiedy on już dawno nie żyje!
Tajemniczy uśmiech przeleciał po cienkich wargach kupca.
— Już ja wiem jak! czasem Pan Bóg tak daje, że i ci, którzy dawno nie żyją, gadać mogą i uczyć prawnuków swoich.
— Frejda! — zaczął po chwili, — czy ty wiesz, co Michał Senior zrobił, gdy poczuł, że Todrosy zjedzą go, i że on umrze wprzód, nim inne czasy przyjdą?
— Nu! co on zrobił?
— On zamknął się w izbie sam jeden i długo tam siedział, nic nie jedząc, i nic nie pijąc, i nie śpiąc, i — tylko pisał. A co on pisał? tego jeszcze nikt nie dowiedział się, bo on pisanie swoje gdzieś schował bardzo głęboko; a kiedy jemu już źle przyszło i on poczuł, że będzie po nim, to on swoim synkom powiedział: „Ja napisał wszystko, co ja wiedział, i co czuł, i co ja zrobić myślał; ale pisanie moje schowałem przed wami, bo teraz takie czasy przyszły, że ono na nic się nie przyda. Todrosy panują i długo panować będą, i tak zrobią, że ani wy, ani wasze dzieci i wnuki pisania mego zobaczyć nie zechcą; a gdyby i zobaczyli, toby rozszarpali je i wiatrom dali na zniszczenie, i mówiliby, że Michał Senior był kofrim (niedowiarek), i wyklęli-by go tak, jak wyklęli drugiego Mojżesza. Ale przyjdzie znów czas taki, że praprawnuk mój będzie bardzo chciał pisanie moje miéć, żeby u niego zapytać się, co myśléć i jak robić, żeby Żydów z niewoli Todrosów wybawić i do tego słońca zaprowadzić, przy którém grzeją się inne narody. Ten pra-prawnuk mój, co tego bardzo zechce, pisanie moje znajdzie, a wy tylko wszyscy mówcie w godzinę śmierci waszéj, najstarszym synom waszym, że ono jest, i że w niém bardzo mądre rzeczy napisane stoją. I niech tak będzie z pokolenia na pokolenie. Ja wam tak rozkazuję. Pamiętajcie posłusznymi być temu, którego dusza zasłużyła sobie na to, ażeby być nieśmiertelną!“[3]
Hersz skończył mówić. Frejda siedziała nieruchoma, wpatrzona w twarz męża wzrokiem pełnym ciekawości.
— Ty tego pisma będziesz szukał? — zapytała z cicha.
— Ja jego będę szukał, — powtórzył mąż, — i ja je znajdę, bo ja jestem ten pra-prawnuk, o którym mówił Michał Senior, kiedy umierał. Ja pisanie to znajdę. Ty, Frejdo, szukać mi pomagaj.
Kobieta stanęła, wyprostowana, rozpromieniona radością.
— Ty dobry jesteś, Hersz! — zawołała z głębi piersi, — ty dobry jesteś, że mnie kobietę do takich ważnych interesów i do takich wielkich myśli przypuszczasz!
— A czemu-bym ja ciebie przypuszczać do nich nie miał? Czy ty domu mego źle pilnujesz, albo dzieci moje źle hodujesz? Ty wszystko dobrze robisz, Frejdo, i twoja dusza taka piękna, jak twoje oczy!
Szkarłatnym płomieniem oblała się biała twarz młodéj Izraelitki. Spuściła oczy, ale koralowe usta jéj szeptały z cicha niedosłyszalne wyrazy jakieś — miłości czy dziękczynienia.
Hersz powstał.
— Gdzie my pisania tego szukać będziemy? — zaczął w zamyśleniu.
— Gdzie? — powtórzyła kobieta.
— Frejda, — mówił mąż, — Michał Senior pisania swego schować nie mógł w ziemi, bo on wiedział, że gdyby je schował w ziemi, robaki-by je zjadły, albo zamieniłoby się ono w proch. Czy to pisanie jest w ziemi?
— Nie, — odpowiedziała kobieta, — jego w ziemi niéma!
— I w ściany on go schować nie mógł, bo on wiedział, że ściany spróchnieją prędko i że je zrzucą, ażeby nowe postawić. Ja te nowe ściany sam stawił i w starych ścianach szukał bardzo, ale pisania w nich żadnego nie było.
— Nie było! — z żalem ozwała się Frejda.
— I w dachu on go schować nie mógł, bo on wiedział, że dach zgnije i że jego rozrzucą, żeby nowy zrobić. Jak ja urodził się, to już na starym domu naszym był dziesiąty może dach, ale mnie zdaje się, że pisania tego w dachu żadnym nie było.
— Nie było! — przywtórzyła kobieta.
— To gdzie ono może być?
Zamyślili się oboje. Nagle, po długiéj chwili, kobieta zawołała:
— Hersz! ja już wiem! te pisanie jest tam!
Mąż podniósł głowę. Kobieta wyciągniętym palcem wskazywała wielką oszkloną szafę, stojącą w rogu izby i zapełnioną od góry do dołu wielkiemi księgami, w szaréj, opylonéj oprawie.
— Tam? — zapytał Hersz wahającym się głosem.
— Tam, — stanowczo powrórzyła kobieta. — Czy ty mnie nie mówił, że to są książki Michała Seniora, i że je tu wszyscy Ezofowicze na pamiątkę po nim chowali; ale, że ich nikt nigdy nie czytał, bo takich książek Todrosy czytać nie pozwalają!
Hersz powiódł dłonią po czole, kobieta mówiła daléj:
— Michał Senior mądry był człowiek i przed oczyma jego widna była przyszłość. On wiedział, że tych książek długo nikt czytać nie będzie, i że ten tylko, kto czytać ich zechce, będzie tym prawnukiem jego, co innych czasów doczeka i pisanie jego znajdzie!
— Frejdo! Frejdo! — zawołał Hersz, — ty jesteś mądra kobieta!
Pod śnieżnym zawojem czarne oczy kobiece skromnie spuściły się ku ziemi.
— Herszu! ja pójdę zobaczę dzieci nasze i zakołyszę najmłodsze, które zapłakało. Rozdam robotę sługom naszym i zgasić każę ognisko, potém przyjdę tu — pomagać tobie w robocie twojéj.
— Przyjdź! — rzekł Hersz, a gdy kobieta odchodziła do izby, w któréj gwarzyły głosy dzieci i domowników, wiódł za nią wzrokiem i półgłosem mówił:
— Mądra żona droższą jest nad złoto i perły. Przy niéj serce męża spokojne!
Wróciła po chwili, zasunęła rygle u drzwi i z cicha zapytała męża — A gdzie klucz?
Hersz znalazł klucz od szafy pradziada, otworzył ją i zaczęli oboje zdejmować z półek wielkie księgi. Kładli je potém na ziemi, przysiadali nad niemi i powoli, z uwagą nadzwyczajną, odwracali, jednę po drugiéj, karty zżółkłe od wielkiéj starości. Chmury pyłu podnosiły się ze stosów papieru, nie tkniętych przez wieki ręką niczyją, osiadały na śnieżnym zawoju Frejdy i szarą warstwą przysypywały złotawe włosy Hersza. Oni jednak pracowali niezmordowanie, a z tak uroczystym wyrazem na twarzach, że mogło się zdawać, iż rozkopywali grób pradziada, aby wydobyć zeń, zagrzebane z nim razem, wielkie jego myśli.
Dzień już miał się ku końcowi, kiedy nareszcie z piersi Hersza wydobył się krzyk, podobny do tego, jakim ludzie witają szczęście i zwycięztwo. Frejda nic nie rzekła, tylko z ziemi powstała i splecione ręce wyciągnęła wysoko nad głowę, dziękczynnym ruchem.
Potém widziano Hersza modlącego się długo i żarliwie przed oknem, z którego widać było wschodzące na niebo pierwsze gwiazdy nocy. Potém przez noc całą w oknie tém światło nie gasło, a przy stole, z głową na obu dłoniach wspartą, Hersz wczytywał się w żółte jakieś, wielkie, rozwarte przed nim arkusze. O świcie zaś, zaledwie wschodni kraniec nieba płonąć począł różowemi barwami, wyszedł on przed próg domostwa swego, ubrany w płaszcza podróżny i wielką swą czapkę bobrową, usiadł na wóz usłany słomą i odjechał. Odjeżdżając był tak zamyślony, że ani dzieci swych, ani domowników tłoczących się w sieni domu nie żegnał, tylko głową skinął ku Frejdzie, która stała na ganku w białym zawoju swym, zróżowionym od świateł jutrzenki, i czarnemi oczyma, pełnemi smutku i dumy zarazem, długo ścigała odjeżdżającego męża.
Dokąd Hersz pojechał? Za góry, za lasy, za rzeki... w daleką stronę kraju, kędy, wśród bagnistych równin i czarnych borów Pińszczyzny, mieszkał wymowny poplecznik sprawy równouprawnienia i cywilizacyi Żydów polskich, poseł sejmowy Butrymowicz. Szlachcic, karmazyn to był i — myśliciel. Widział jasno i daleko; nie tajnemi mu były, tajne dla innych, związki, czynniki i konieczności dziejowe.
Kiedy Hersz, wprowadzony do wnętrza szlacheckiego dworu, stanął przed poważném obliczem mądrego posła, pokłonił mu się nizko i w sposób następujący mowę swą zaczął:

— Jestem Hersz Józefowicz, kupiec z Szybowa, pra-prawnuk Michała Ezofowicza, co nad wszystkimi Żydami starszym był i nazywał się, według
Narada Hersza Ezofowicza z Butrymowiczem.
rozkazu samego Króla, Seniorem. Przyjechałem ja zdaleka. A po co ja tu przyjechałem? Po to, żeby zobaczyć wielkiego posła i pogadać z wielkim autorem, z którego słów spadł na oczy moje i twarz blask taki jasny, jak od promieni słońca. Blask ten jest bardzo wielki, ale mnie nie oślepił, bo jak roślinka ziemska okręca się koło gałęzi wysokiego dębu, tak ja chcę, żeby myśl moja okręciła się około twojéj wielkiéj myśli i żeby one obie rozpostarły się nad ludźmi jako tęcza, po któréj nie będzie już na świecie kłótni, ani ciemności!

Kiedy na przemowę tę poseł odpowiedział uprzejmie i zachęcająco, Hersz ciągnął daléj.
— Jasny pan to powiedział, że trzeba zrobić wieczną zgodę pomiędzy dwoma narodami, które na jednéj ziemi toczą ze sobą wojnę?...
— Powiedziałem to; — przytwierdził poseł.
— Jasny pan to powiedział, że Żyd, porównany z chrześcijaninem we wszystkiém, nigdy szkodliwym nie będzie?
— Powiedziałem to.
— Jasny pan to powiedział, że Żydów ma za obywateli polskich, i że trzeba, ażeby oni dzieci swoje do świeckich szkół posyłali, i żeby oni mieli prawo ziemię kupować, i żeby między nimi skasowane były różne rzeczy, które ani dobre są, ani rozumne?
— Powiedziałem to; — powtórzył poseł.
Wtedy wysoki, okazałéj postaci Żyd, z dumném czołem i rozumném wejrzeniem, pochylił się szybko, i zanim poseł miał czas obejrzéć się i obronić, rękę jego do ust swych przycisnął.
— Ja tu przybysz — rzekł zcicha — gość w tym kraju, młodszy brat...
Wyprostował się potém i, sięgnąwszy do kieszeni atłasowego ubrania, wydobył z niéj zwój zżółkłego papieru.
— Ot, co ja panu przywiozłem; — rzekł — to droższe dla mnie nad wszystkie złoto, perły i dyamenty...
— Cóż to jest? — zapytał poseł.
Hersz uroczystym tonem odpowiedział:
— To testament przodka mego, Michała Ezofowicza, Seniora.
Przez całą noc siedzieli we dwóch i przy świetle świec woskowych czytali. Potém przestali czytać a zaczęli rozmawiać. Rozmawiali zcicha, z blizko ku sobie pochylonemi głowami, z twarzami pałającemi. Potém, przy świetle dnia już, powstali obaj razem, jednocześnie, wyciągnęli ku sobie dłonie i spoili je w silnym uścisku.
O czém przez noc całą czytali, o czém mówili, co uradzili, jakie uczucia zapału i nadziei połączyły ich ręce uściśnieniem przymierza? Nikt nie dowiedział się nigdy. Zapadło to w tę ciemną noc tajemnic dziejowych, na dnie któréj skryło się przed nami wiele słonecznych pragnień i myśli. Przeciwności je tam strąciły. Skryły się one, lecz nie przepadły. Zapytujemy siebie nieraz: zkąd błyskawice te myśli i pragnień, których nikt wprzódy nie znał? i nie wiemy, że źródłem ich bywają często chwile, których na kartach żadnych nie zapisał żaden kronikarz...
Nazajutrz przed ganek szlacheckiego dworu zajechała sześciokonna karoca. Wsiadł do niéj dziedzic dworu wraz z izraelskim gościem swym i pociągnęli w drogę daleką, do stolicy kraju.
Z Warszawy Hersz wrócił do Szybowa w parę miesięcy. Wróciwszy ruszał się po miasteczku i okolicy żwawo i gorliwie, mówił, opowiadał, tłómaczył, przekonywał, jednał stronników dla przygotowujących się zmian i przekształceń we wszechstronném życiu swojego ludu. Potém wyjeżdżał znowu wracał i wyjeżdżał... Trwało tak lat parę.
Nagle, Hersz z podróży jednéj, ostatniéj, wrócił zmieniony bardzo, z mętnym wzrokiem i z czołem zoraném troską. Wszedł do domu swego, ciężko opuścił się na ławę i, podparłszy głowę ręką, głośno wzdychał.
Frejda stała przed nim zasmucona, niespokojna, lecz cicha i cierpliwa. Pytać nie śmiała. Oczekiwała spojrzenia i zwierzenia męża. Podniósł nakoniec wzrok mętny, smutny, i wymówił:
— Wszystko przepadło!
— Dla czego przepadło? — zcicha szepnęła Frejda.
Hersz uczynił ręką giest, oznaczający upadanie czegoś wielkiego.
— Kiedy budowa jaka rozpada się w kawałki — rzekł — tym, którzy w niéj mieszkają, belki padają na głowy i pył zasypuje oczy...
— To prawda! — potwierdziła kobieta.
— Jedna wielka budowa rozpadła się... belki pospadały na wszystkie wielkie zadania i wielkie prace nasze, a proch przysypał je... na długo!
Wstał potém, spojrzał na Frejdę oczyma, w których wielkie łzy stały, i rzekł:
— Trzeba schować testament Seniora, bo on znów na nic się nie przyda... Chodź, Frejdo, schowamy go bardzo głęboko... może go prawnuk jaki nasz szukać będzie i znajdzie...
Od tego dnia Hersz starzał się widocznie. Oczy jego gasły, plecy garbiły się. Siadywał często na ławie godzinami całemi, przechylając postać całą z boku na bok, wzdychając głośno i zcicha powtarzając:
— Assybe! assybe! assybe! dajge! Nieszczęście! nieszczęście! biada!
Dokoła smutnego człowieka tego cicho i troskliwie krążyła smukła postać niewieścia, w kwiecistéj sukni i białym zawoju. Czarne oczy jéj często napełniały się łzami, a krok był tak ostrożnym i lekkim, że perły nawet, zdobiące jéj szyję, nie przerwały nigdy zadumy jego najlżejszém dzwonieniem. Niekiedy Frejda ze zdumieniem patrzała na męża. Smutek jego zasmucał ją, ale nie rozumiała go dobrze. Nad czémże biadał? Bogactwa jego nie umniejszyły się, dzieci wzrastały zdrowo, wszystko było jak przedtém, jak przed dniem owéj wielkiéj kłótni z Reb Nochimem i wynalezienia owych starych, żółtych papierów! Nie rozumiała dobrze kobieta, kochająca i roztropna, lecz cały świat swój widząca w czterech ścianach swego domu, że duch męża jéj porwanym został w krąg wielkich idei i upodobał sobie w płomiennym tym świecie, a wygnany zeń siłą wrogich wypadków, uleczyć się nie mógł z tęsknoty i żalu po nim. Nie wiedziała ona, że są na ziemi tęsknoty i żale, nie tyczące się ani rodziców, ni dzieci, ni żony, ni majątku, ni domu własnego, i że z takich tęsknot i żalów duchowi ludzkiemu, który zaznał ich raz, uleczyć się najtrudniéj...
W czarnéj lepiance Reb Nochima tymczasem rozlegały się z kolei wykrzyki radości.
— Frejd! Frejd! Frejd! — wołał do ludu stary rabin, dowiedziawszy się, że „wszystko przepadło“, że zatém ci, którzy mieli rozkazywać Żydom, aby brody golili i krótkie suknie nosili, krajowym językiem mówili i w szkołach krajowych się uczyli, roli się imali i w dziecinnym wieku małżeństw nie zawierali — rozkazywać już prawa nie mają.
— Frejd! Frejd! Frejd! zbawione są brody i długie chałaty; zbawione są kahały, heremy, koszery; zbawione od zetknięcia się z nauką Edoma święte księgi Miszny, Gemary i Zohar! Zbawione od ciągnięcia pługu dłonie wybranego ludu! zbawionym więc jest od zagłady lud Izraela!
Radował się Todros i do radowania się wzywał, wierzącą w mądrość jego i świętość, swą trzodę. Tryumfował, ale chciał tryumfować bardziéj jeszcze. Zniszczyć Ezofowiczów znaczyłoby to: zniszczyć prąd, dążący w przyszłość i walczący z tym, który usiłował wciąż zamienić lud w skamieniałość przeszłości. Któż wié, co stać się może kiedyś? czy z przeklętego rodu tego nie powstanie kiedy człowiek, dość mocny, aby zniszczyć całą, długowiekową robotę Todrosów? Wszak gdyby wypadki przyjęły były inny obrót, dokonałby już tego Hersz sam, wraz ze swymi możnymi przyjaciołmi, Edomitami!
Na Hersza Ezofowicza, jak niegdyś na przodka jego Michała, posypały się ze stron wszystkich oskarżenia, niechęci, przeciwności wszelkiego rodzaju. W domu modlitwy wykrzykiwano nań głośno, że sabbatów nie strzeże, że z gojami się przyjaźni i, do stołu z nimi zasiadając, trefne mięso spożywa; że w zajściach interesowych sądów żydowskich unika, a do krajowych się udaje; że rozporządzeń kahalnéj zwierzchności nie słucha i nieraz nawet głośno przyganiać im śmie; że powag izraelskich nie szanuje, Reb Nochimowi należnéj czci nie oddając...
Dumnie bronił się Hersz, odpierając niektóre czynione sobie zarzuty, do innych przyznając się, lecz usprawiedliwiając je pobudkami, których przecież ani lud, ani przodownicy jego za słuszne uznać nie chcieli.
Trwało tak dość długo, w końcu trwać przestało. Umilkły obwinienia, znikły intrygi; umilkł bo téż i zniknął moralnie ten, kto był ich przedmiotem. Zestarzały przedwcześnie, zgorzkniały, zmęczony jałowemi walkami, Hersz zamknął się szczelnie w obrębie prywatnego życia, zajmował się znowu handlem i różnemi interesami, które jednak nie szły mu tak dobrze jak innym, bo nie posiadał, tak jak inni, sympatyi i pomocy swych współbraci. Co czuł, o czém myślał w tych ostatnich latach życia swego, nikt nie wiedział, bo nie zwierzał się z tém nikomu. Przed śmiercią tylko miał on z Frejdą długą rozmowę. Dzieci jego były jeszcze zbyt małe, aby powierzyć im mógł tajemnicę zawiedzionych pragnień swych, zmarnowanych starań i stłumionych bólów. Przekazywał ją im przez usta swéj żony. Ale czy Frejda zrozumiała i zapamiętała słowa konającego męża? czy chciała i potrafiła powtórzyć je potomkom jego? nie wiadomo. To tylko pewna, że ona jedna pozostała w posiadaniu wiadomości o miejscu, w którém ukryty został testament Seniora, owe pisanie odwieczne, będące dziedzictwem, nie tylko rodu Ezofowiczów, ale całego izraelskiego ludu, dziedzictwem nieznaném i zaniedbywaném, lecz w którém, kto wie? mieściły się może skarby, stokroć większe, niż te, które napełniały śpichrze i skrzynie bogatéj kupieckiéj rodziny.
Ostatnie żądania i myśli Seniora spały więc kędyś w ukryciu, czekając znowu śmiałéj i wiedzy chciwéj ręki jakiego prawnuka, któraby przebudzić je i na jaw wydobyć zapragnęła; a w miasteczku tymczasem, po śmierci Hersza, nie pozostał już ani jeden duch, tęskniący za światłością, ani jedno serce, któreby uderzało dla czegoś więcéj, niż dla własnéj żony, własnych dzieci i własnego, przedewszystkiém, majątku.
Gwarno tam stało się od zabiegów i starań, mających za cel jedyny pieniężne zdobycze, ciemno od mistycznych trwóg i rojeń, ciężko i duszno od nieubłaganéj, drobiazgowéj, bezdusznéj prawowierności...
W oczach jednowiernego plebsu w kraju całym, ludność Szybowa uchodziła za potężną materyalnie i moralnie, mądrą, przeprawowierną, świętą niemal...
Nad całą tą głęboką, zapadłą doliną społeczną zawisła chmura, złożona z najciemniejszych żywiołów, jakie istnieją w ludzkości, a jakiemi są: cześć dla litery, z któréj duch umknął, kazuistyka sroga, gruba niewiedza, podejrzliwe i nienawistne obwarowanie się przeciw wszystkiemu, co płynęło z szerokich, słonecznych, lecz „cudzych“, światów.




I.

Było to przed trzema laty.
Wilgotne mgły podnosiły się z błotnistych ulic miasteczka i ciemnym czyniły, przezroczysty gdzie indziéj, zmierzch gwiaździstego wieczora. Marcowe powiewy, wraz z wonią świeżo zoranych gruntów, leciały nad nizkiemi dachami, lecz nie mogły rozegnać mętnych i dusznych par, kłębiących się u drzwi i okien domów.
Pomimo jednak mgły i wyziewów, które je napełniały, miasteczko miało pozór wesoły i świąteczny. Z za szarych, kłębistych zasłon, tysiące okien błyskało oświetleniem rzęsistém, a z za oświetlonych okien wydobywały się na zewnątrz odgłosy gwarnych rozmów lub zbiorowych modłów. Ktokolwiek-by, przechodząc ulicami, zajrzał z kolei przez to i owo okno do wnętrza tego i owego domowstwa, ujrzałby wszędzie wesołe, rodzinne sceny. Pośrodku izb, mniejszych lub większych, rozpościerały się długie stoły, świątecznie nakryte i zastawione, dokoła nich krzątały się kobiety w barwistych czepcach, przynosząc, ustawiając i, z uśmiechami na twarzach, podziwiając umieszczone na stołach dzieła rąk własnych; brodaci mężowie, trzymając w ramionach małe dzieci, przykładali usta swe do ich pulchnych policzków lub, z głośném cmokaniem, podrzucali je aż pod nizkie sufity, ku wielkiéj uciesze doroślejszych i dorosłych członków rodziny; inni zasiadali na ławach w licznéj gromadce i z żywemi giestami gwarzyli o sprawach minionego tygodnia; inni jeszcze, okryci miękkiemi fałdami białych talesów stali twarzami zwróceni ku ścianom, a szybkiemi ruchy podając postacie swe w tył i naprzód, żarliwą modlitwą gotowali się na spotkanie świętego dnia sabbatu.
Był to albowiem wieczór piątkowy.
I jedno tylko znajdowało się miejsce w całém miasteczku, w którém panowała ciemność, pustka i cisza. Była niém mała, szara chatka, pochyłą, niziuchną ścianą jakby przylepiona do niezbyt wysokiego wzgórza, które wznosiło się z jednéj strony miasteczka i stanowiło naokół, pośród ogromnéj równiny, jedyną wypukłość gruntu. Wzgórze to zresztą nie było naturalném. Podanie niosło, iż usypali je tu niegdyś dłońmi własnemi Karaici i wznieśli na niém swoję świątynię. Dziś świątyni kacerskiéj nie było już ani śladu; wzgórze nagie i piaszczyste osłaniało od wichrów i śnieżnych zamieci małą tylko lepiankę, która téż, jakby kornie i wdzięcznie, tuliła się do stóp jego. Nad dachem jéj, na pochyłości wzgórza, rosła wielka grusza dzika. W gałęziach jéj wiatr zcicha szumiał i migotało kilka małych gwiazd. Znaczna przestrzeń gruntów pustych, albo pod uprawę jarzyn zaoranych, oddzielała miejsce to od miasteczka. Cisza nad niemi panowała głęboka i leciały tylko niewyraźne, przytłumione echa dalekiego gwaru; po czarnych w zmierzchu zagonach czołgały się i ciężko ku chatce płynęły, wydobywające się z uliczek miasteczka, grube szlaki pary i mgły.
Wnętrze chatki, z za dwóch malutkich okienek, sklejonych z drobnych, różnokształtnych szkiełek, ukazywało się czarne jak przepaść, a w czarném wnętrzu tém brzmiał i na zewnątrz z niego wychodził zgrzybiały, trzęsący się, lecz donośny, głos męzki:
— Za dalekiemi morzami, za wysokiemi górami — mówił z pośród grubych ciemności głos ten — płynie rzeka Sabbation... Nie wodą ona płynie, nie mlekiem i nie miodem! Płynie ona żwirem żółtym i wielkiemi kamieniami.
Chrypiący, trzęsący się, zgrzybiały głos umilkł, i w czarnéj otchłani, widnéj z za dwóch małych okienek, przez chwilę panowało głębokie milczenie. Przerwały je tym razem dźwięki zupełnie inne.
— Zejde! mów daléj!
Wyrazy te wymówione zostały głosem dziewiczym, dziecinnym prawie, lubo przeciągłym i zamyślonym.
Zejde (dziadek) zapytał:
— A czy oni jeszcze nie idą?
— Nie słychać! — odparł, bliżéj okna odzywający się, głos dziewczęcy.
W głębi czarnéj otchłani zaczęło się znowu chrypiące i drżące opowiadanie:
— Za świętą rzeką Sabbationem mieszkają cztery pokolenia... cztery pokolenia izraelskie: Gad, Assur, Dan i Nephtali... Te pokolenia uciekły tam od strachów i ucisków wielkich, a Jehowa... niech będzie pochwalone święte imię Jego... schował ich przed nieprzyjaciołmi za rzeką ze żwiru i kamieni... A ten żwir tak wysoko podnosi się, jak bałwany wielkiego morza, a te kamienie tak huczą i szumią, jak wielki las, kiedy nim wielkie burze kołyszą... A jak przychodzi dzień sabbatu...
Tu nagle urwał się znowu głos zgrzybiały, a po krótkiéj chwili, zapytał ciszéj:
— Jeszcze nie idą?

Długo nie było odpowiedzi. Mogło się zdawać, że druga istota, znajdująca się w czarném wnętrzu lepianki, przed daniem odpowiedzi nadstawiała ucha, słuchała.
Meir Ezofowicz pod chatą Karaima.
— Idą! — wymówiła nakoniec.

W głębi czarnego wnętrza rozległ się przyciszony, przewlekły jęk.
— Zejde! mów daléj! — rzekł bliżéj okna głos dziewczęcy, tak samo czysty i dźwięczny, jak wprzódy, mniéj tylko dziecięcy w téj chwili, silniejszy.
Zejde nie mówił daléj.
Od strony miasteczka ku lepiance, przypartéj do wzgórza, leciał i zbliżał się wciąż wrzask dziwny. Złożony on był z biegu kilkudziesięciu par nóg ludzkich, z piskliwych krzyków i srebrnych, zanoszących się śmiechów dziecinnych. Wkrótce na pustéj przestrzeni ukazał się w zmierzchu wielki punkt ruchomy, toczący się jakby po powierzchni czarnych gruntów. Wkrótce punkt ten znalazł się tuż obok lepianki, rozproszył się na kilkadziesiąt drobnych cząstek, które wszystkie, z krzykiem, piskiem, śmiechem i wrzaskiem nieopisanym, rzuciły się do ścian pochyłych i nizkich okienek.
Były to dzieci, chłopcy różnego wieku. Najstarszy z nich mógł miéć lat 14, najmłodszy — pięć. Ubioru ich w ciemności dojrzéć nie było podobna, ale z pod małych czapek, albo wielkich, splątanych włosów, oczy ich połyskiwały blaskiem namiętnéj swawoli i innych jeszcze może, żywo rozbudzonych uczuć.
— Gut Abend! Karaime! — wrzasnęła jednogłośnie zgraja ta, stukając pięściami w drzwi, z wewnątrz zaryglowane, i wstrząsając ramami okien, w których słabéj oprawie dzwonić poczęły drobne szyby.
— A czemu ty światła w sabbat nie zapalasz? A czemu ty jak dyabeł w czarnéj norze siedzisz? Kofrim, iberwerfer! niedowiarku! odszczepieńcze! — krzyczeli starsi.
— Aliejdyk giejer! oreman! miszugener! Hultaj! żebrak! waryat! — z całéj piersi swéj wrzeszczeli młodsi.
Łajania, śmiechy i trzęsienie drzwiami i oknami wzmagały się z każdą chwilą, gdy we wnętrzu lepianki ozwał się znowu głos dziewczęcy, spokojny jak wprzódy i dźwięczny, ale tak silny, że przebił sobą kipiącą dokoła wrzawę.
— Zejde! mów daléj!
— Aj! aj! aj! aj! — odpowiedział z głębi głos zgrzybiały — jak ja będę mówić, kiedy oni tak krzyczą! tak krzyczą! i tak łają!
— Zejde! mów daléj!
Tym razem głos dziewczyny brzmiał niemal rozkazująco. Nie był już wcale dziecinnym. Czuć w nim było ból, wzgardę i walkę o zachowanie spokoju.
Jak smutny śpiew, wmieszany w ryk i wycie wzburzonych żywiołów, tak w dziką wrzawę dziecięcéj tłuszczy, łającéj, miauczącéj, wyjącéj i śmiejącéj się, wmieszały się drżące, jękliwe słowa.
— A w święty dzień sabbatu, Jehowa, — niech będzie pochwalone święte imię Jego, — daje spoczynek świętéj rzece Sabbationowi... Żwir przestaje płynąć, jak wielkie bałwany, i kamienie nie huczą jak las... tylko z nad rzeki, co leży i nie rusza się, powstaje wielka mgła, taka wielka, że aż wysokich obłoków dostaje i chowa znów przed nieprzyjaciołmi cztery pokolenia Izraelskie: Gad, Assur, Dan i Nephtali...
Niestety! dokoła lepianki z pochyłemi ścianami i czarném jak otchłań wnętrzem nie płynęła święta rzeka Sabbation i ani bałwaniącym się żwirem, ani wysoką mgłą nie zasłaniała mieszkańców jéj przed nieprzyjaciółmi!
Nieprzyjaciele ci byli mali, ale było ich wielu. Z ostateczném wysileniem złośliwéj swawoli kilkunastu z nich targnęło ramami lichych okienek, kilka szybek dźwięknęło silniéj i rozleciało się w kawałki. Chóralny krzyk tryumfu rozległ się daleko po polu z jednéj strony, a pustych gruntach z innéj. Przez pozostałe po szybach otwory posypały się do wnętrza chatki grudki ziemi i drobne kamyki. Głos zgrzybiały, bardziéj jeszcze usunięty w głąb’, jakby istota ludzka, do któréj należał, tuliła się gdzieś w najdalszym kącie, trzęsąc się i chrypiąc coraz bardziéj, krzyczał:
— Aj! aj! aj! aj! Jehowa! Jehowa!
Głos dziewiczy, dźwięczny zawsze, powtarzał nieustannie:
— Zejde! sza! Zejde, nie krzycz! Zejde, nie lękaj się!
Nagle z tyłu dziecięcéj zgrai, uczepionéj do ścian, drzwi i okien lepianki, ktoś donośnie i nakazująco zawołał:
— Sztyl Bube! a co to wy wyrabiacie tutaj, niegodziwe bachory! precz!
Dzieci umilkły nagle i odpadać zaczęły jedne po drugich od belek, klamek i ram.
Człowiek, który donośnym i rozkazującym dźwiękiem głosu swego sprawił to uciszenie się, wysoką miał i kształtną postawę. Długie ubranie jego obcisłe było i dostatnio obłożone futrem. Twarz jego w zmroku wydawała się białą, a oczy połyskiwały tak ogniście, jak młode tylko oczy połyskiwać mogą.
— A co wy tu wyrabiacie! — powtórzył głosem gniewnym i stanowczym, — czy tu, w téj chacie, wilki mieszkają, żeby tak na nich krzyczéć i łajać i okna im tłuc?
Chłopcy milczeli z razu i skupili się w jednę, ścisłą gromadkę. Po chwili wszakże, jeden z nich, najwyższy wzrostem i najśmielszy snać także, sarknął:
— A czemu oni w szabas światła nie zapalają?
— A co wam do tego? — rzekł przybyły.
— Nu! a co tobie do tego? — bronił się krnąbrny chłopiec, — my tu co tydzień przychodzim i tak samo robim... to i co?
— Ja wiem, że wy co tydzień tak robicie... to ja i pilnował, żeby was kiedy tu złapać... ot i dopilnował... nu! gej do domów! żywo!
— A czemu ty, Meir, sam do twego domu nie idziesz? Twoja bobe i twój zejde dawno już rybę bez ciebie jedzą... czemu ty nas ztąd pędzasz, a sam sabbatu nie pilnujesz?
Oczy młodego mężczyzny ogniściéj jeszcze zapłonęły. Uderzył nogą o ziemię i takim gniewnym głosem krzyknął, że młodsze dzieci rozbiegły się wnet w różne strony i tylko najstarszy chłopak, jakby na wzgardę dla otrzymywanych przestróg i połajań, pochwycił grudkę błotnistéj ziemi i z zamachem cisnąć ją miał do wnętrza chaty.
Ale dwie silne dłonie porwały go za rękę i za kołnierz od spencerka.
— Chodź! — rzekł młody przybyły — już ja ciebie sam do domu odprowadzić muszę.
Chłopiec wrzasnął zrazu i targnął się. Ale trzymała go dłoń silna i silny, spokojny już głos nakazał mu milczenie. Umilkł i, trzymany wciąż za odzież, pochylił głowę.
Dokoła chatki było już cicho zupełnie. Z głębi ciemnego wnętrza wychodziły ciężkie, chrapliwe westchnienia bardzo staréj piersi jakiéjś, a u samego już okienka, o kilku stłuczonych szybkach, zabrzmiał tłumiony głos dziewczęcy: — Dziękuję! — Zostańcie w pokoju! — odpowiedział młody mężczyzna i oddalił się, wiodąc z sobą swego małego więźnia.
Więzień i karciciel przebyli w milczeniu parę uliczek miasteczka i, wszedłszy na plac środkowy, zmierzali ku jednemu z mieszczących się przy nim domowstw.
Domowstwo to było nizkie, długie, zaopatrzone w podjazd, oparty na drewnianych słupach, i w głęboką sień, przez całą długość domu ciągnącą się, których istnienie zdaleka już zapowiadało tak zwany dom zajezdny. To téż okna, umieszczone z jednéj strony budowy a należące do izb, przeznaczonych dla podróżnych gości, ciemne były zupełnie. W innych za to, w tych, które znajdowały się tuż naprzeciw mizernych, źle pobielonych słupów podjazdowych, i o pół łokcia zaledwie wzniesione były nad ziemię, przysypaną grubą warstwą siana, słomy i wszelakiego rodzaju śmiecia, — mętnie z za brudnych szyb połyskiwały sabbatowe światła.
Zajezdny dom ten był własnością Jankla Kamionkera, męża zajmującego wysoki urząd w zarządzie kahalnym, a wśród ludności izraelskiéj miasteczka i okolic wysoko poważanego, dla wielkiéj nabożności swéj, uczoności i niemniejszéj téż umiejętności, z jaką wiódł on interesa swe i powiększał swój majątek.
Młody mężczyzna wraz z dzieckiem, które wiódł za rękę i które zresztą nie tylko nie zdawało się zmartwione swém położeniem, ale owszem podskakiwało, idąc, co kilka kroków, i nuciło sobie swobodnie, — przebył miękki od śmiecia i elastycznie pod stopami uginający się grunt, wśród słupów podjazdowych i okien oświetlonych położony; wszedł do głębokiéj sieni, w któréj ciemnych zapadłościach koń jakiś uderzał kopytem o ziemię i krowa jakaś zapewne głośno przeżuwała; omackiem wynalazł drzwi, ku którym wstępowało się po trzech spróchniałych, chwiejących się wschodkach, i nawpół je otworzywszy, wepchnął przywiedzionego malca do wnętrza mieszkania.
Uczyniwszy to, nie cofnął się jednak, ale, wsunąwszy głowę przez nawpół otwarte drzwi, zawołał:
— Rebe Jankiel! ja tobie Mendela przyprowadził. Połaj go, albo i ukarz swoją ojcowską ręką. On włóczy się w ciemnościach po miasteczku i na niewinnych ludzi napada!
Przemowa ta, donośnym głosem wypowiedziana, nie otrzymała żadnéj odpowiedzi. Z wnętrza mieszkania wychodziło tylko na zewnątrz nieustające i zawodzące mruczenie, półgłosem i żarliwie modlącego się człowieka.
Przez drzwi, które młody człowiek trzymał wciąż nawpół otwartemi, widać było izbę dość dużą, o ścianach bardzo brudnych i ogromném piecowisku, czarném od pyłu i sadzy. Pośrodku izby stał długi stół, nakryty płótnem wątpliwéj czystości, lecz rzęsiście oświetlony siedmiu płomykami świec, palącemi się w zawieszonym u sufitu świeczniku. Uczta sobotnia jeszcze się była nie rozpoczęła, bo jakkolwiek z dalszego wnętrza mieszkania dochodził wielki gwar głosów kobiecych i dziecinnych, znamionujący liczną rodzinę, w izbie z piecowiskiem i długim stołem nikogo nie było, prócz człowieka, który stał w kącie izby, plecami zwrócony do drzwi od sieni, a twarzą do ściany. Człowiek ten był średniego wzrostu, bardzo chudy i nadzwyczaj giętki. Mówiąc stał, nie dobrze określamy położenie jego postaci, na które wszakże odpowiednie wyrażenie znaléźć-by trudno. Nie chodził on wprawdzie i nie skakał, a jednak w ustawicznym i gwałtownym zostawał ruchu. Głowę swą, okrytą silnie rudemi włosy, rzucał w tył i na przód, pochylał giętką i cienką swą postać aż prawie do saméj ziemi i odrzucał ją znów w tył z nadzwyczajną szybkością. Od gwałtownych ruchów tych szeroko rozwiewały się białe fałdy tałesu, którym był okryty; trzęsły się i rozwiewały długie przewiązki, ściskające rękę jego, nieco powyżéj pięści; trzęsła się i za ramiona rozwiewała długa, gęsta, ruda broda; opadała mu prawie na czoło tefila, spoczywająca a raczéj podskakująca na jego głowie. Z gwałtownemi ruchami temi zgadzały się téż odgłosy, wychodzące z ust jego i piersi, to szemrzące z cicha, to wybuchające namiętnemi krzyki, to wylewające się przeciągłém, żałosném, zawodzącém śpiewaniem.
Młody człowiek, stojący u progu, dość długo patrzał na postać tę, modlącą się tak całą duszą, albo raczéj całém swém ciałem. Czekał widocznie przerwy w modlitwie lub jéj końca. Wiadomém jednak było powszechnie, że długo czekaćby musiał ten, ktokolwiek chciałby widziéć Reba Jankla kończącego modły swe, gdy raz modlić się zaczął. Oczekującemu na to w téj chwili młodemu człowiekowi na sercu snadź leżała złośliwa swawola małego Mendela. Był on może zresztą z natury już swéj niecierpliwym i porywczym.
— Rebe Jankiel — rzekł głośno po dość długiéj chwili, — twój syn włóczy się po nocach i na niewinnych ludzi napada!
Nie było odpowiedzi.
— Rebe Jankiel! twój syn łaje niewinnych ludzi bardzo brzydkiemi wyrazami!
Rebe Jankiel modlił się wciąż z jednaką gorliwością.
— Rebe Jankiel! twój syn biednym ludziom biedne, małe ich szyby po nocach tłucze!
Rebe Jankiel przewrócił kilka kart dużéj księgi, którą trzymał w obu rękach i śpiewnie, tryumfująco, rozgłośnie zawiódł:
— Śpiewajcie Panu pieśń coraz nową, albowiem On stworzył wszystkie cuda! Śpiewajcie! grajcie! na arfach grajcie z głośném przyśpiewywaniem! W trąby i rogi dzwońcie przed Królem, Panem!...
Ostatnim wyrazom towarzyszyło zamknięcie się drzwi od sieni. Młody człowiek szybko zbiegł z kołyszących się pod stopami jego schodków i, opuściwszy ciemną, ogromną sień, brnął znowu po wyściełającém podjazd śmiecisku. Kiedy mijał ostatnie z oświetlonych okien, do uszu jego doszedł śpiew, półgłosem nucony. Zatrzymał się; i każdy, na miejscu jego znajdując się, uczyniłby to samo. Śpiew to był męzki, młody, czysty jak dźwięk pereł, miękki jak szmer skargi, nabrzmiały prośbą, smutkiem i tęsknotą.
— Eliezer! — szepnął przechodzień i stanął u nizkiego okna.
Okno to miało szyby czystsze daleko od tych, które znajdowały się w innych oknach, — zupełnie nawet czyste. Widać było przez nie malutką izdebkę, w któréj, oprócz łóżka, stołu i szafy z księgami, nic więcéj nie było. Na stole paliła się mała, żółta świeczka, a przy stole, łokciami na nim wsparty i z głową w dłoniach, siedział młody, dwudziestoletni chłopak, z nadzwyczaj białą, ściągłą, łagodną twarzą. Na twarzy téj nie było śladu rumieńca, ale wydatne usta jego, wolne od wszelkiego zarostu, posiadały koralową barwę. Z ust tych wychodził ów śpiew prześliczny, który zwrócićby mógł na siebie zachwyconą uwagę największego choćby z mistrzów muzyki.
Nie dziw téż! Eliezer, syn Jankla, był kantorem gminy Szybowskiéj, piewcą ludu i Jehowy.
— Eliezer! — powtórzył się za oknem szept miękki i przyjazny.
Śpiewak szept ten usłyszéć musiał, bo szyby w oknie były pojedyńcze, a on blizko nich siedział. Podniósł téż powieki i zwrócił ku oknu źrenice błękitne, omglone, łagodne i smutne. Nie przerwał jednak śpiewu swego, ale owszem podniósł w górę obie dłonie, białe jak alabaster, i w ekstatycznéj postawie téj, z zachwyconym wyrazem twarzy, zanucił głośniéj:
— Ludu mój! zrzuć z siebie kurzawę dróg ciężkich! powstań i przywdziéj szatę piękności swojéj! Pośpiesz, ach, pośpiesz z ratunkiem ludu Twego, Jedyny! Niepojęty! Boże ojców naszych!
Stojący u okna młody człowiek nie wzywał już więcéj po imieniu piewcy, modlącego się za lud swój. Odszedł, z ostrożném uszanowaniem tłumiąc odgłos swych kroków, a idąc pustym, ciemnym placem ku znajdującemu się nieopodal wielkiemu, rzęsiście oświetlonemu domowi, spoglądał na kilka gwiazd, blado, z za wilgotnéj, dusznéj mgły, nad placem świecących, i zcicha, w głębokiéj zadumie nucił:
— Pośpiesz! ach, pośpiesz z ratunkiem ludu Twego, Jedyny! Niepojęty! Boże ojców naszych!




II.

Wielki, rzęsiście oświetlony dom, stojący naprzeciw brunatnéj świątyni i całą szerokością placu z nią rozdzielony, był tym samym, który zbudował był Hersz Ezofowicz, i w którym żył z piękną żoną swą Frejdą. Stuletnie ściany jego, oddawna już poczerniałe od słót i kurzawy, stały jednak prosto i wysokością swą górowały nad wszystkiemi innemi w całém miasteczku.
Od godziny już, we wnętrzu domu tego, w izbie dużéj i ostawionéj staroświeckiemi, niezmiernie prostemi ławami i stołami, rozpoczął się już był obchód spotykania świętego dnia sabbatu.
Z pomiędzy kilkudziesięciu osób różnéj płci, które przybywały stopniowo i napełniały izbę, powstał gospodarz domu i naczelnik rodziny, Saul Ezofowicz, syn Hersza, i przybliżył się do ogromnego stołu, nad którym wisiały dwa ciężkie szczerosrebrne, siedmioramienne świeczniki. Starzec ten, z którego pochylonéj nieco, lubo barczystéj postaci, zoranéj twarzy i brody białéj jak mléko, odgadnąć można było ośmdziesiąt z górą lat wieku, wziął z ręki najstarszego z synów swoich, siwiejącego już męża, płomyk migocący na długim kiju, i podnosząc go ku świecom, umieszczonym w świecznikach, suchym od starości, lecz silnym jeszcze głosem, zawołał:
— Błogosławionym bądź Boże, Panie świata, któryś oświecił nas przykazaniami Twojemi i rozkazał nam zapalać światła w dzień sabbatu!
Zaledwie to wymówił, w świecznikach zapłonęło kilkanaście świateł, a z kilkudziesięciu piersi wybuchnęło zbiorowem okrzykiem:
— Pójdźmy! pójdźmy spotykać oblubienicę! Z witaniem dobę sabbatu spotkajmy!
...Zapłoń! zapłoń! światło królewskie! Z gruzów swych powstań, stolico! Dosyć ci mieszkać w dolinie płaczu!
...Ludu mój! strząśnij z siebie kurzawę dróg ciężkich! Przyodziej się szatą piękności swojéj! Pośpiesz, ach pośpiesz z ratunkiem ludu swego, Boże ojców naszych!
.....Pójdźmy! pójdźmy! spotykać oblubienicę! Z witaniem dobę sabbatu spotkajmy!
Długi, śpiewny, gorący gwar modlitw, które następowały jedna po drugiéj, napełniał wielką izbę, i wezbranemi falami rozchodził się po-za okna, daleko, po obszernym, ciemnym i pustym placu.
Dosłyszał go już zdala młody człowiek, w zamyśleniu plac przebywający, i przyśpieszył kroku. Kiedy, przeszedłszy ganek, wzniesiony nad ziemię kilku wschodami, oraz długą wązką sień, rozdzielającą dom na dwie połowy, otworzył drzwi do izby, która płonęła cała od świreł, — modlitwy zamieniły się już były na rozmowy, a zgromadzone towarzystwo, ze śladami jeszcze uroczystego nastroju ducha na twarzach, lecz i z wesołemi już uśmiechami, stało przy ławach i stołkach otaczających stół długi, z wielką obfitością zastawiony.
Towarzystwo to składało się z różnych postaci i fizyognomij. Byli tam dwaj synowie Saula, przy ojcu swym mieszkający, Rafał i Abram, siwiejący już, czarnoocy, o surowych i zamyślonych twarzach mężowie; i zięć Saula, jasnowłosy, blady, ze szklisto-łagodném okiem, Ber; były córki, synowe i wnuczki gospodarza domu, niewiasty dojrzałe, z okazałemi kibiciami i wysokiemi czépcami na starannie uczesanych perukach, lub młode dziewczęta o śniadych licach i ogromnych warkoczach, z pod których błyskały młode oczy, rozweselone świętem i strojem świątecznym. Kilku młodych mężczyzn, do rodziny należących, i kilkanaścioro dzieci najróżniejszego wieku otaczało niższy koniec stołu; w miejscu najpokaźniejszém stał stary Saul i z wyrazem oczekiwania na twarzy spoglądał na drzwi, wiodące do dalszych izb domostwa. Po chwili w drzwiach tych zjawiły się dwie kobiece postacie; od jednéj z nich posypały się i zaiskrzyły tęczowe, olśniewające niemal blaski.
Była to kobieta bardzo, bardzo stara, wysoka jednak i bynajmniéj nie zgarbiona, owszem, trzymająca się prosto i wyglądająca silnie. Głowę jéj otaczał zawój barwisty, którego końce spięte były nad czołem ogromną klamrą z dyamentów. Dyamentowe spięcie zamykało naszyjnik, który, z mnóstwa sznurów ogromnych pereł złożony, opadał na pierś jéj aż po związanie śnieżnego fartucha, okrywającego z przodu kwiecistą szeleszczącą ciężkim jedwabiem spodnicę. Dyamentowe téż zausznice, tak długie, że aż dotykały ramion kobiety, a tak ciężkie, że przytrzymywać je trzeba było nićmi, uczepionemi do jéj zawoju, mieniły się i migotały blaskami brylantów, szmaragdów, rubinów, i za każdém poruszeniem, z dźwięcznym szmerem uderzały o perły i połyskujący z za nich gruby, złoty łańcuch.
Podobną ilością kosztownych i świetnych ozdób jaśniéć mogą tylko książęce niewiasty na balach, albo — święte relikwie w świątyniach. Stuletnia ta izraelska niewiasta, — przybrana we wszystkie kosztowności, od wieków nabywane i zgromadzane w jéj domu, — była snadź dla wszystkich tych ludzi, pośród których teraz wchodziła, wysoką cześć budząca relikwią rodzinną.
Kiedy, prowadzona przez jednę z prawnuczek swoich, dziewczynę o smagłéj twarzy i kruczym warkoczu, stanęła na progu izby, wszystkie oczy zwróciły się ku niéj, wszystkie usta uśmiechnęły się i zaszemrały.
— Bobe! Elte Bobe! Babka! Prababka!
Większość osób wymówiła wyraz ostatni, albowiem więcéj tu było prawnuków i pra-prawnuków, niż wnuków. Jeden tylko gospodarz domu i naczelnik rodziny całéj rzekł do niewiasty zcicha:
— Mame!
Dziwnie słodko jakoś i uroczyście zarazem zabrzmiał wyraz ten, dziecięcym ustom zwykły, na zwiędłych, żółtych wargach Saula, poruszających się wśród białego jak mléko zarostu. Pod białemi téż jak mléko włosami, okrytemi aksamitną jarmułką, przy wymawianiu wyrazu tego wygładziło się zorane czoło jego.
Lecz gdzież podziały się smagłe, gładkie lica, czarne, ogniste oczy i smukła kibić Frejdy, cichéj, roztropnéj, pracowitéj żony i powiernicy Hersza Ezofowicza? Przeżyła już ona je oddawna, tak jak przeżyła męża, pana i zarazem przyjaciela swego. Z upływem czasu, kibić jéj, cienka niegdyś i wysmukła, rozrosła się i przybrała kształt pnia, który wypuścił z siebie wiele silnych i urodzajnych gałęzi. Twarz jéj pokrytą była teraz takiem mnóstwem drobniutkich zmarszczek, że śród nich ani najmniejszego gładkiego miejsca wynaléźć nie byłoby podobna; oczy zmniejszyły się, zapadły i spoglądały z za pomarszczonéj, z rzęs ogołoconéj powieki, spłowiałą, blado żółtawą źrenicą. Ale na twarzy téj, zmiętéj w dłoni czasu, rozlewał się spokój niezmącony i słodki. Małe, złotawe źrenice spoglądały dokoła z uśmiechającą się ciszą ducha, usypiającego wśród błogich dlań szmerów; cichy uśmiech słodkiego usypiania okrążał żółte, zaledwie widne wargi, które oddawna już milknąć poczęły, otwierając się coraz rzadziéj, dla wymawiania coraz krótszych wyrazów.
Teraz ramieniem, ubraném w biały, bufiasty rękaw, otaczając szyję hożéj i silnéj dziewczyny, stanęła ona przy rodzinnym stole i z za mrużącéj się od rzęsistych świateł powieki, powiódłszy spojrzeniem po twarzach wszystkich otaczających, wymówiła głośnym szeptem:
— Wo ist Meir?
Prababka przemówiła...
Zgromadzenie całe poruszyło się od słów jéj, niby drzewa od powiewu wiatru. Mężczyźni, kobiety i dzieci oglądali się jedni na drugich i po wielkiéj izbie rozszedł się szept gromadny:
— Wo ist Meir?
Wśród wielkiéj ilości zebranych tu członków rodziny, nieobecność jednego z nich zauważoną nie została.
Stary Saul nie powtórzył pytania matki, ale czoło jego zmarszczyło się bardziéj jeszcze, a oczy z surowym i gniewnym nieco wyrazem patrzały na drzwi od sieni.
Drzwi te otworzyły się w téj chwili. Do izby wszedł wysoki i kształtny mężczyzna, w długiém ubraniu, obłożoném u szyi i piersi kosztowném futrem. Wszedł, zamknął drzwi za sobą i stanął przy progu, onieśmielony jakby, czy zawstydzony, Spostrzegł, że spóźnił się, że wspólne rodzinne modlitwy odmówionemi zostały bez niego, że oczy dziada jego, Saula, dwóch stryjów i kilku starszych kobiet, spotkały go wejrzeniem surowego wyrzutu i badawczego pytania.
Tylko złotawe źrenice prababki nie błysnęły na widok wchodzącego gniewem ni niepokojem. Owszem, powiększyły się one i zajaśniały radością. Zmarszczone powieki jéj nawet drżéć i mrużyć się przestały, a żółte, wązkie wargi, poruszyły się i wymówiły takim, jak wprzódy, szeptem, głośsnym choć bezdźwięcznym:
— Ejnklchen! Kleiniskind! wnuczku! dzieciątko!
Na dźwięk szeptu tego, brzmiącego radością i pieszczotą, zamknęły się usta Saula, które otwierały się już były dla wymówienia surowych słów zapytania i wyrzutu; spuściły się ku stołowi pytające i gniewne oczy dwóch synów jego. Spóźnionego przybysza powitało tylko ogólne milczenie, które jednak przerwała znowu prababka, powtarzając raz jeszcze:
— Kleiniskind!
Saul wyciągnął ręce nad stołem i półgłosem podał obecnym motyw modlitwy, odmawianéj przed ucztą sobotnią.
— Błogosławionym niech będzie Pan... — zaczął.
— Błogosławionym niech będzie... — rozszedł się po izbie gwar przytłumiony, i wszyscy stali przez minut kilka dokoła stołu, modlitwą poświęcając znajdujące się na nim potrawy i napoje.
Przybyłly młody człowiek nie połączył się jednak z chórem ogólnym, lecz usunąwszy się w głąb’ izby, odmawiał opuszczone przez się dnia tego modlitwy sobotniego Kiduszu. Czyniąc to, nie dokonywał ciałem swém żadnych poruszeń, ręce spokojnie miał skrzyżowane na piersi, a wzrok nieruchomo utkwiony w okno, za którém wisiała głęboka ciemność wieczoru.
Oblicze jego, ściągle i łagodnie zarysowane, okryte było bladością, właściwą naturom nerwowym i namiętnym. Bujne, ciemno-płowe włosy ze złotemi odbłyskami, opadały mu na białe czoło, z pod którego oczy, głęboko osadzone, z wielką, szarą, błyszczącą źrenicą, patrzały wejrzeniem zamyśloném i trochę smutném. W całym zresztą wyrazie twarzy młodego człowieka tego mieszały się ze sobą cechy chmurnego prawie smutku i dziecięcéj nieledwie nieśmiałości. Czoło i oczy jego zdradzały tajemną myśl jakąś dolegliwą, niespokojną, ale cienkie usta posiadały zarys miękkiéj czułości i zaledwie dostrzegalnie drżały od chwili do chwili, pod wpływem jakby tajemnie doznawanéj obawy. Zwierzchnią wargę i krańce policzków okrywał mu gęsty puch złotawy, objawiający, iż dosięgnął on lat dziewiętnastu lub dwudziestu wieku, pory więc życia, która, dla wcześnie dojrzewających mężów izraelskiego plemienia, uważaną bywa za pozwalającą już a nawet zmuszającą niejako do zajęcia się, na własną rękę, rodzinnemi i życiowemi sprawami. Kiedy młody człowiek ukończył swe modlitwy i zbliżył się do stołu, aby zająć przy nim zwykłe swe miejsce, z pośród zgromadzonych odezwał się głos chrapliwy nieco i zanoszący się w taki sposób, jakby mówiący człowiek każdy wyraz swój nie wymawiał, lecz wyśpiewywał.
— A gdzie ty, Meir, był dziś tak długo? co ty tak późno robił w mieście, kiedy już sabbat rozpoczął się i nikomu nic robić nie wolno? Dlaczego ty dziś sobotniego Kiduszu z całą swoją familią nie odprawił? Czemu u ciebie czoło takie blade i oczy takie smutne, kiedy dziś sabbat, wesoły dzień, w Niebie cała niebieska familia cieszy się, a na ziemi wszyscy pobożni ludzie cieszyć się powinni i dusze swe utrzymywać w wielkiéj radości?
Wszystko to wypowiedzianém zostało przez człowieka dziwnie wyglądającego. Był to człowieczek raczéj, mały, chudy, suchy, z wielką głową, jeżącą się twademi, ciemnemi włosy, z twarzą ciemną, okrągłą, opatrzoną wielkim splątanym zarostem, wielką brodą, zdradzającą śmiertelny wstręt do grzebienia i szczotki i okrągłemi oczyma, które z za wypukłéj powieki ruszały się z szybkością nieporównaną, rzucając dokoła przelotne, ostre błyski. Chudość i suchość ciała człowieczka tego uwydatnionemi były strojem dziwniéj jeszcze, niż on sam, wyglądającym. Był to téż strój prostoty niezwykłéj, bo składający się z jednéj koszuli tylko, a raczéj z woru, który, zszyty z szarego szorstkiego płótna, u szyi i w pasie grubym sznurem z konopi przewiązany, opadał aż do ziemi i nawpół przykrywał ciemne, bose zupełnie nogi.
Kim był człowiek ten w stroju ascety, z oczyma fanatyka, a z ustami pełnemi wyrazu mistycznego, głębokiego, pijanego niemal rozradowania? Był to Reb Mosze, mełamed, czyli nauczyciel religii i hebrajskiego języka, doskonały pobożny; w wichry, słoty, mrozy i upały jednostajnie bosonogi i w płócienny swój wór przyodziany; na wzór ptaków niebieskich, żyjący niewiedziéć czém, — ziarnem jakiémś chyba, tu i ówdzie rzuconém; prawe oko zresztą i prawa ręka wielkiego rabbina Szybowskiego, Izaaka Todrosa, i pierwszy po rabinie tym przedmiot czci i podziwu dla gminy całéj.
Usłyszawszy tłumnie wychodzące z ust mełameda a ku niemu zwrócone zapytania, Meir Ezofowicz, prawnuk Hersza, a wnuk starego Saula, nie usiadł jeszcze przy stole, ale wyprostowany, ze spuszczonym ku ziemi wzrokiem, głosem przytłumionym widoczną nieśmiałością, odpowiedział:
— Rebe! ja nie był tam, gdzie weselą się, albo dobre interesa robią. Ja był tam, gdzie ciemno, i gdzie w ciemnościach bardzo biedni ludzie siedzą i płaczą...
— Nu! — zawołał mełamed, — a gdzie to dziś smutno być może? Dziś sabbat, wszędzie jasno i wesoło..., gdzie dziś może być ciemno?
Kilku starszych członków rodziny podniosło głowy i chóralnie powtórzyło zapytanie:
— Gdzie dziś może być ciemno?
I wnet potém chóralne znowu wybuchnęło pytanie:
— Gdzieś ty był, Meir?
Meir nie odpowiadał. Na twarzy jego, o spuszczonych powiekach, malowała się nieśmiałość i wewnętrzne wahanie.
Nagle jedna z dziewcząt, siedzących u niższego końca stołu, ta sama, która przed chwilą wprowadzała była do rodzinnego koła starą prababkę, dziewczyna ze smagłą twarzą i czarném figlarném okiem, zawołała wesoło, uderzając w dłonie:
— Ja wiem, gdzie dziś jest ciemno!
Wszystkie spojrzenia zwróciły się ku niéj i wszystkie usta zapytały:
— Gdzie?
Pod wpływem ściągniętéj na siebie powszechnéj uwagi, Lija zarumieniła się i ciszéj już, z niejakiem zawstydzeniem rzekła:
— W chacie Abla Karaima, — téj, co tam przy karaickim pagórku stoi.
— Meir! czy ty był u Karaimów?
Pytanie to wymówioném zostało przez kilkanaście głosów, z pośród których wyróżniał się wszakże, wszystkie inne przenosząc, piskliwy, ostry głos mełameda.
Na onieśmieloną dotychczas twarz młodego człowieka wybijać się począł wyraz przykrego i gniewnego nieco rozdraźnienia.
— Ja u nich nie był, — odpowiedział głośniéj już nieco niż wprzódy, — ale ja ich od wielkiéj napaści obronił.
— Od napaści? od jakiéj napaści? a kto na nich napadał? — drwiącym tonem zapytał mełamed.
Tym razem Meir podniósł powieki i błyszczące źrenice utkwił w twarzy pytającego.
— Reb Mosze! — rzekł, — ty wiesz, kto na nich napadał. Napadali tak na nich twoi uczniowie... Oni tak co piątek robią... a dlaczego oni nie mają tak robić, kiedy wiedzą...
Zatrzymał się i spuścił znowu oczy. Obawa i gniewne uczucie walczyły w nim widocznie.
— Nu! co oni wiedzą? dla czego ty Meir nie skończył? Co oni wiedzą? — śmiał się Reb Mosze.
— Wiedzą, że ty, Reb Mosze, pochwalisz ich za to...
Mełamed podniósł się nieco na krześle, oczy jego zaiskrzyły się i szeroko rozwarły. Wyciągnął ciemną, chudą rękę i chciał coś mówić, ale nie dopuścił go tym razem do słowa silny już i dźwięczny głos młodego człowieka.
— Reb Mosze, — mówił Meir, pochylając nieco przed mełamedem głowę, która widocznie z trudnością podawała się kornym pokłonom, — Reb Mosze, ja szanuję ciebie... ty mię uczył... ja ciebie nie pytam, dla czego ty swoim ucznion nie zabronisz biednym ludziom w ciemnościach gwałty wyrządzać... ale ja sam na te gwałty patrzéć nie mogę... mnie serce boli, jak na nię patrzę, bo do głowy mi myśl przychodzi, że z takich złych dzieci będą źli ludzie; i że kiedy one teraz trzęsą biedną chatą starca i kamienie na niego przez okna rzucają, to potém będą domy podpalać i ludzi zabijać! Oni-by dziś tę biedną chatę rozwalili i tych biednych ludzi pozabijali, żebym ja tam nie przyszedł i nie obronił... ale ja przyszedłem i obroniłem...
Przy ostatnich wyrazach Meir usiadł za stołem na przeznaczoném dla siebie miejscu. Nie było już na twarzy jego obawy ni nieśmiałości. Głęboko snać czuł słuszność swéj sprawy, bo śmiałym wzrokiem spojrzał dokoła i tylko usta jego zadrgały, w sposób właściwy naturom świeżym i wrażliwym. W téjże jednak chwili, stary Saul i dwaj synowie jego podnieśli ręce w górę i jednogłośnie wymówili:
— Sabbat!
Głosy ich były uroczyste, a wzroki, które na Meira zwracali, surowe i niemal gniewne.
— Sabbat! Sabbat! — podskakując na krześle swém i szeroko rozrzucając rękoma, podchwycił i krzyczał mełamed. — Ty, Meir, w święty wieczór sabbatu, zamiast Kidusz odmawiać i ducha swego wielką radością napełniać i oddawać jego w ręce Anioła Matatrona, co pokolenia Jakóba przed Bogiem broni, ażeby on je oddał w ręce Sar-ha-Olama, co jest Aniołem nad Aniołami i Książęciem świata, ażeby Sar-ha-Olam oddał go dziesięciu Sefirotom, co takie wielki siły są, że cały świat stworzyły, ażeby przez te dziesięć Sefirotów duch twój dostał się aż do tego wielkiego tronu, na którym siedzi sam En-Sof i z nim pocałunkiem miłości złączył się, — ty Meir, zamiast to wszystko robić, chodził bronić jakichś ludzi od jakichś napaści, domu ich pilnował i życia ich strzegł! Meir! Meir! ty sabbat naruszył! tobie trzeba iść do szkoły i przed całym ludem oskarżyć się głośno, że ty wielkie grzechy i wielkie zgorszenia wyrabiasz!
Przemowa ta mełameda wywarła na zgromadzeniu całém silne wrażenie. Saul i synowie jego wyglądali groźnie; kobiety zdumione były i przerażone; w czarnych oczach Lii, która pierwsza zdradziła tajemnicę stryjecznego brata, kręciły się nawet łzy. Tylko zięć Saula, łagodny, błękitnooki Ber, spoglądał na oskarżonego ze smutném jakby współczuciem, a kilku młodych ludzi, rówieśników Meira lub młodszych od niego, patrzali w twarz jego jak w tęczę, z ciekawością i niepokojem przyjaznym.
Meir odpowiedział drżącym trochę głosem.
— W świętych księgach naszych, Reb Mosze, w Torze, ani w Misznie, niéma nic o Sefirotach, ani o En-Sofie. Ale tam za to wyraźnie stoi, że Jehowa, choć sabbat święcić rozkazał, pozwolił jednak, aby dwudziestu ludzi naruszyło go dla ratowania jednego człowieka.
Samo już odpowiadanie mełamedowi, doskonałemu pobożnemu i prawéj ręce rabbina Todrosa, było zuchwałością zdumiewającą. Cóż dopiéro, gdy w odpowiadaniu tém mieściło się niewyraźne chociażby zaprzeczenie sądom jego! To téż wypukłe oczy mełameda zaledwie nie wystąpiły ze swych zagłębień, tak roztworzyły się szeroko, i tak rozjątrzoném spojrzeniem okryły pobladłą nieco wśród utarczki twarz Meira.
— Karaimy! — krzyczał, miotając się na swym stołku i rękoma chwytając się brody swéj i włosów, — ty Karaimów ratował! odszczepieńców! niedowiarków! wyklętych! Na co ich ratować? Dla czego oni w sabbaty świateł nie zapalają i w ciemnościach siedzą? Dla czego oni zwierzęta i ptaki, co do jedzenia służą, nie z przodu, ale z tyłu szyi zarzynają? dla czego oni Miszny, Gemary i Zoharu nie znają?
Zachłysnął się z uniesienia wielkiego i umilkł, a w przerwie téj ozwał się czysty i dźwięczny głos Meira:
— Rebe! oni są bardzo biedni!
— En-Sof mściwy jest i nieubłagany!
— Oni cierpią wielkie prześladowania od ludu!
— Niepojęty ich prześladuje! — krzyczał Rebe.
— Przedwieczny prześladować nie każe. Rabbi Huna powiedział: jeżeli prześladujący sprawiedliwym nawet jest, a prześladowany złoczyńcą, Przedwieczny ujmuje się za prześladowanym!
Reb Mosze płomienne miał rumieńce na ciemnych policzkach.
Oczy jego zdawały się zjadać, pożerać bladą twarz młodzieńca, o pałającém, śmiałém już teraz wejrzeniu i ustach drżących mnóstwem niedopowiedzianych, przemocą w piersi tłumionych, wyrazów.
Zebranie całe miało pozór zdumienia, przerażenia, smutku. Sprzeczka podobna z mełamedem jednym wydawała się grzechem, innym jeszcze niebezpieczeństwem dla zuchwałego młodzieńca, lub i dla całéj jego rodziny.
To téż Saul, z pod siwych swych brwi najeżonych, wlepił groźne wejrzenie w twarz wnuka i przeciągle ku niemu syknął: — Szaaa!
Meir pochylił przed dziadem głowę, na znak pokory i poddania się, a jeden z synów Saula, dla złagodzenia gniewu Reb Mosza, a zapewne téż i dla własnego zbudowania, zapytał go: jakie różnice zachodzą pomiędzy powagą i świętością ksiąg Talmudycznych i Zoharu, księgi Kabały? i czy doskonały pobożny zajmować się powinien badaniem pierwszych raczéj, czy drugich?
Wysłuchawszy zapytania tego, mełamed obu łokciami szeroko rozparł się na stole, oczy swe nieruchomo i z wyrazem głębokiego namysłu utkwił w przeciwległéj ścianie i zwolna, uroczystym głosem, mówić zaczął:
— Simon ben Jochai, wielki Rabbi, co żył okropnie dawno temu i wiedział wszystko, co w Niebie i na ziemi dzieje się, powiedział: Talmud — to nikczemna niewolnica, a Kabała — to wielka królowa. Czém Talmud napełniony? On napełniony bardzo małemi, podrzędnemi rzeczami. On uczy, co czyste jest, a co nieczyste, co pozwolone a co niepozwolone, co skromne a co nieskromne. A czém Zohar, księga blasku, księga Kabały, napełniony? On napełniony wielką nauką: czém jest Bóg i jego Sefiroty. On ich wszystkich imiona zna i naucza, co oni robią i jak oni świat budują. W nim napisane, że Bóg nazywa się En-Sof, a drugie jego imię — Notarikon, a trzecie jego imię — Gomatria, a czwarte jego imię — Zirufh. A Sefiroty, co są wielkiemi niebieskiemi siłami, nazywają się: źródło człowiecze, narzeczona, biała głowa, wielka twarz, mała twarz, lustro, piętro niebieskie, piętro ziemskie, lilia i ogród jabłeczny. A Izrael nazywa się Matrona, a Bóg dla Izraela nazywa się Ojciec. Bóg, En-Sof, nie stworzył świata, tylko stworzyły jego siły niebieskie, Sefiroty. Pierwszy Sefirot urodził siłę boską, drugi wszystkich Aniołów i Torę (Biblią), z trzeciego wyszli prorocy. Czwarty Sefirot urodził z siebie boską miłość, a piąty boską sprawiedliwość, a szósty taką siłę, co wszystko rwie, drze i niszczy. Z siódmego Sefirota urodziła się piękność, z ósmego wspaniałość, z dziewiątego przedwieczna przyczyna, a z dziesiątego — takie oko, co nad Izraelem ciągle czuwa i za nim po wszystkich drogach jego chodzi i nóg jego strzeże, ażeby nie zraniły się, a głów — aby na nie wielkie nieszczęścia nie spadały. Tego wszystkiego uczy Zohar, księga Kabały; i ona jeszcze uczy, zkąd te Sefiroty wzięły się i jak one rozdzielają się, i jak z liter, które składają ich imiona i z tych, które imiona Boga składają, wszystkie tajemnice świata odgadywać! I to jest wielka nauka, pierwsza nauka dla każdego Izraelity. Wiem ja, że wielu Izraelitów mówi, że Talmud ważniejszy; ale ono wszyscy, co tak mówią, głupi są i nie wiedzą o tém, że póty ziemia trząść się będzie od wielkich boleści i póty Bóg i Izrael, Ojciec i Matrona, nie połączą się pocałunkiem miłości, dopóki niewolnica nie ustąpi przed królową, Talmud przed Kabałą. A kiedy ta pora przyjdzie? Ona przyjdzie wtedy, jak na świecie zjawi się Messyasz. Wtedy będzie dla wszystkich ludzi pobożnych i uczonych, wielkie święto radości! Wtedy Pan Bóg każe ugotować rybę — Lewiatana, co taka ryba wielka jest, że na niéj cały świat stoi, i wszyscy do wielkiéj uczty usiądą i rybę tę jeść będą, pobożni i uczeni od głowy, a lud prosty i nieuczony od ogona!..
Skończył mełamed, odetchnął głęboko po długiém mówieniu i, spuściwszy wzrok ku stołowi, spadł nagle z mistycznych wysokosci ku ziemskim realnościom. Na talerzu bowiem przed nim woniała pieprzem i korzeniami różnemi część wybornéj ryby, nie Lewiatana jeszcze wprawdzie, ale zawsze smacznego wielce jakiegoś mieszkańca wód; mełamed zaś, w ascetyczny sposób całe życie swe pędząc, uczty sobotnie lubił i obficie ich używał, przekonanym był bowiem, że utrzymywanie ciała i ducha swego we wszechstronnéj radości było, do dnia sabbatu przywiązanym tak samo, jak długie i żarliwe modły. Z resztą więc mistycznéj ekstazy w okrągłych oczach i z błogim uśmiechem na ustach, począł ciemnemi rękoma rozrywać i do ust nosić podany sobie przysmak. Zgromadzenie przecież całe, długo jeszcze po umilknięciu jego — milczało. Mądra przemowa jego sprawiła na wszystkich prawie obecnych silne wrażenie. Stary Saul słuchał jéj z wyrazem głębokiego uszanowania na twarzy. Grube zmarszczki okrywające jego czoło drgnęły kilka razy, pod wpływem jakby tajemniczéj, nerwowéj trwogi. Synowie jego utkwili w stół zamyślone oczy i w skupieniu ducha rozważali mądre nauki Reb Mosza, mimowoli może szukając w mrocznych tych przepaściach rozbujałéj fantazyi ludzkiéj przewodniego promyka, któryby je widniejszemi nieco uczynił. Kobiety posplatały pobożnym giestem dłonie na piersiach, przechylały na znak podziwu głowy swe z jednéj strony na drugą i uśmiechnionemi od zachwytu usty szeptały cichuteńko:
— Uczony człowiek! Mądry człowiek! Doskonały pobożny! Prawdziwy uczeń wielkiego Rabbi Izaaka!
Ktokolwiekby jednak badał w téj chwili uważnie fizyognomie osób stół obsiadających, spostrzedzby musiał dwa spojrzenia, które, szybkie jak błyskawice, niedostrzegalne wszystkim obecnym, strzeliły wzajem ku sobie w czasie przemowy mełameda. Spojrzenia te były Bera i Meira. Pierwszy rzucił ku drugiemu smutnym wzrokiem, drugi odbłysnął mu oczyma pełnemi powściąganego gniewu i szyderstwa. Kiedy mełamed mówił o rybie Lewiatanie, tak wielkiéj, że cały świat stoi na niéj, a którą, w dzień Messyaszowy, uczeni spożywać będą od głowy, a nieuczeni od ogona, — po cienkich intelligentnych wargach Meira przemknął uśmiech. Był to uśmiech podobny do sztyletu. Ukłuł on z pewnością boleśnie tego, na czyich ustach się ukazał, zdawało się téż, iż radby był ukłuć i tego, kto go wywołał. Ber na uśmiech ten odpowiedział westchnieniem. Ale dostrzegli go trzéj czy czteréj młodzi ludzie, którzy, naprzeciw Meira siedząc, często nań z wyrazem pytania w oczach spoglądali; dostrzegli go, i po twarzach ich przebiegły jakby odblaski, lub echa Meirowego uśmiechu... Po chwilowéj ciszy, przerywanéj tylko dzwonieniem noży o talerze i głośném poruszaniem się szczęk mełameda, stary Saul głos zabrał:
— Wielkie to są rzeczy, mądre i bardzo straszne rzeczy, o których nam Reb Mosze, niech dzięki jemu będą, opowiedział. Słuchajcie uczonych mężów, którzy wielką mądrością swoją utrzymują chwałę i moc Izraela, bo napisane stoi, że „uczeni są fundamentem świata“. Kto szanuje ich i o mądre rzeczy, które oni wiedzą, często ich zapytuje, temu przebaczone będą wszystkie grzechy jego życia.
Reb Mosze podniósł twarz z nad talerza i ustami pełnemi jadła, które spożywał, wybełkotał:
— Dobre czyny człowieka sprowadzają na niego nieprzerwany potok łaski i przebaczenia. One otwierają przed nim tajemnice nieba i ziemi i duszę jego zanoszą pomiędzy Sefiroty! — Pełne czci i skupienia ducha milczenie odpowiedziało słowom tym; lecz po kilku sekundach, przerwał je, u niższego końca stołu, brzmiący, dźwięczny głos młodzieńczy.
— Reb Mosze! a co nazywa się dobrym czynem? Co czynić trzeba, aby duszę od grzechu wybawić i ściągnąć na siebie wielki strumień łaski? — głośno zapytał Meir.
Mełamed podniósł wzrok na pytającego. Spójrzenia ich spotkały się znowu ze sobą. Bure oczy mełameda zaiskrzyły się gniewnie i groźnie; po szarych, przezroczystych źrenicach młodzieńca przelatywały srebrne błyski tajonych jakby uśmiechów.
— Ty, Meir, uczniem moim byłeś i o takie rzeczy pytać się teraz możesz! czy ja wam nie mówiłem i nie powtarzałem tysiące tysięcy razy, że najlepszym uczynkiem człowieka jest zagłębianie się w świętéj nauce? Kto robi to, temu wszystko przebaczoném będzie, a kto tego nie robi, ten przeklętym zostanie i od łona Izraela i od świata czystych duchów odepchniętym, choćby ręce jego i serce czyste były jako śnieg.
Wymówiwszy to, zwrócił się do Saula i, ciemnym palcem swym wskazując Meira, rzekł:
— On nic nie umié i nic nie wié! on zapomniał już wszystkiego, czego ja jego nauczył!
Starzec pochylił nieco przed mełamedem zbrużdżone czoło i pojednawczym głosem rzekł:
— Przebacz jemu, Rebe, to jeszcze dziecko! Jak jemu rozum do głowy przyjdzie, on pozna, że usta jego były bardzo zuchwałe, kiedy on śmiał sprzeciwiać się tobie, i on będzie z pewnością taki uczony i taki pobożny, jak byli wszyscy ludzie z familii naszéj...
Wyprostował się, duma zaświeciła mu w przymglonych od starości oczach.
— Słuchajcie mię dzieci, wnuki i prawnuki moje! — wyrzekł. — Familia nasza, familia Ezofowiczów, to nie byle jaka familia. My, dziękować Bogu, — niech pochwaloném będzie święte imię Jego, — wielkie bogactwa mamy w skrzyniach i na wicinach naszych; ale większe jeszcze są te bogactwa, które my mamy w przeszłości familii naszéj. Pra-pradziad nasz był Seniorem, starszym nad wszystkimi Żydami, co w kraju tym mieszkali, i bardzo ulubionym od samego Króla; a ojciec mój, Hersz, wielki Hersz, miał przyjaźń z największymi panami, i oni go do swych karet sadzali i, dla wielkiéj mądrości jego, wozili go do króla i do sejmu, co wtedy w Warszawie siedział...
Umilkł starzec na chwilę i rozjaśnionemi dumą i tryumfem oczyma spoglądał dokoła. Zgromadzenie całe utkwiło weń oczy jak w tęczę; mełamed schmurzył się i zwolna popijał wino ze sporego kielicha, a stara, drzemiąca już prababka, obudziła się nagle i, z za mrużących się powiek błyskając złotawą źrenicą, głośnym swym, bezdźwięcznym szeptem zawołała:
— Hersz! Hersz! mój Hersz!
Po chwili, Saul znowu zaczął mówić:
— W naszéj familii jest jeden wielki skarb, taki skarb, jakiego niéma w całym Izraelu. A skarb ten, to długie pisanie, które zostawił pradziad nasz Michał Senior i w którém bardzo wielkie i mądre rzeczy napisane stoją... Żebyśmy to mądre pisanie mieli, tobyśmy bardzo szczęśliwi byli; w tém tylko bieda, że nie wiadomo gdzie to pisanie jest...
Od czasu jak Saul mówić począł o mądrém pisaniu dziada swego, pomiędzy patrzącemi na niego kilkudziesięciu parami oczu, dwie pary źrenic zaiskrzyły się namiętném, ale całkiem sprzeczném uczuciem. Były to oczy mełameda, który chichotał zcicha i zjadliwie, i Meira, który wyprostował się na swém siedzeniu i z palącą ciekawością wpatrywał się w twarz opowiadającego.
— Pisanie to, — mówił daléj Saul, — dwieście lat leżało schowane i nikt go nie tknął. A kiedy dwieście lat skończyło się, znalazł je mój ojciec, Hersz. Gdzie on znalazł, tego nikt nie wié, tylko jedna ta stara prababka...
Tu palcem wskazał na swą matkę i dokończył:
— I ona jedna wié, gdzie on to pisane znowu schował, ale ona tego jeszcze nikomu nie powiedziała...
— A dla czego ona tego nikomu nie powiedziała? — chichocąc wciąż zjadliwie i zcicha, zapytał mełamed.
Saul odpowiedział smutnym głosem:
— Reb Nochim Todros, — niech błogosławioną będzie pamięć jego! — mówić jéj o tém zabronił.
— A dla czego wy, Reb Saulu, nie szukaliście sami pisania tego?
Saul jeszcze smutniéj odrzekł:
— Reb Baruch Todros, syn Reb Nochima i Reb Izaak, — niech sto lat żyje! — syn Reb Barucha, szukać mi go zabronili!
— I niech nikt go nie szuka! — wykrzyknął z całéj siły mełamed, podnosząc wysoko rękę, uzbrojoną w widelec, — niech nikt nie szuka pisania tego, bo ono pełne jest wielkiego bluźnierstwa i plugawstwa! Rebe Saulu! nakaż ty dzieciom, wnukom i prawnukom swoim, aby pisania tego nie szukali, a jeżeli je znajdą, ażeby je ogniowi na pożarcie dali! Bo kto pisanie to znajdzie i głośno je ludowi przczyta, na tego padnie herem, ten wyrzuconym będzie z łona Izraelowego. Tak mówił Reb Nochim i Reb Baruch — niech błogosławioną będzie pamięć ich! Tak mówi Reb Izaak, — niech sto lat żyje! W pisaniu tém klątwa jest i wielkie nieszczęście dla tego, kto je znajdzie!
Głębokie milczenie nastąpiło po słowach tych, z nadzwyczajném uniesieniem przez mełameda wymówionych, a wśród milczenia tego dało się słyszéć długie, drżące, namiętne westchnienie. Wszyscy obejrzeli się wkoło siebie, chcąc dowiedziéć się czyja pierś wydała ten szmer rozrywającego jakiegoś pragnienia; lecz nikt nie dowiedział się o tém. Ujrzano tylko Meira, jak w wyprostowanéj postawie, z pobladłą twarzą, gorejącemi oczyma wpatrywał się w twarz prababki. Ona, odczuwając jakby ten przeszywający wzrok ulubionego dziecięcia, podniosła zmarszczone powieki i wymówiła:
— Meir?
— Bobe? — odparł wezwany, głosem, nabrzmiałym miękką pieszczotą.
— Kleiniskind! — szepnęła prababka i, uśmiechając się błogo, usnęła znowu.
Uczta sobotnia blizką już była końca, gdy u stołu zaszedł wypadek, który dziwnym wielce wydawaćby się musiał wszelkiemu obcemu oku, ale dla zgromadzonych tu osób stanowił zupełnie zwykły i powszedni widok.
Reb Mosze, którego ciemne policzki pałały od kilku kielichów wina, gościnnie mu przez gospodarzy podawanych, porwał się nagle ze swego stołka i kilku szerokiemi susami, z głośnym okrzykiem i z twarzą ku sufitowi wzniesioną, wyskoczył na środek izby.
— Sabbat! Sabbat! Sabbat! — krzyczał, gwałtownemi ruchy trzęsąc głową i ramionami; — Frejd! frejd! frejd! — powtarzał, — cała niebieska familia raduje się i tańczy w Niebie! — Dawid tańczył i skakał przed Arką przymierza; dla czegożby doskonały pobożny tańcem i skakaniem serca swego rozradować nie miał?
Tańczył i skakał, wzdłuż i w poprzek przebiegał szerokiemi kroki przestrzeń znajdującą się dokoła stołu, przysiadał do ziemi, pochylał się, a potém coraz bardziéj wyprężał w górę ramiona i twarz ku sufitowi podnosił. Coraz téż ciężéj i głośniéj, ciężkie, nagie stopy jego, plączące się w wązkiéj pochwie płóciennéj, opadały na drżącą pod niemi podłogę.
Dla wszelkiego obcego oka ciekawym byłby widok uczuć, które odbijały się na twarzach ludzi obecnych temu exstatycznemu tańcowi. Stary Saul i synowie jego spoglądali na tańczącego z najdzwyczajną powagą i uwagą. Najlżejsze drgnienie uśmiechu nie poruszyło ich ustami. Zdawaćby się mogło, że na szalone skoki mełameda patrzali oni, jak wierzący zwykli są patrzéć na dokonywanie mistycznego, lecz świętego obrządku. Wprawdzie w przyćmioném latami, lecz mądrém jeszcze oku Saula, migotały od czasu do czasu światełka jakieś, do tajonych, przykrych uśmiechów szyderstwa podobne; lecz nikt ich dostrzedz nie mógł, bo starzec przykrywał nawpół źrenice swe zżółkłemi powiekami. Ber z płowemi włosy i szklistém wejrzeniem siedział wyprostowany i poważny także, lecz czoło jego zmarszczyło się w sposób niemal bolesny, a oczy tkwiły w ziemi. Meir na obu dłoniach wsparł głowę i zdawać się mogło, że nie słyszał i nie widział, lub usiłował nie słyszéć i nie widziéć tego, co działo się dokoła. Kobiety za to dziwowały się wlelce tańcowi Reb Mosza, kołysały postacie swe w takt wybijany przez bose stopy jego, cmokały zachwyconemi usty i oczyma dawały sobie wzajem znaki podziwu i uwielbienia. Przy niższym końcu stołu, tam gdzie siedzieli najmłodsi chłopcy i młode, hoże dziewczyny, słychać było cichutki szmer, przemocą tłumionych w piersi chichotów...
Zmęczył się nakoniec Reb Mosze, wyczerpały się siły jego, drgające od uniesienia i zapału ciało jego runęło ciężko na ziemię, u podnóża wielkiego pieca z zielonych cegieł. Podniósł się jednak po chwili, odetchnął ciężko, zaśmiał się głośno i rękawem szaréj, szorstkiéj swéj koszuli ocierać począł pot, bujnemi kroplami opływający mu szkarłatem zaszłe czoło i policzki.
Wtedy powstała od stołu Sara, córka Saula, i poczęła wszystkim obecnym podawać do umycia rąk, pełną wody, srebrną miednicę. Szepcąc dziękczynne modlitwy, obecni ręce swe maczali w wodzie i ocierali ręcznikiem, wiszącym na ramieniu Sary, białym jak śnieg i w hafty zdobnym. Uczta sobotnia skończoną była.
W kilka minut potém sprzątniętemi zostały ze stołu okrywające go naczynia. Towarzystwo całe, podzieliwszy się na kilka grup, napełniło izbę gwarem głośnych i ożywionych rozmów.
Meir, który przez kilka chwil stał samotnie u okna, z zamyśleniem wpatrując się w ciemności wieczoru, zbliżył się do najpoważniejszéj wiekiem grupy, która zgromadziła się dokoła najparadniejszego w izbie miejsca, przyozdobionego staroświecką kanapą, z wielką żółtą poręczą. Tu Abram i Rafał, synowie Saula, i Ber, zięć jego, zdawali sprawę ojcu z interesów, w ciągu tygodnia dokonanych; zapytywali go o rady i prosili o pomoc. Tu brzmiały nazwy cyfr przerozmaitych, przy wyliczaniu nabytych beczek zboża i zapłaconych za nie pieniędzy, i poruszały się szybko palce kilku par rąk. Tu, przy wzmiankach o zagranicznych portach i panujących w nich cenach zboża i drzewa, zapalały się oczy uczuciem nadziei, obawy i żądzy zysku. Stary Saul wyglądał tak, jakby teraz dopiéro znalazł się we właściwym sobie żywiole. Jakkolwiek wysokie i mądre nauki mistycznych mędrców gminy obudzały w nim cześć i trwogę, interesa świeckie zdawały się być umysłowi jego bliższemi, żywotniejszemi i lepiéj znanemi. W oku jego, które rozbłysło bystrą i ożywioną myślą, nie było już znać starości, i tylko białe włosy jego i biała długa broda czyniły go podobnym do patryarchy i dostojnika, rozdzielającego pomiędzy członków rodziny swéj rady, pochwały i sądy.
Meir stał przez minut kilka przy gromadce tych ludzi, rozprawiających o handlu, zyskach i stratach, z wyrazem twarzy obojętnym. Znać było, że w sprawach podobnych nie brał on jeszcze nigdy osobistego udziału, i że świeżéj natury jego nie dotknęła jeszcze i nie napoczęła gryząca gorączka zysku. Z niejakiém zdziwieniem popatrzał na flegmatycznego Bera, który zdawał się być w téj chwili przemienionym w innego człowieka. Opowiadając teściowi o sprawach swych i zamiarach handlowych i przekładając mu konieczną potrzebę, w jakiéj zostawał, zaciągnięcia u braci swéj żony znacznéj pożyczki, stał się on wymownym, ruchliwym, zapalczywym niemal. Oczy jego płonęły, usta poruszały się z niezmierną szybkością, ręce drżały.
Meir oddalił się i stanął przy gruppie innéj.
W gruppie téj, zebranéj u końca długiego stołu, zasłanego jeszcze białym obrusem, panował mełamed. Otaczało go osób kilkanaście, a on, jak zwykle, obu łokciami rozpierając się na stole, uroczyście i wśród skupionéj uwagi słuchaczy, prawił:
— Wszystko, co jest na świecie, każdy człowiek, i każde zwierzę, i każda trawa, i każdy kamień, korzenie swe mają wysoko, w kraju tym, gdzie mieszkają duchy. I dla tego cały świat jest jak drzewo ogromne, którego korzenie znajdują się pomiędzy duchami. I jest on jak ogromny łańcuch, którego ostatnie koła wiszą tam, gdzie mieszkają duchy. I jest on jak ogromne morze, które nigdy nie wysycha, bo leci w nie strumień nieprzebrany duchów i ciągle je napełnia...
Meir odszedł od gruppy, słuchającéj mełameda, i zbliżył się ku oknu. Tam dwaj młodzi ludzie, z czołami w dłoniach, z głębokiém zamyśleniem, rozprawiali o tém, gdzie i jak napisane stoi, że człowiek, który w noc świąteczną idąc, cienia swego nie ujrzy, w tym samym roku umrze?
Meir obejrzał się dokoła. W przyległéj izbie, starsze niewiasty, zebrawszy się skupioném kółkiem, toczyły głośną rozmowę o gospodarstwie swém i wielkim rozumie swoich małych dzieci, — młode dziewczęta, przysiadłszy w kąciku, nizko przy ziemi, szeptały pomiędzy sobą, rozplatały długie swe warkocze, chichotały i nuciły zcicha.
Z twarzy Meira było widać, że nie czuł się on pociąganym do żadnéj z licznych gromadek ludzkich, dom napełniających. Znajdował się pomiędzy swoimi, pomiędzy tymi, którzy najbliżsi mu byli krwią i sercem, a jednak... Można-by rzec, iż znajdował się na pustyni, tak samotnie stanął na środku izby i takiém smutném, znudzoném okiem powiódł dokoła. Wkrótce nie było go już w izbie. Zstępował ze schodów gankowych i przez plac ciemny skierowywał się ku długiemu, nizkiemu domowstwu Reb Jankla...

∗                ∗


Po rzęsiście oświetlonych, obszernych, czystych i ładnych izbach domu dziada jego, mieszkanie Reb Jankla, posiadacza największéj w Szybowie oberży, handlarza gorzałką i urzędnika kahału, wydać się musiało Meirowi ciasném, ciemném, brudném i smutném. W czasie, gdy tam uczta sobotnia zaledwie przed chwilą ukończoną została, tu oddawna już sprzątnięto z rodzinnego stołu wieczerzę, która krótko trwała, bo była szczupłą i odbywała się w posępném milczeniu, przerywaném tylko gderliwém swarzeniem i złośliwemi ucinkami ojca rodziny. Wiadomo było zresztą powszechnie, że Reb Jankiel skąpym był, wielkie pieniądze zbierał, a o porządki i wygody domowe mało dbał, bo sam w domu przebywał bardzo rzadko, trudniąc się dzierżawieniem gorzelni i karczem po wsiach sąsiednich, a do miasteczka zaglądając wtedy tylko, gdy wymagały tego religijne obchody albo kahalne interesa. Żona jego, Jenta, i dwie dorosłe jéj córki trudniły się gospodarstwem oberży, pełniły funkcye i zajmowały stanowisko pierwszych służebnic domu.
Przyjazne gwarne pogadanki, które napełniały ściany Ezofowiczów, tu znanemi nie były. Dostatek ukazywał się tylko wtedy, gdy Reb Jankiel przyjmował dostojnych gości jakich: świętego rabbina, którego był ulubieńcem, kahalnych swych kolegów lub bogatych kupców. Czystość i wesołość nigdy się tu nie ukazywały.

W pierwszéj izbie, do któréj wszedł Meir, przez drzwi otwierające się do przepaścistéj, ciemnéj sieni, dopalał się na stole jeden tylko ogarek żółtéj świeczki, tkwiący w otłuszczonym, mosiężnym lichtarzu. Zapach jadła, tylko co sprzątniętego ze stołu, mieszał się tu ze stęchlizną brudnych ścian i
U Eliezera.
tłuszczowemi wyziewami okopconego komina. Cicho tu było i pusto zupełnie. W drugiéj za to izbie, w któréj żadne światełko już się nie paliło, rozlegało się głośne chrapanie pana domu, zasypiającego już snem twardym. W trzeciéj, małéj i tak zastawionéj łóżkami i kuframi, że zaledwie wyminąć je było podobna, przy chwiejném światełku lampy, płonącéj na piecu, obwieszonym suszącemi się szmatami, Meir ujrzał niewyraźną wśród mroku postać niewieścią, która, kołysząc nogą kolebkę, cichém nuceniem usypiała dziecię, zcicha téż płaczące. Powitał ją przechodzący skłonieniem głowy i przyjazném słowem. Pozdrowiła go wzajemnie i, wśród miarowego stuku kolebki, jako téż chrapania kilku śpiących w izbie osób, nuciła daléj.

Za nizkiemi drzwiczkami słychać było stłumiony gwar kilku rozmawiających męzkich głosów. Meir otworzył drzwiczki te i znalazł się w izdebce Eliezera, kantora o białéj twarzy i cudownym głosie.
Eliezer nie był sam jeden. Wraz z nim, przy stole, na którym paliła się żółta świeczka, siedziało kilku młodych ludzi, którzy należeli do rodziny Ezofowiczów i razem z Meirem jedli dnia tego wieczerzę. Meir odetchnął szerzéj, dla tego może, iż w izdebce kantora mniéj duszne i cuchnące, niż w innych częściach mieszkania tego, panowało powietrze, albo, że znalazł się wśród twarzy, na które patrzéć lubił i które téż na widok jego oświeciły się przyjaznemi uśmiechy.
Eliezer podniósł turkusowe swe oczy na twarz przybyłego, gdy ten w milczeniu zajął miejsce przy stole.
— Meir! — rzekł miękkim głosem.
— A co? — zapytał gość.
— Ty dziś nie miałeś cierpliwości i niepotrzebne rzeczy mełamedowi gadałeś! Mnie o tém oni już opowiedzieli
Wskazał na obecnych młodych chłopców. Meir przenikliwy i drwiący nieco wzrok utkwił w białéj twarzy piewcy.
— Czy ty, Eliezerze, naprawdę mówisz, że te rzeczy, które ja dziś mełamedowi powiedziałem, niepotrzebne były i złe? — zapytał zwolna.
Kantor pochylił głowę.
— One były dobre, — rzekł, — ale ty ich nie powinieneś mówić, bo na ciebie za to wielkie nieprzyjemności spaść mogą.
Zaśmiał się młody człowiek z przymusem jakoś i smutnie.
— Nu! — rzekł z determinacyą, — niech spadają! ja dłużéj wytrzymać nie mogę i, milcząc, patrzéć i słuchać, jak oni wszystkim nam zawrót w głowach robią...
— Dziecko! dziecko! a co ty na to poradzisz? — ozwał się za rozmawiającymi głos przeciągły i leniwy.
Obejrzeli się. Był to flegmatyczny Ber, który wszedł przez nizkie drzwiczki, starannie zamknął je za sobą i, odpowiedziawszy w powyższy sposób na porywczy wykrzyk młodzieńca, położył się, z twarzą ku sufitowi zwróconą, na łóżku Eliezera. Obezni zwykli snadź byli widywać go pomiędzy sobą, nie okazali bowiem na widok jego najmniejszego niezadowolenia ani zmieszania. Owszem, rozmowa toczyła się daléj. Jeden z młodych chłopców, krewnych Meira, nawpół z powątpiewaniem i śmiechem, nawpół z obawą i przejęciem się, zaczął powtarzać kantorowi słowa mełameda o En-Sofie i Sefirotach, o dniu Mesyaszowym i ogromnéj rybie Lewiatanie. Drugi zapytał Eliezera, co myśli o tém, że dość jest zagłębiać się w naukę Miszny i Zohar, aby wszystkie występki swe miéć odpuszczone?
Eliezer słuchał w milczeniu i z pochyloną twarzą. Długo nie odpowiadał, potém podniósł zwolna głowę i rzekł:
— Czytajcie Torę! tam napisane stoi: Jeden jest Bóg, Jehowa! Nie znajduje On zadowolenia swego w ofiarach waszych, śpiewach i kadzidłach, ale żąda od was, abyście miłowali prawdę, bronili uciśnionych, nauczali ciemnych i leczyli chorych, bo te są pierwsze powinności wasze!
Dwaj młodzi ludzie szeroko roztworzyli oczy.
— No! — zawołali jednogłośnie, — czy mełamed nieprawdę mówił?
Eliezer milczał znowu. Widać było, że radby był nie odpowiadać. Ale młode niecierpliwe ręce szarpały go za rękaw odzieży, domagając się odpowiedzi.
— Nieprawdę! — odrzekł nakoniec nieśmiałemi usty.
W téj chwili Meir położył mu dłoń na ramieniu.
— Eliezer! — rzekł, — tyś mnie tak samo powiedział dwa lata temu, kiedy z wielkiego miasta, gdzie ciebie śpiewać uczyli, wróciłeś. Ty wtedy otworzyłeś oczy moje, co same już zaczynały szukać światła, i nauczyłeś mię: że my nie jesteśmy prawdziwi Izraelici; że wiara nasza nie jest już tą wiarą, którą nam dano na góze Synai; że Judaizm zmącił się i zabrudził, jak woda, kiedy w nią garść błota rzucą, i że od tego błota poczerniały głowy nasze i serca. Ty mnie to powiedziałeś, Eliezerze, i ja — przejrzałem. Od tego czasu ja kocham ciebie jak brata, który dopomógł mi wyjść z ciemnicy, ale od tego czasu także ja czuję na sercu wielką ciężkość i wielką tęsknotę...
— Eliezer uczył ciebie, Meirze, i Eliezer milczy... a ty, uczeń jego, gadać zaczynasz, — ozwał się głos Bera, w którego leniwych dźwiękach przebrzmiało szyderstwo.
— Żebym ja umiał gadać! — zawołał młody człowiek z roziskrzoném okiem, — i żebym i ja wiedział, co i jak robić!
I po chwili dodał ciszéj:
— Ale ja ani gadać, ani robić nie umiem... ja mam tylko w sercu wielką nienawiść dla tych, co oszukują, i wielką miłość dla oszukiwanych...
— I wielką zuchwałość! — wtrącił niedbale, wyciągnięty wciąż na łóżku, Ber.
— Zuchwałości ja dotąd nie miałem, ale... ale, żebym tylko wiedział, co zrobić, tobym ją miał!
Przez kilka chwil panowało milczenie. Przerwał je Meir:
— Ty szczęśliwy jesteś, Eliezerze!
— A czemu ja szczęśliwy?
— Na szerokim świecie byłeś, rozumne rzeczy widziałeś, mądrych ludzi słuchałeś... Ach! żeby to i mnie na szeroki świat!
— Eliezer! opowiedz nam co o szerokim świecie! — ozwali się dwaj młodzi chłopcy. W oczach ich, wlepionych w twarz kantora, malowała się ciekawość i dziwna tęsknota.
Eliezer jedynym był śród młodzieży Szybowskiéj młodzieńcem, który widział „świat szeroki“. Zawdzięczał to cudownemu głosowi swemu, dla ukształcenia którego wysłano go na naukę do wielkiego miasta. Wszystko, co miał do opowiedzenia, opowiedział był już współtowarzyszom swym oddawna. Zasób to zresztą nie był wielki. Ale oni słuchaliby go chętnie codzień, gdyby nawet codzień jedno tylko i to samo opowiadać miał. Jak wygląda wielkie miasto? jakie tam wysokie domy stoją, i piękne pojazdy po ulicach jeżdżą? jacy ludzie bogaci, grzeczni i uczeni w domach tych mieszkają i ilu pomiędzy nimi znajduje się Izraelitów, którzy moc pieniędzy, piękne pokoje, bogate suknie i wielki szacunek u ludzi mają? A dla czego wszyscy ich szanują? czy dla tego, że oni bogaci? nie; bo i w Szybowie bogaci kupcy są, a Puryce wtedy tylko szacunek im okazują, kiedy potrzebują ich pieniędzy, a kiedy nie potrzebują, to bardzo brzydko i ze wzgardą do nich i o nich mówią. Ich szanują dla tego, że oni wiele uczyli się i umieją, a nie tylko Miszny i Gemary uczyli się, ale różnych innych bardzo pięknych i potrzebnych nauk. A dla czego w Szybowie niéma szkoły takiéj, któraby nauk tych uczyła, i dla czego Rabbin Izaak i Reb Mosze mówią, że te nauki to Sodomska winnica i cudze płomienie, i że każdy prawy Izraelita uciekać od nich powinien?
— Eliezer! jak to tam wielkie wozy bez koni po świecie chodzą, i kto je tak mądrze wymyślił?
— Eliezer! czy tam wszyscy Izraelici koszery zachowują?
— Eliezer! co tam mówią o naszych rabbinach Todrosach?
— Źle mówią.
Wielkie zdziwienie! Izraelici sami na szerokim świecie źle mówią o Todrosach; w En-Sofa ani w Sefirotów, ani w całą kabałę nie wierzą? — A cooni mówią o Talmudzie?
— Oni o Talmudzie mówią, że ta piękna i mądra księga jest przez mądrych i świętych ludzi napisana, tylko że ją skrócić trzeba, i wiele z niéj powyrzucać; bo teraz czasy nastały inne, i to, co było kiedyś potrzebne, teraz już jest szkodliwém.
Wielkie znowu zdziwienie! Talmud trzeba skrócić, bo Gemary trudno bardzo uczyć się i ona pamięć i rozum u dzieci zabija.
Prawda! pytający pamiętają sami, jak im trudno było uczyć się Gemary, i jak mełamed bił ich srodze za to, że ona im do głowy wchodzić nie chciała, i jak oni od tego słabli na pamięci i rozumie, a mały Lejbele, syn biednego krawca, został nawet od tego na zawsze głupim i chorym!
— A kto to kiedyś skrócił Talmud, i uczynił go łatwiejszym do nauczenia się?
— Skrócił go wielki i święty mędrzec, Mojżesz Majmonides, którego potém rabbini wyklęli.
Rabbini wyklęli wielkiego i świętego mędrca! Rabbini więc mogą być źli i niesprawiedliwi, i nie zawsze wierzyć trzeba w to, co oni mówią!
— A co napisał więcéj Mojżesz Majmonides?
— On napisał jeszcze More Nebuchim, przewodnik dla zbłąkanych... mądrą i piękną książkę, którą czytając, chce się człowiekowi płakać z czułości, i śmiać się z radości!
— A masz ty tę książkę, Eliezer?
— Mam!
— A zkąd ty ją masz?
— Dał mi ją jeden mądry Izraelita, który tam w wielkiém mieście... jest wielkim adwokatem!
— Eliezer! przeczytaj nam co z téj książki!
W taki sposób naiwnym umysłom tym, mimowiednie tęskniącym za słońcem i szerokiém łonem całéj ludzkości, objawiał się cząstkowo i chaotycznie świat wirujących po szerokich przestworzach zjawisk i myśli. Nie wyrabiały się z tego stałe przekonania żadne, nie wysnuwała się jasno przewodnia nić innego, lepszego życia; ale w sumienia wchodziły wątpliwości, w piersi pragnienia, młode oczy przysłaniały się smutkiem myśli, poczynającéj czuć swe kajdany.
Późno już było, gdy po długiéj rozmowie młodzieńcy powstali z siedzeń swych i stanęli naprzeciw siebie, z pobladłemi twarzami i gorejącym wzrokiem. Po chwilowém milczeniu Meir ozwał się:
— Eliezerze! czy my nigdy wielkim głosem nie krzykniem do ludu, aby obejrzał się i przejrzał? Czy my zawsze gnić będziemy, jak robaki przysypane ziemią, i patrzéć, jak lud cały dusi się i gnije?
Eliezer spuścił ku ziemi łzawe oczy, wzniósł w górę białe ręce, i harmonijnym głosem swym wyrzekł:
— Ja za lud mój codzień śpiewam i płaczę przed Panem!
Meir uczynił giest niecierpliwości, a w téjże chwili Ber, podnosząc się z łóżka, zaśmiał się grubym, posępnym śmiechem.
— Śpiewaj i płacz! — rzekł do Eliezera, — ciebie twój srogi ojciec takim wielkim strachem napełnił, że ty nic innego zrobić nigdy nie będziesz mógł...
Potém położył dłoń na ramieniu Meira i dodał:
— Ten tylko zuchwały jest i — przeciwko wodzie popłynie. Ale woda mocniejsza od człowieka. Gdzie ona go zaniesie?
Opuszczając mieszkanie Jankla, Meir zobaczył znowu w jednéj z izb tę samę, co wprzódy, postać niewieścią, siedzącą nad kolebką uśpionego dziecka. Pochyliła się ona tylko, i obu łokciami o brzeg kolebki wsparta, drzémała. Światełko lampki, płonącéj na piecu, padało teraz wprost na nią, oświecało szafirowy podarty kaftan, który okrywał plecy jéj i piersi, nie okrywając ramion, ociągniętych rękawami grubéj koszuli. Na głowie miała ona jeszcze czépiec świąteczny z wielkim zmiętym kwiatem, którego czerwona barwa dziwnie odbijała przy zżółkłéj, pomarszczonéj skórze nizkiego czoła i zwiędłych policzków. Nie stara to jeszcze była niewiasta, ale spracowana, stérana, znękana. Jedno na nią spójrzenie wystarczało, aby przekonać się, iż jéj życie upływało śród trudów i upokorzeń, i że nie odświeżyła go nigdy żadna kropla domowego szczęścia. Patrząc na nią, łatwo téż było zgadnąć, iż nie dożyje ona jak Frejda, żona heretyka Hersza, stuletniéj rocznicy swych urodzin i że nie będzie zwolna i słodko usypiać do snu wiecznego, wśród błogiego sercu jéj gwaru licznych wnuków i prawnuków. Jenta, żona pobożnego Reba Jankla, była duchem zabitym w zmordowaném ciele...
Kiedy kroki odchodzących gości, mieszając się czas jakiś z chrapaniem kilku osób głęboko uśpionych, umilkły, Eliezer stanął w nizkich drzwiach swéj izdebki, i przez kilka sekund spoglądał zdala na drzémiącą matkę.
— Matko! — ozwał się zcicha, — czemu ty się spać nie położysz? Mała Chajka zasnęła dawno i płakać już nie będzie. Połóż się i ty matko... spocznij.
Szept syna dosięgnął drzémiącéj głowy Jenty. Podniosła powieki, zwróciła zwrok smętny ku wysmukłemu młodzieńcowi, którego delikatna twarz świeciła śród zmroku bielą alabastru i — o dziwy! małe, mrużące się jéj oczy mrużyć się przestały, a z bezbarwnych źrenic wymknęło się światełko radości.
— Eliezer! chodź tu! — szepnęła.
Młodzieniec zbliżył się i usiadł na krawędzi łóżka.
— Jak ja mogę zasnąć? — szeptały doń żółte, zwiędłe wargi kobiece, — kiedy moja głowa taka biedna! Chajka chora i co moment zapłakać może, a jak ona zapłacze głośno, Jankiel obudzi się i w wielką złość wpadnie!
— Śpij matko! — odszepnął syn — ja tu posiedzę i Chajkę kołysać będę...
Żółta, pomarszczona twarz, z wielką czerwoną różą nad czołem, pochyliła się i spoczęła, nie na wysoko usłanych, brudną bielizną okrytych poduszkach, ale na kolanach siedzącego obok młodzieńca.
Eliezer wsparł ramię o krawędź kolebki, czoło złożył na dłoni i dumał. Niekiedy poruszał nogą bieguny kolebki i zcicha nucił.
— Oj! biedna, biedna moja głowa! — szeptała przez sen drzémiąca na kolanach syna, o żółtéj twarzy kobiéta.
— Biedna głowa twoja, o Izraelu! — w zadumie szeptały różowe usta czuwającego nad kolebką młodzieńca.
Kiedy tak działo się w mieszkaniu Reb Jankla, mała, zwinna postać ludzka mknęła w ciemnościach przez obszerny podwórzec szkolny, ku stojącéj przy nim nizkiéj chatce rabbina Izaaka Todrosa i zniknęła za jéj nizkiemi drzwiami, które zamknęły się za nią z głośném skrzypnięciem.
Skrzypnięciu temu odpowiedział z wnętrza chatki głos męzki, o czystém, lecz nizkiém, basowém brzmieniu:
— Czy to ty, Mosze?
— Ja Nassi! sługa twój wierny! nędzny podnóżek stóp twoich! Niech sen twój nawiedzają aniołowie pokoju! niech każde tchnienie ust twoich będzie przyjemne tobie, jako oliwa zaprawiona mirrą! A kiedy ty spać będziesz, niech dusza twoja kąpie się z wielką rozkoszą w strumieniu duchów!
Basowy głos, wychodzący z wnętrza ciemnéj izby, znajdującéj się za malutką, również ciemną sionką, zapytał:
— A gdzie tak długo był, Mosze?
Człowiek, znajdujący się w sionce, odpowiedział:
— Ja wieczerzę sobotnią jadł w domowstwie Ezofowiczów. U Ezofowiczów święcą sabbaty ze wspaniałością wielką, i ja do nich na sobotnie wieczerze często chodzę, ażeby duszę swoję w wielkiéj wesołości utrzymywać!
— Ty dobrze robisz, Mosze, że w sabbat duszę swoję w radości utrzymujesz. A co tam u nich słychać?
— Źle słychać, Nassi! Między różami i liliami lęgnie się tam bardzo brzydki robak!
— Jaki to robak?
— Robak taki, co świętą wiarę naszę gryzie i z Izraela zrobić może lud goimów i chazarników!
— A w czyjém sercu lęgnie się ten brzydki robak?
— On lęgnie się w sercu Meira Ezofowicza, wnuka bogatego Saula.
— Mosze! czy ty zobaczył robaka tego własnemi oczyma i posłyszał go własnemi uszyma! Mów Mosze! Na mojéj głowie leży wielki wielki ciężar wszystkich dusz, co są w téj gminie, i ona o wszystkiém wiedziéć powinna!
W sionce panowało przez chwilę milczenie. Człowiek, który tam wśród głębokich ciemności siedział w skruszonéj postawie u zamkniętych drzwi świętego rabbina, zbierał snadź myśli swe i wspomnienia. Po chwili, chrapliwym swym i śpiewnie zanoszącym się głosem, mówić zaczął:
— Ja na własne oczy widziałem i na własne uszy słyszałem. Meir Ezofowicz nie odprawiał dziś sobotniego Kiduszu z całą familią swoją i przyszedł do domu wtedy, kiedy sabbat dawno już był się zaczął. Ja jego zapytałem się, co on robił, a on mnie powiedział, że bronił od wielkich napaści chatę Abla Karaima i wnuczki jego Gołdy...
Umilkł; basowy głos, we wnętrzu zamkniętéj izby, wymówił:
— On bronił odszczepieńców i naruszył sabbat!
— On w święty dzień sabbatu duszy swojéj w radości nie utrzymuje. Smutny przyszedł i smutny był przez całą wieczerzę. A dla czego on smutny? Bo dusza jego rwie się do goimów i do ich nauki...
— Niech wyklętą będzie nauka ta! niech Izrael ucieka od niéj i niech nie przebaczy jéj Pan! — wymówił za drzwiami głos basowy.
— On mówił, że w świętych księgach Izraela niéma nic napisanego o En-Sofie, ani o Sefirotach, i że Przedwieczny odszczepieńców prześladować nie każe...
Basowy głos wyrzekł:
— Obrzydliwości leją się z ust młodzieńca tego. W ciało jego przeszła dusza jego pradziada, Hersza Ezofowicza.
— Nassi! — głośniéj niż dotąd zawołał Mosze. Niewyraźne mruknięcie za drzwiami zachęciło go do dalszego mówienia:
— On szukać będzie pisania Michała Ezofowicza, Seniora; ja to z oczu jego widział, — i on pisanie to znajdzie! A jak on je znajdzie i ludowi głośno przeczyta, zbuntuje się przeciw twoim naukom duch Izraela!
Długie po słowach tych panowało milczenie, aż głos basowy ozwał się znowu:
— Kiedy on pisanie to znajdzie, spocznie na głowie jego ciężka prawica moja i w proch ją rozsypie. — Mosze! a co on robił po wieczerzy?
— On poszedł do domu Reb Jankla i z kantorem Eliezerem długo rozmawiał; ja przechodził tamtędy i przez okno widział.
— Mosze! a kto tam był więcéj?
— Byli tam: Chaim, Mendel, Aryel i Ber, zięć Saula...
— A co oni pomiędzy sobą mówili?
— Nassi! dusza moja weszła w ucho moje, kiedy ja pod ich oknem stał... oni bardzo narzekali, że ich w wielkiéj ciemności trzymają, i że prawdziwa wiara Izraela zbrudziła się, jak woda, kiedy w nią kto rzuci garść błota... A Eliezer mówił, że on na to wielkie skargi przed Pana zanosi, śpiewając i płacząc; a Meir mówił, że śpiewać i płakać niedość, ale trzeba do ludu wielkim głosem krzyknąć, i zrobić coś, ażeby on inny był, niż jest...
— Pokolenie jaszczurcze!... — mruknął głos z głębi chaty.
— Nassi! kto jest pokoleniem jaszczurczém? — pokornie zapytał Mosze.
Po chwilowém milczeniu odpowiedziano w ciemnościach:
— Ród Ezofowiczów!




III.

Parę miesięcy minęło. Ciepły dzień majowy kończył się wieczorem wonnym i pogodnym.
Niewiele przed zachodem słońca, brzegiem wązkiéj uliczki, najuboższemi z pomiędzy wszystkich domowstwami ostawionéj, postępowały zwolna dwie istoty. Jedną z nich była koza, biała jak śnieg, drugą, — dziewczyna wysmukła i chuda. Koza szła naprzód, podskakiwała co chwila, aby uczepić się gałęzi drzew, rosnących tu i ówdzie. Wydawała się zwinną, swawolną i szczęśliwą. Idąca za nią dziewczyna poważną była i zamyśloną. Wiek jéj trudnoby określić. Mogła miéć lat trzynaście, albo siedmnaście. Jakkolwiek bowiem wysoką była, kształty ciała jéj drobne, suche, z powstrzymanym może rozrostem, wydawały się dziecinnemi. Ale chód jéj i wyraz twarzy posiadały powagę i smutek wczesnéj dojrzałości. Na pierwszy rzut oka wydawała się brzydką. Nie przyozdabiał jéj wcale, wdzięków jéj, jeżeli miała jakie, nie udwydatniał strój ubogi, złożony ze spłowiałéj perkalikowéj sukni, z pod któréj wązkich fałd ukazywały się stopy, nawpół tylko okryte obuwiem grubém i płytkiém, a któréj stanik luźny i obwisły krył się u szyi pod kilku sznurami drobnych, w różne kształty połamanych, korali. Od czerwoności jedynéj téj, zbytkownéj ozdoby jéj stroju, żywo odbijała głęboka śniadość, okrywająca chude i zapadłe nieco jéj policzki; pod gęstemi brwiami wielkie, głęboko osadzone oczy patrzały czarną jak aksamit źrenicą, a nad wązkiém, ciemném czołem, wiły się, splątanemi kędziory, włosy hebanowéj czarności.
W całéj postaci dziecka tego, czy téj kobiety, było coś dumnego i dzikiego zarazem. Szła wyprostowana, poważna, zamyślonym wzrokiem śmiało patrząca kędyś w dal; lecz przy każdym żywszym usłyszanym szmerze ludzkich głosów, przystawała i, przycisnąwszy się do płotu albo ściany, spuszczała oczy, nie trwożnie, posępnie raczéj i niechętnie, tak, jakby wszelkie spotkanie się z ludźmi przykrém jéj być musiało. Jedna tylko biała koza nie sprawiała jéj obecnością swą żadnéj przykrości. Owszem, dziewczyna wiodła za nią od chwili do chwili baczném wejrzeniem, a gdy zwinne stworzenie oddalało się od niéj zbytecznie, przywoływała je ku sobie przyciszonemi, krótkiemi wykrzyki. Wzajemnie koza rozumiała ją snadź dobrze i, wołaniu jéj posłuszna, wracała ku niéj, z pytającém jakby beczeniem. U końca ciasnéj, biednéj uliczki błysnęła świeża, majowa, rosą operlona i słońcem pozłocona, zieloność. Była to łączka niewielka, tuż za miasteczkiem leżąca, z jednéj strony otoczona gęstym brzozowym gajem, z drugiéj otwierająca się na ogromne rozłogi pól, za któremi w głębokiéj dali siniał długi pas wielkich borów.
Na widok łączki, dziewczyna nie przyśpieszyła kroku, owszem zwolniła go, a po chwili, przywoławszy ku sobie kozę swą i ręką ująwszy jeden z małych jéj różków, stanęła. Stanęła i patrzała na ruchliwą scenę, która odbywała się na łączce i od któréj dolatywał uszu jéj gwar zmieszany z dziecięcych śmiechów, krzyków i ze zwierzęcych beczeń. Zrazu scena ta wydawała się tylko tłumném i chaotyczném migotaniem stworzeń mlecznéj białości i pstrokatych postaci dziecinnych po zieloném tle. Po dłuższém dopiéro patrzeniu, rozeznać było można kilkanaście małych dziewcząt, spędzających z pastwiska kilkadziesiąt kóz.
Dziewczęta były swawolne i śpieszyły się do domów. Kozy były uparte i chciały pozostać na łące. Pomiędzy jednemi zawiązywały się uporne walki, w których zwierzęta odnosiły nad dziećmi najczęstsze zwycięztwa. Wymykały się one z rąk przewodniczek swych i w zwinnych podskokach biegły ku porastającym gdzieniegdzie łąkę krzaczystym leszczynom. Dziewczęta goniły je, a dogoniszy i pochwyciwszy obu rękoma długie pasmo szorstkiéj ich sierści, nie wiedziały co czynić daléj. Jedne przyzywały na pomoc towarzyszki swe, również jak one zajęte i zakłopotane; inne zabiegały drogę nieposłusznym pupilkom i, gdy już znajdowały się naprzeciw nich, wyciągały przed siebie oba ramiona obrończym giestem; inne jeszcze topiły obie ręce w kędziorach swych włosów i wydawały rozgłośne krzyki rozpaczy, albo upadały na ziemię i, tarzając się po miękkiéj murawie, zanosiły się swawolnemi śmiechy. Krzyki te, śmiechy i wołania, połączone z przeciągłém beczeniem kóz, pochwytywały powiewy ciepłych wiatrów, lecące nad łąką, i niosły pomiędzy posępne uliczki miasteczka, na szerokie, złote błonia, w dalekie głębie gaju. W pozłoconém téż powietrzu migotwały i przelatywały, krzyżując się ze sobą, nagie, drobne stopy, depcące zieloną trawę, małe głowy okryte włosami wszech odcieni, od czarności hebanu do czerwoności miedzi i bladéj żółtości lnu.
Wysmukła, poważna dziewczyna, przebywająca wraz ze swawolną lecz posłuszną swą kozą ciasną uliczkę, ku łące wiodącą, stojąc, przypatrywała się ruchliwéj i gwarnéj scenie, wzrokiem obojętnym. Znać było, że nie nęciła jéj tam wesołość, ani pociągała ciekawość. Jak wprzódy szła, tak teraz stała spokojnie i poważnie. Zdawała się czekać czegoś, zniknięcia może z zielonego kawałka gruntu migocących tam głów i brzmiących krzyków dziecinnych.
Krzyki te zlały się po chwili w jeden chóralny okrzyk. Zwiastował on radość i tryumf powszechny. Pod długich walkach, gonitwach i wysileniach, kozy opanowanemi nakoniec zostały, ani jedna z nich nie zatrzymywała się już przy ponętnych krzakach leszczyny, lecz wszystkie znalazły się w mocy swych przewodniczek, które teraz już w jednę spójną zebrały się gromadkę. Jedne z nich wiodły uparte i do buntu zawsze gotowe stworzenia za krótkie ich różki, ciągnąć je z całéj siły za sobą i przechylając głowy ich aż prawie do ziemi; inne, obu ramionami objąwszy ich szyje, biegły wraz z niemi krokiem podskakującym i śpiesznym; inne jeszcze, najśmielsze i najsilniejsze, dosiadły ich grzbietów i, unoszone przez osobliwych wierzchowców tych, ściśniętemi pięściami trzymające się najdłuższych pasem ich sierści, pełnym kłusem leciały ku miasteczku. Cała ta kawalkata, tłumna i głośna, wcisnęła się w jednę z szerszych ulic miasteczka i zniknęła w kłębach kurzawy.
Zielona łączka była teraz pustą i cichą; lekki wiatr tylko szemrał w gałęziach brzóz i leszczyny, a od zachodzącego słońca opuszczał się na nią przezroczysty obłok różowy.
Śniada dziewczyna uwolniła z objęcia szyję swéj kozy, śpieszniejszym niż wprzódy postąpiła krokiem, i po chwili znalazła się na skraju łączki.
Tu jednak stanęła i wzrok utkwiła w punkt jeden, jakby z nagłém osłupieniem radości. Punktem tym był gruby pień brzozowy, obalony przez wichry, i u samego podnóża gaju leżący, a na którym, z dużą księgą, na kolanach roztwartą, siedział młody mężczyzna.
Osłupienie dziewczyny krótko trwało. Z oczyma utkwionemi w schyloną nad księgą twarz młodzieńca, prosta i lekka, przeszła ona całą szerokość łąki, a stanąwszy tuż przy pniu, na którym on siedział, pochyliła się, rękę jego w swe ciemne dłonie pochwyciła i do ust swych poniosła.
Zatopiony w czytaniu młody człowiek podniósł szybko głowę, zdumionym wzrokiem okrył twarz dziewczyny, cofnął szybko rękę swą z jéj uścisku, i zapłonił się gorącym rumieńcem.
— Ty mię nie znasz? — wyrzekła dziewczyna stłumionym nieco, ale nie drżącym bynajmniéj głosem.
— Nie; — odpowiedział młody człowiek.
— A zkąd możesz mię znać? ale ja znam ciebie. Jesteś Meir Ezofowicz, wnuk bogatego Saula. Widuję cię często, jak siedzisz na ganku pięknego domu swego, albo jak z tą książką przechodzisz koło karaimskiego wzgórza...
Wszystko to wymówiła głosem pewnym, z wyprostowaną swą i poważną postawą. Na twarzy jéj nie ukazał się najlżejszy wyraz zmieszania ni nieśmiałości, nie wybił się na nią najsłabszy cień rumieńca. Tylko czarne jéj źrenice jakby się powiększyły i zapłonęły gorącym blaskiem, a blade usta przybrały zarys łagodny i miękki.
— A któż ty jesteś? — zcicha zapytał Meir.
— Jestem Gołda, wnuczka Abla Karaima, pogardzonego i prześladowanego przez wszystkich twoich...

Teraz dopiéro głos jéj drgnął i ozwało się w nim parę brzmień posępnych.
Meir i Gołda.
— Wszyscy twoi prześladują Abla Karaima i wnuczkę jego, Gołdę, a ty ich bronisz. Ja tobie dawno podziękować chciałam!

Meir spuścił powieki. Białe czoło jego okrywała wciąż różowa barwa rumieńca.
— Żyjcie w spokoju, ty i dziad twój Abel, — wymówił z cicha, — niech nad biednym domem waszym rozpostrze się prawica Przedwiecznego, który kocha i broni tych, co cierpią...
— Dziękuję tobie za dobre słowa twoje, — cicho już szepnęła dziewczyna; zarazem osunęła się na trawę u nóg młodzieńca i, podnosząc nieco splecione ręce, szeptała daléj.
— Ty, Meir, dobry jesteś, rozumny i piękny. Imię twoje znaczy: „światłość“ i mnie przed oczyma robiło się światło, ile razy ja zobaczyłam ciebie. Ja dawno chciałam ciebie znaléźć i porozmawiać z tobą, i powiedziéć, że choć ty wnuk bogatego kupca, a ja wnuczka biednego Karaima, co koszyki plecie, my jednacy w oczach Przedwiecznego Pana, i mnie wolno na ciebie oczy podnieść i na twoję światłość patrząc, być szczęśliwą!...
I wyglądała w istocie szczęśliwą. Śniade, zapadłe jéj policzki, teraz dopiéro opłynęły łuną płomiennego rumieńca, wargi purpurą zaszły i drgały, a w czarnych oczach, wzniesionych ku twarzy młodzieńca i napełnionych uwielbieniem namiętném, stały dwie łzy srebrne.
Meir słuchał jéj ze spuszczonym wzrokiem, a gdy umilkła, podniósł powieki, popatrzał na nią przez chwilę i szepnął zcicha:
— Jaka ty wdzięczna jesteś, Gołdo, i — piękna!
Poraz pierwszy w ciągu rozmowy swéj z Meirem, Gołda oczy spuściła i machinalnie zgarniać poczęła ku sobie wysokie trawy, o puszystych kiściach, rosnące dokoła.
Meir patrzał na nią długo w milczeniu. Przedziwna niewinność serca objawiała się w zawstydzeniu, które mu wciąż rumieńcami okrywało czoło, i w nieśmiałéj radości, od któréj zdwojonym blaskiem świeciły szare źrenice jego, kłoniące się wciąż ku ziemi.
— Usiądź tu przy mnie, — rzekł nakoniec cichym głosem.
Dziewczyna podniosła się z ziemi i usiadła na wskazaném jéj miejscu. Odzyskała już całą śmiałość swą i powagę. Milcząc, patrzała na młodzieńca, który nie patrzał na nią. Milczeli długo. Milczenie téż panowało dokoła, tylko nad głowami ich szemrały zcicha wysmukłe brzozy, a wkoło poblizkiéj sadzawki, porosłéj łozą, błotne ptactwo odzywało się rzadkiém, krótkiém krakaniem i gwizdem.
Meir, patrząc wciąż na ścielące się u stóp jego gęste trawy, pierwszy przemówił:
— Dla czego tak późno wypędzasz kozę swą na pastwisko?
Gołda odpowiedziała:
— Bo nie chcę przychodzić wtedy, kiedy są tu ze swemi kozami inne dziewczęta.
— Czy i one prześladują cię także?
— Śmieją się ze mnie, gdy mię zobaczą, przezywają mię różnemi brzydkiemi nazwiskami i odpędzają mię od siebie, żebym blizko nich nie była.
Meir podniósł na dziewczynę wzrok, w którym malowała się litość.
— Czy ty, Gołda, boisz się tych dziewcząt?
Gołda poważnie, na znak przeczenia, wstrząsnęła głową.
— Ja ze strachem razem wyrosłam, — odpowiedziała, — on mój brat i z nim oswoiłam się. Ale kiedy do domu powracam, stary zejde pyta się: — czy ty tam kogo nie spotkałaś? czy tobie kto co złego nie zrobił? — Ja przed nim kłamać nie mogę, a jak powiem prawdę, stary zejde smuci się bardzo i płacze...
— Czy zejde sam cię wychował?
Twierdząco skinęła głową.
— Ojciec mój umarł i matka moja umarła, kiedy ja jeszcze od ziemi nie odrosłam tyle nawet, co ten maleńki krzaczek. Zejde innych dzieci nie miał, wziął mnie do siebie i hodował, i kołysał mnie, kiedy ja chora byłam, i nosił po chacie w rękach swoich, i bardzo całował! a jak ja wyrastałam, prząść mię nauczył i czytać w Biblii, i wszystkie piękne historye znać, co je Karaimi przynieśli sobie z dalekiego świata... Zejde dobry jest, zejde kochany i taki stary, taki stary... i taki biedny... Włosy jego są jak śnieg od starości, a oczy od płaczu jak korale... Ja często u nóg jego leżę, i kiedy on koszyki plecie, głowę moję trzymam u niego na kolanach, a on swoją starą ręką, co bardzo trzęsie się, po włosach mię gładzi, wzdycha i mówi: — Jossejme! jossejme! (sierota).
Mówiąc to, siedziała w pochylonéj nieco postawie, z łokciem opartym o kolana, a policzkiem ukrytym w dłoni, kołysała się zlekka i nieruchomym wzrokiem patrzała w dal.
Meir patrzał teraz w twarz jéj, jak w tęczę, a gdy wymówiła ostatni wyraz, miękkim, litością nabrzmiałym głosem powtórzył za nią:
— Jossejme!
W téjże chwili, o kilkadziesiąt kroków za nimi, w gęstwinie gaju ozwało się po kilka razy beczenie kozy. Meir obejrzał się.
— Czy twoja koza nie zabłądzi w lesie? — zapytał.
— Nie, — odpowiedziała spokojnie dziewczyna, ona daleko ode mnie nie pójdzie, a jak ją zawołam, wróci do mnie. To moja siostra.
— Strach twój brat, a koza twoja siostra! — z uśmiechem rzekł młody człowiek.
Dziewczyna zwróciła zwolna głowę w stronę gaju i wydała parę krótkich, urwanych okrzyków. Natychmiast w gęstwinie zaszumiał bieg szybki i pomiędzy zielonemi splotami brzozowych gałęzi stanęło mleczno białe, o długiéj sierści stworzenie. Stanęło i patrzało na siedzącą obok siebie parę ludzi czarnemi oczyma.
— Chodź tu! — zawołała Gołda.
Koza zbliżyła się i stanęła tuż przed nią. Prawie aż ciemno pomarańczowa ręka Gołdy przesunęła się po wyciągniętéj jéj szyi, pogładził ją téż Meir, uśmiechając się. Koza wydała krótki wykrzyk, poskoczyła i w mgnieniu oka zawiesiła się na gałęzi rozrosłéj leszczyny.
— Jaka ona posłuszna! — rzekł Meir.
— Ona mię bardzo kocha, — poważnie odpowiedziała Gołda, — jak zejde mnie, tak ja ją wyhodowałam. Ona była maleńkiém koźlęciem, kiedy zejde przyniósł ją raz do domu i mnie darował, a ja ją potém na rękach moich nosiłam i z rąk moich karmiłam; a kiedy ona była chora, śpiewałam nad nią, tak, jak zejde śpiewał kiedyś nade mną.
Mówiąc to, uśmiechała się, miała pozór dziecka, i nie wyglądała na więcéj, jak na lat czternaście.
— A chciałabyś ty miéć znowu małe koźlątko? — zapytał Meir.
— Czemu nie? — odpowiedziała, — chciała-bym bardzo. Jak zejde kiedy dużo koszyków sprzeda, a ja dużo wełny naprzędę... kupim sobie znów na targu takie białe koźlątko...
— A dla kogóż ty wełnę przędziesz?
— Są takie dobre kobiety, co mi ją dają. Hana, żona Witebskiego, ciotka twoja, Meir, Sara, żona Bera, dają mi prząść wełnę, a potém płacą mi miedzianemi, czasem i srebrnemi pieniędzmi...
— To ty, Gołdo, przychodzisz czasem do naszego domu brać wełnę do przędzenia od Sary, żony Bera?
— Przychodzę!
— A czemu ja ciebie nigdy nie widziałem?
— Bo oni mnie pod wielkim sekretem wołają i robotę dają. Ber i żona jego Sara są bardzo litościwi ludzie, ale nie chcą, żeby się kto dowiedział, że oni zejde i mnie znają i nam pomagają. Ja do nich wtedy przychodzę, kiedy nikogo niéma w domu, chyba jedna Lijka, twoja siostra stryjeczna, Meir, i zawsze tak idę, żeby mię czarny człowiek nie zobaczył...
— Jaki czarny człowiek? kto to ten czarny człowiek? — z zadziwieniem zapytał Meir?
— Rabbi Izaak Todros! — bardzo cichym, tajemniczym szeptem, odpowiedziała Gołda.
Na dźwięk wymówionego przez Gołdę imienia, twarz Meira, rozpromieniona wprzódy, litościwa nawpół a nawpół zapłoniona wzruszeniem, nerwowo drgnęła. Umilkł nagle i wpatrzył się w daleki punkt przestrzeni oczyma, w których zagrały posępne światła. Zamyślił się tak, że aż głęboka zmarszczka powstała mu na białém czole. Zdawało się, iż nagle zapomniał o tém, że nie był sam jeden.
— Meir! — ozwał się tuż przy ramieniu jego szept łagodny, — o czém ty tak zamyśliłeś się i czemu oczy twoje zrobiły się takie smutne? Imię twoje, znaczy: „światłość“. — Czy tobie nie świeci zawsze słońce pociech i radości?
Młody człowiek, nie zmieniając kierunku spojrzenia, w zadumie wstrząsnął powoli głową.
— Nie! — odszepnął, — na mojém sercu leży wielki smutek!
Dziewczyna pochyliła się ku niemu blizko.
— Meir! — zawołała, — a zkąd u ciebie ten smutek na sercu?
Milczał chwilę, potém zwolna odpowiedział:
— Ztąd, że są u nas czarni ludzie, i że u nas wszędzie tak czarno... tak czarno...
Dziewczyna spuściła na dłoń czoło, i jak smutne echo powtórzyła:
— Oj czarno!
Meir zamyślonemi oczyma patrzał wciaż w dal, w stronę, kędy długi szlak lasu rozdzielał złotą równinę z liliowym skłonem nieba.
— Gołdo! — ozwał się półgłosem.
— Co? Meir!
— Czy ty nigdy nie chciałaś wiedziéć i widziéć, co tam za tym lasem gęstym i wysokim dzieje się daleko... daleko na szerokim świecie?
Dziewczyna milczała. Z postawy jéj, pochylonéj ku młodzieńcowi, i oczu jéj, szeroko rozwartych, płomiennych, poznać było można, że kiedy patrzała na niego, nic już więcéj na całym szerokim świecie widziéć nie chciała.
Ale Meir mówił daléj:
— Jabym od ptaka skrzydeł sobie pożyczył, aby tam za ten las, daleko, poleciéć...
— Czy tobie piękny dom bogatego Saula nie miły? czy tobie nie miłe twarze twarze braci, krewnych i przyjaciół twoich, że tybyś od nich skrzydłami ptaka chciał odleciéć? — z tłumioném uniesieniem żalu, czy przestrachu, szepnęła dziewczyna.
— Miły mi dom dziada mego Saula, — odszepnęły usta zadumanego młodzieńca, — i miłe mi twarze wszystkich braci i krewnych moich... Ale jabym chciał za ten las poleciéć, ażeby wszystko wiedziéć i bardzo mądrym stać się, a potém tu powrócić i wszystkim tym, co w ciemnościach siedzą i w kajdanach chodzą, powiedziéć, jak oni mają zrobić, żeby z ciemności wyjść i kajdany swoje z siebie otrząsnąć...
— I ja bardzo ciekawy, — mówił daléj po chwili milczenia, — jabym chciał wiedziéć, jakim sposobem gwiazdy po niebie chodzą i trawy z ziemi wyrastają... jak wszystkie narody na ziemi żyją i jakie są rozumne i święte ich księgi? i jabym chciał wszystkie rozumne księgi te przeczytać, i z nich nauczyć się myśli Bożéj i doli ludzkiéj, ażeby dusza moja stała się tak pełną wiedzy, jak pełném wody jest wielka przepaść morza... Ja taki ciekawy... ja takbym chciał...
Urwał nagle, bo westchnienie, wybuchające z głębin piersi ognistéj, rozebranéj niewysłowioną tęsknotą i nienasyconém pragnieniem, głos mu przerwało.
Po chwili milczenia dodał ciszéj:
— Jabym chciał być taki szczęśliwy, jak był Rabbi Akiba...
— A kto to taki był Rabbi Akiba? — nieśmiało zapytała Gołda.
Zadumane oczy Meira rozświeciły się i błysnęły:
— To był wielki człowiek, Gołdo! ja jego historyą często sobie czytam i teraz ją czytałem, kiedy ty do mnie przyszłaś...
— I ja dużo wiem pięknych historyj, — rzkła Gołda, — one w mojéj duszy wyrastają, jak czerwone i pachnące róże! Daj ty mi, Meir, jeszcze jednę taką różę; niech ona przede mną świeci, kiedy ja na ciebie patrzéć nie będę mogła...
Spojrzenia ich spotkały się. Miękki uśmiech okrążył usta Meira.
— Umiesz po hebrajsku? — zapytał.
Śpiesznie skinęła głową, na znak twierdzenia.
— Umiem; zejde nauczył...
Meir odwrócił parę kart wielkiéj księgi, która na kolanach jego leżała, i głośno czytać zaczął:
„Kolba Sabua, był-to człowiek bogaty. Pałace u niego były wysokie, jak góry, a suknie jego od złota błyszczały, a w jego ogrodach rosły cedry pachnące, palmy z szerokiém liściem i kwitły wonne róże Saronu.
„Ale piękniejszą od pałaców wysokich, od cedrów pachnących i pąsowych róż, piękniejszą od wszystkich dziewic w Izraelu, była córka jego, młoda Rachela.
„Kolba Sabua miał tyle trzód, ile jest gwiazd na niebie, a trzody te pasał młodzieniec ubogi, co wzrost miał wysoki jako cedr młody, a twarz bladą i smutną, jak u człowieka bywa, który duszę swoję z ciemnicy wybawić chce, a nie może.
„Młodzieniec ten nazywał się Józef Akiba, i mieszkał na wysokiéj górze, po któréj pasły się trzody pana jego.
„I zdarzyło się raz, że piękna Rachela przyszła do ojca swego, upadła przed nim na ziemię, nogi jego całowała, bardzo płakała i mówiła: Ja chcę pójść za Akibą i mieszkać w téj nizkiéj, czarnéj chatce, co stoi tam na wierzchołku góry i w któréj on mieszka!
„Kolba Sabua był człowiekiem dumnym i twardego serca. Wielkim on uniósł się gniewem na córkę swoję, piękną Rachelę, i zakazał jéj myśléć o młodym pasterzu.
„Ale piękna Rachela wyszła z wysokiego pałacu, nic nie zabrawszy z sobą, prócz czarnych oczu swoich, które jak wielkie brylanty błyszczały łzami, i czarnych swych włosów, co podnosiły się nad jéj czołem, jak wielka korona. I poszła na wysoką górę, do czarnéj chatki weszła i powiedziała: Akibo! oto żona twoja do domu twego wchodzi!“
„Akiba był w wielkiéj radości, wypił z oczu Racheli jéj łzy brylantowe, a potém bardzo piękne rzeczy zaczął jéj mówić. Mądre słowa jak miód lały się z ust jego, a ona słuchała i szczęśliwą była, i powiedziała: Akibo! ty będziesz wielką gwiazdą, co nad drogami Izraela zaświeci!
„Kolba Sabua był człowiekiem dumnym i twardego serca. Nie posłał on córce swéj na wysoką górę żadnéj żywności, ani żadnéj sukni i mówił: niechaj pozna głód i zobaczy nędzę.
„Piękna Rachela poznała głód i zobaczyła nędzę. Był taki dzień, że nie miała nawet co włożyć w usta Akiby i zamyśliła się bardzo nad tém, że mąż jéj głodny.
„Akiba mówił: nic to, że ja głodny! — i zaczął jéj znowu mądre rzeczy opowiadać, ale ona wstała, z wielkiéj góry zbiegła, do miasta weszła i zawołała: kto mi da miarę jagieł za tę czarną koronę, co ją na głowie noszę! — I dali jéj miarę jagieł, a czarną koronę, co piękniejsza była niźli brylanty i perły, z czoła jéj zdjęli.
„Wróciła na górę, do małéj chatki weszła i powiedziała: Akibo! usta twoje mam już czém nakarmić, ale dusza twoja głodna i pokarmu dla niéj ja nie dostanę! Idź ty w świat i karm duszę swoję wielką mądrością, co z ust uczonych płynie. Ja tu zostanę, przed progiem domu twego usiądę, prząść wełnę i pasać trzody będę i patrzéć na tę drogę, którą ty kiedyś powrócisz, jak słońce, które powraca na niebo, aby ciemności nocy rozpędzić.
„Akiba poszedł...“
Tu głos czytającego urwał się i oczy jego opuściły karty książki, tuż bowiem przy jego ramieniu ozwał się zdziwiony jakby i pytający szept:
— Akiba poszedł? — wymówiła Gołda z szeroko rozwartemi oczyma i oddechem zapartym w piersi.
— Akiba poszedł! — powtórzył Meir i znowu czytać zaczął:
„Piękna Rachela przed progiem domu jego usiadła, wełnę przędła, trzodę pasła i na tę drogę patrzała, którą powrócić miał on, jasny cały od wielkiéj mądrości.
„Siedm lat przeszło. I był wieczór taki, w którym miesiąc leje na ziemię morze srebrnéj światłości, a drzewa i trawy stoją cicho i nie ruszają się, jakby wionął na nie duch Przedwiecznego, co światu niesie pokój i ciszę.
„Tego wieczora, z za wysokiéj góry wyszedł człowiek wysoki i blasy. Nogi jego trzęsły się, jako liście gdy niemi wiatr miota, a ręce podnosiły się do nieba. A kiedy on zobaczył małą, biedną chatkę, łzy wielkim strumieniem puściły się mu z oczu, bo był to Akiba, mąż pięknéj Racheli.
„Akiba stanął przy oknie chatki swojéj, które otwarte było, i słuchał, jacy tam w niéj ludzie gadali.
„Gadała tam żona jego Rachela z bratem swoim, którego ojciec jéj przysłał do niéj. — Powróć do domu Kolby Sabuy — mówił jéj brat; a ona odpowiedziała: — czekam tu na Akibę, i domu jego strzegę. — Brat mówił: Akiba nie wróci już nigdy. On porzucił ciebie i wielki wstyd tobie zrobił. — Ona odpowiedziała: Akiba mię nie porzucił. Ja jego sama posłałam do źródła mądrości, ażeby on z niego pił. — On ze źródła mądrości pije, a ty kąpiesz się we łzach i ciało twoje wysycha od nędzy! — Niech oczy moje ze łzami wypłyną i niech ciało moje zjé nędza, ja domu męża mego strzedz będę. I żeby teraz stanął przede mną ten, dla którego miłość w sercu mojém czuję i powiedział: Rachelo! wróciłem do ciebie, abyś nie płakała dłużéj, ale ze źródła mądrości mało jeszcze piłem! powiedziałabym jemu: — idź i pij więcéj!
„Blady podróżny, co stał pod oknem, które otwarte było, jak posłyszał to, co mówiła Rachela, zbladł jeszcze bardziéj, zatrząsł się mocno, odszedł od małéj chatki swojéj i wrócił tam, zkąd był przyszedł.
„Znowu przeszło lat siedm. I nadszedł dzień taki, w którym słońce leje na ziemię potoki złotych jasności, a drzewa szumią i kwiaty kwitną, i ptaki śpiewają, i ludzie śmieją się, jakby powiał na nich duch Przedwiecznego, który niesie światu życie i radość.
„Na drodze, co wysoką górą podnosiła się do nizkiéj chaty pasterza, szumiała wielka gromada ludzi. Pośrodku niéj szedł człowiek wysoki, twarz jego jaśniała jako słońce wielką mądrością, a z ust jego padały słowa słodkie jak miód, a wonne jak mirra. Lud kłaniał się przed nim nizko, słowa jego chciwemi uszami chwytał i z wielką dla niego miłością wołał: — o! Rabbi!
„Ale przez gromadę ludu przebiegła kobieta i, upadłszy na ziemię, objęła kolana mistrza. Wrzeciono ona w ręku swém trzymała, łachmany ją okrywały, twarz jéj była chuda, bo przez lat czternaście zjadała ją nędza, i oczy głęboko zapadłe, bo przez lat czternaście wypływały łzami!
„Idź precz! żebraczko! — krzyknął lud na kobiétę, ale mistrz ją podniósł z ziemi i do piersi swéj mocno przycisnął; bo był to Józef Akiba, a kobieta była żoną jego, Rachelą.
— „Oto zdrój, co smutne serce me poił nadzieją, kiedy głowa moja w tęsknocie i pracy wielkiéj nurzała się w źródle mądrości.“
„Tak mistrz do ludu powiedział i chciał na głowę Racheli włożyć koronę ze złota i pereł. — Ty Rachelo, rzekł, zdjęłaś kiedyś z głowy swojéj piękny swój warkocz, aby głodne usta moje nakarmić; ja teraz czoło twoje przyozdobię bogatym wieńcem!“
„Ale ona zatrzymała ramię jego i, podnosząc nań oczy, które znowu piękne stały się jak przed wielu laty, rzekła: — Rabbi! chwała twoja jest moją koroną!“
Skończył czytać młodzieniec i powolne spojrzenie zwrócił na siedzącą obok niego dziewczynę.
Gołda miała twarz całą w płomieniu i we łzach.
— Piękna historya? — zapytał Meir.
— Piękna! — odpowiedziała, i z policzkiem opartym na dłoni, kołysała przez chwilę wysmukłą swą kibić w rozmarzeniu jakby, lub w zachwyceniu. Nagle łzy oschły na jéj oczach, pobladła i wyprostowała się.
— Meir! — zawołała, — żebyś ty był Akibą, a ja córką bogatego Kolby Sabuy, jabym dla ciebie to samo zrobiła, co piękna Rachela!...
Powolnym giestem ujęła w obie ręce pyszny warkocz hebanowéj czarności, który niedbale zwisał jéj na plecy i, okręcając go w koło głowy, rzekła:
— I ja mam taką samę, jak Rachela, czarną koronę!
Potém podniosła na Meira źrenice swe głębokie i płomienne i śmiało, poważnie, bez uśmiechu, rumieńca i uniesienia, rzekła:
— Jabym dla ciebie, Meir, i oczy moje z głowy mojéj wyjęła! A na co-by mi oczy, kiedybym na ciebie patrzéć nie mogła?
Gwałtowny rumieniec wytrysnął na twarz młodzieńca, ale nie był to już wstyd, było to wzruszenie. Dziewczyna ta była taka naiwna, taka dzika i zarazem taka piękna w swym ogromnym potarganym warkoczu nad czołem i z namiętnemi słowami na śmiałych, poważnych ustach!
— Gołda! — rzekł Meir, — ja przyjdę kiedy do waszego domu i starego dziada twego nawiedzę!
— Przyjdź! — odpowiedziała, — z tobą razem przyjdzie do domu naszego wielka światłość!
Słońce zaszło już było prawie za wysoki obłok z purpury i fioletu. Mała sadzawka, z za splotów wysokich łóz świeciła zdala liliową szybą. W stronę tę upadło spojrzenie Gołdy i zatrzymało się na wodzie i wzrastającéj dokoła niéj zieloności.
— Czego ty, Gołdo, tak patrzysz na tę sadzawkę? — zapytał Meir, który wzroku swego od twarzy jéj oderwać już nie mógł.
— Jabym chciała gałęzi tych, co tam rosną, dużo naścinać! — odpowiedziała.
— A na co tobie te gałęzie? co ty z nich robić będziesz?
— Jabym je do domu zaniosła. Zejde z nich kosze i kobiałki robi, a potém je na targu chłopom sprzedaje i za to chleb a czasem i ryby trochę kupuje. Teraz już dawno zejde nie ma z czego koszów robić i bardzo smuci się...
— A dla czegoż ty ich sobie nie weźmiesz, kiedy one tobie potrzebne?
— Mnie brać ich nie wolno!
— Czemu nie wolno? wszystkim z całego miasteczka wolno paść tu trzody i ścinać gałęzie. Ta łąka i ten gaj do Szybowskiéj gminy należą.
— To co, że należą? Mnie nie wolno. My w Talmud nie wierzym, w sobotę świateł nie palim... nam nic nie wolno!
Meir podniósł się z siedzenia nagłym ruchem.
— Chodź! — rzekł do Gołdy, — naścinaj sobie gałęzi tych ile zechcesz; ja będę stał przy tobie... i już ty niczego nie bój się!

Twarz Gołdy zajaśniała radością. Wzięła z rąk Meira składany nóż, który on jéj podał, i pobiegła ku sadzawce. Teraz, gdy czuła się bezpieczną, pod osłoną silnego a drogiego ramienia, gdy uśmiechnęła się jéj nadzieja sprawienia radości staremu dziadkowi, ruchy utraciły powagę, która dawała jéj pozór dojrzałéj kobiety. Biegła, oglądając się wciąż na Meira, który szedł za nią, i wołając kozy swéj, która biegła ku niéj z przeciwnego krańca łąki.
Rabbi Todros.
Stanęli nad wodą. Najgęstsze łozy rosły w wodzie już, o kilka kroków od mokrego brzegu. W mgnieniu oka Gołda zrzuciła ze stóp swych płytkie swe obuwie i zakładając nieco długą swą suknię za przewiązanie fartucha, aby uczynić ją krótszą, wbiegła do wody. Meir został na brzegu i patrzał na dziewczynę, która, podnosząc ramiona, ciemnemi rękoma ścinała szybko giętkie gałęzie. Śmiała się przytém; usta jéj, roztwierając się w uśmiechu, ukazywały rząd zębów białych jak perły; blaski jasrawych obłoków oblewały ciemną twarz jéj różową łuną i złociły owiniętą w koło jéj czoła czarną koronę.

Meir nie spuszczał z niéj wzroku i uśmiechał się także. W pobliżu, biała koza stanęła téż w zielonych krzakach i, wyciągając szyję, patrzała na panią swą, stąpającą po liliowéj wodzie. Nagle Gołda wydała głośny okrzyk i pochyliła się.
— A co tam? — zapytał Meir.
— Z zielonéj gęstwiny, w któréj skryła się całkiem postać dziewczęcia, ozwał się głos wesoły:
— Tu, Meir, piękne są kwiaty!
— A jakie to kwiaty?
Wysmukła kibić wychyliła się nawpół z zieleni, wygięła się ku brzegowi i, wyciągając szczupłe ramię, podawała stojącemu u brzegu mężczyźnie szerokolistną, żółtą lilią wodną. Meir pochylił się nieco, aby dosięgnąć podawanego mu kwiatu, lecz nagle ramię Gołdy drgnęło, różowa twarz jéj pobladła, oczy jéj otworzyły się szeroko z uczuciem zgrozy.
— Czarny człowiek! — szepnęła, zarazem upuściła do wody lilią i z cichym krzykiem trwogi zanurzyła się całkiem w nadwodnéj zieleni.
Meir obejrzał się. O kilkanaście kroków za nimi wychodziła z gęstwiny gaju i szybko przesuwała się łąką dziwna jakaś postać. Był to człowiek średniego wzrostu, bardzo chudy, z bardzo ciemną twarzą, z czarnemi, siwiejącemi już nieco włosy i z czarną, siwiejącą brodą, opadającą mu do pasa. Ubrany był w długą, wązką suknię, z grubego, wyszarzanego sukna; szyja jego, naga i żółta, wychylała się z za roztwartéj grubéj koszuli. Trzymał się bardzo pochyło i szedł bardzo prędko. Kroki jego nie czyniły żadnego szelestu, bo na nogach miał płytkie znoszone obuwie. W obu rękach niósł ogromną więź różnobarwnych ziół dzikich; nad głową jego i za nim leciała gromada ptaków, które znały go snadź dobrze, bo niekiedy na czarnych włosach jego, lub zgarbionych plecach, siadać próbowały.
Kiedy człowiek ten, nie patrząc na Meira, mijał go o kilka kroków, młodzieniec machinalnie pochylił głowę nizko, na znak pokory i czci. Wnet przecież podniósł ją. Twarz jego była bladą, brwi ściągnęły się z tłumioną boleścią. Posępnym wzrokiem powiódł za przygarbioną postacią, cicho mknącą przez łąkę — i, przez zaciśnięte od gniewu czy bólu zęby, wymówił:
— Rabbi Izaak Todros!




IV.

Rabbi Izaak Todros nosił na powierzchowności swéj, a może i w duchowym swym ustroju, wybitne ślady kilkuwiekowego przebywania przodków jego w palącym klimacie Hiszpanii.
Tułaczy lud, zdumiewająco wytrwały w zachowywaniu cech wyróżniających go z pośród plemion innych, siłą niezwalczonych wpływów przyrody, zaczerpnął przecież tu i owdzie cóś z widnokręgów różnych, po których rozsiewała go dola wygnańcza.
Istnieją tu śród ogólnych podobieństw różnice ważne: ludzie, względnie niedawno przybyli z południa lub wschodu, — i ci nad którymi od wieków rozciąga się niebo blade i wieją mroźne wichry; duchy powolne — i namiętne, mistyczne — i zatopione w rzeczywistości; włosy czarne jak najczarniejsze pióra krucze, — i oczy błękitne, jak barwa pogodnych obłoków; czoła białe — i śniade; organizmy silne, hartowne — i ciała chude, suche, nerwowe, drgające namiętnością, napojone marzeniem, trawione fantazyą.
Najśniadszą z pośród śniadych twarz, najczarniejsze z najczarniejszych włosy i oczy, najnamiętniejszego i najbardziéj marzeniem rozebranego ducha z pośród wszystkich ognistych duchów, posiadał Izaak Todros.
Jakie właściwie stanowisko zajmował on w swéj gminie, i na czém wspierało się ono? Kapłanem nie był; rabbini kapłanami nie są, a żaden naród może tak dalekim nie jest z natury swéj, jak izraelski, od teokratycznych rządów i poddaństw. Administratorem gminy swéj nie był także, sprawami cywilnemi jéj bowiem trudnili się urzędnicy kahału; rabbini zaś posiadają w skłądzie kahału jedyną rolę strażników religii, przepisów jéj i obrządków. Posiadał on przecież wyższe nad wymienione powyżéj godności. Pochodził ze starożytnego książęcego rodu, pomiędzy przodkami swymi liczył wielu mędrców dawnych, a niedawnych świątobliwych i czczonych rabbinów, był doskonale pobożnym, więc cadykiem i chachamem, ascetą, cudotwórcą niemal, a także głęboko, niezmiernie uczonym.
To ostatnie stosowało się do uczoności religijnéj tylko, ale była téż to w oczach gminy Szybowskiéj uczoność jedyna.
Uczoność ta obejmowała sobą nieporównaną znajomość ksiąg świętych: Tory czyli Biblii najmniéj, Talmudu więcéj, najwięcéj Kabały.
Izaak Todros był najbieglejszym kabalistą czasów najnowszych, i stanowiło to kamień węgielny, na którym wspierała się budowa jego wielkości.
Któś, zaznajomiony choć trochę z rzeczami dotyczącemi wiary izraelskiego plebsu, przypuści zapewne, że ludność Szybowska była odłamem licznéj a posępnéj sekty Chassydów, która na czele wszystkich nauk duchowych i świeckich stawia Kabałę.
Nie; mieszkańcy Szybowa nie uważali się za odszczepieńców, owszem szczycili się tém, iż są prawowiernym talmudystami i rabbinitami. Ale należeli oni do tych, licznych zresztą w najniższych warstwach społecznych, talmudystów, którzy do Tory i Talmudu przyłączyli Kabałę, uznali ją za księgę świętą i rozmiłowali się w niéj z namiętnością, usuwającą w cień dwie księgi pierwsze.
Zresztą przeleciał téż nad ludnością Szybowską i Chassydyzm, zetknął się z nią zblizka i pozostawił śród niéj liczne ślady. Znaczna część ludności téj była w istocie Chassydzką, nie wiedząc o tém sama; a wieść niosła, że dziad Izaaka Todrosa, ów Reb Nochim, który-to staczał walki o idee z Herszem Ezofowiczem, był czas jakiś uczniem Beszta, założyciela dziwnéj téj sekty, widywał go często i — jakkolwiek nie przyłączył się do niéj całkiem — wniósł w gminę, któréj duchowym przewodnikiem był, wiele z zasadniczych jéj pierwiastków.
Głównemi pierwiastkami témi są: nieograniczona cześć dla Kabały, bałwochwalcze niemal wielbienie Cadyków i wstręt pobożny, głęboki, niezłomny ku Edomitom (obcym narodom) i ich naukom.
Pierwiastki te zwiększały się i rozrastały coraz za sprawą syna Nochimowego, Borucha, a wnuk jego, Izaak, ujął w dłonie dostojeństwo, przez przodków dzierżone w czasie ich najszerszego rozkwitu.
Religia więc Szybowskich mieszkańcóow nie była Mozaizmem, ani Talmudyzmem, ani Chassydyzmem, ale chaotyczném pomieszaniem wszystkiego tego, pomieszaniem, które panowało na przestrzeni wielu dziesiątków mil dokoła Szybowa, a najwyższy wyraz swój znajdowało w osobie Szybowskiego rabbina.
Rabbi Izaak miał ciemne czoło, zorane całe głębokiémi bruzdami, które powstały na niém wtedy, gdy myślą wytężoną przenikać usiłował tajemnice nieba i ziemi, za pomocą odpowiedniego układania liter, składających imiona Boga i Aniołów. Miał on téż w czarnych jak węgle swych oczach błyski ponure lub zachwycone, które rozpaliły się przy rozpamiętywaniu niezmiernéj grozy i nieporównanych rozkoszy nadprzyrodzonego świata. Plecy jego przygarbione byyły od pochylania się nad księgami, ręce drżące od nieustannych wzruszeń umysłu, bojującego z widmami, ciało wyschłe i policzki głęboko wklęsłe, od udręczeń duchowych i umartwień fizycznych.
Celibat, post i bezsenne noce, wypisanemi były na ciemnéj powierzchowności człowieka tego, zarówno jak mistyczna ekstaza, tajemna groza i przebaczenia nieznająca nienawiść dla wszystkiego, co żyło, wierzyło, pragnęło inaczéj, niż on.
Za młodu żonatym był, a raczéj ożeniono go wtedy jeszcze, gdy najmniejszy włosek dojrzałości męzkiéj nie ukazywał się na policzkach jego. Wkrótce rozwiódł się z żoną, która krzątaniem się swém mąciła mu nabożne skupianie lub uniesienie ducha; troje dzieci jego wzrastało w domu brata jego; a on sam, pustelnik, w nizkiéj swéj czarnéj chatce, żył cały, wyprężoném do ostatnich granic, życiem fantazyi, namiętnych modłów i przepaścistych mistycznych rozmyślań.
Pod względem cielesnym, żył on darami, które przysyłali mu żarliwi czciciele jego. Dary to zresztą powszednie były i drobne. Wielkich, kosztownych podarków Rabbi Izaak nie przyjmował, ani nawet zapłaty żadnéj nie brał za udzielanie rad, leków i przepowiedni przybywającym doń wiernym.
Ale codziennie, przed wschodem słońca, przez dziedziniec szkolny przesuwały się nieśmiałe jakieś postacie i na ławce drewnianéj, stojącéj u okna chaty, stawiały bez szelestu żadnego gliniane naczynia, napełnione jadłem i kładły kromki chleba, lub świątecznego ciasta.
Rabbi w téj porze zwykle odmawiał poranne modlitwy, albowiem była to pora, w któréj barwę białą od blado-błękitnéj rozróżnić już można, w któréj zatém wszelki prawowierny Izraelita poranne Szemy i Tefile odmawiać powinien.
Potém otwierał okno i z pod żółtych powiek, długo źrenicą ognistą, pływającą po zaczerwienionych od trudu białkach ocznych, patrzał na różowe blaski jutrzenki. Tam, w téj stronie, Wschód był daleki, Jeruzalem, niewidzialne już gruzy Salomonowéj świątyni, Palestyna płacząca po synach swych i więdnące od smutku palmy Syonu...
Niekiedy ogień, płonący w oczach rabbina, gasł w łzie, która, spływając, chłodziła spalone od pożarów wewnętrznych jego policzki... Chłodziły je téż czasem wiatry mroźne i wilgotne mgły, ale Izaak Todros, przez mgły i tumany deszczowe lub śnieżne, długo zawsze co ranek patrzał ku Wschodowi... Potém pochylał się i brał z ławy przygotowane dlań przez pobożną rękę pożywienie. Nie spożywał go nigdy całkiem, bo chleb i ciasto łamał w drobne okruchy i pełnemi garściami rzucał je ptakom, których gromady wielkie zlatywały wtedy z sąsiednich dachów, z ulic, zewsząd, aby przezroczystą oponą ruchliwych skrzydeł przysłonić małe otwarte okienko. Niektóre z nich porywały okruchy i odnosiły je go gniazd swych, z radośnym szczebiotem; inne, nasyciwszy się, wlatywały w okienko i obsiadały gromadnie czarne i przygarbione ramiona karmiciela swego. Pod nizką strzechą chatki gnieżdżące się licznie jaskółki wychylały się téż z gniazd swych, i spuszczając ku niemu dzioby swe, patrzały nań śmiałemi oczyma. Wtedy ciemna twarz rabbina stawała się trochę mniéj ciemną i czasem, rzadko kiedy przecież, uśmiech łagodny igrał po wargach jego, zaciśniętych i gęstemi włosami obrosłych.
Ptaki znały go dobrze i zblizka, nietylko te, które zamieszkiwały miasteczko, ale i te także, których pełen był gęsty gaj brzozowy.
Izaak Todros wychodził często do gaju i zagłębiał się niekiedy aż w sąsiadujące z nim ogromne puszcze sosnowe. Co czynił tam? Karmił ptaki, które, spostrzegłszy go, zlatywały się wnet ze stron wszystkich i towarzyszyły mu przez cały ciąg jego przechadzki. Modlił się wielkim głosem nieraz, podnosząc w górę trzęsące się ręce i odgłosami namiętnych swych krzyków wywołując chóry ech leśnych; szukał nakoniec różnych traw i ziół dzikich, które zrywał ogromnemi więziami i do małéj swéj chaty z sobą unosił. Rośliny te posiadały lecznicze własności, których znajomość spadała w rodzinie Todrosów z ojca na syna. Byli oni wszyscy z rodzaju pierwotnych tych lekarzy, których pełnemi były wieki średnie, i którzy sztukę leczenia cierpień cielesnych otrzymywali nie od akademii żadnéj, ale z rąk dzikiéj natury, badanéj fantastyczną i ciekawą raczéj, niż umiejętną myślą. Jeden zresztą z dalekich przodków Izaaka Todrosa słynnym był niegdyś w Hiszpanii lekarzem, wtedy, gdy w niewoli izraelskiego ludu zaszedł był krótki przestanek jakiś, i gdy wolno im było wraz z innemi narody czerpać wszechstronne życiowe pokarmy ze źródeł wszelkich. Przestanek to był krótki; ale ten z nich, który nosił imię Todrosa Haleviego, przekazał wiadomości swe synom swoim i powędrowały one potém z pokolenia w pokolenie, przeinaczając się na różne sposoby, strojąc się w liczne fantastyczne szaty, układając się w dziwne, cudowne legendy, których bohaterami były skromne rośliny te, ze skromnemi barwami, a przejmującą wonią, po których deptały wzgardliwie stopy niebacznych przechodniów.
Izaak Todros wyszukiwał pilnie i skrzętnie zbierał drogocenne te przedmioty staréj wiedzy i długich podań swych rodzinnych; unosił je z sobą i — wróciwszy do nizkiéj lepianki swéj, rozkładał je cienkiemi warstwami na brudnéj podłodze ciasnéj izby, aby rzadkie tu i ubogie promienie słońca, padając na nie, przenikały nawzkróś dobroczynną swą siłą.
Zawsze téż, a w letniéj i jesiennéj porze najczęściéj, atmosfera małéj izdebki rabbina przejęta była cała silnemi i dusznemi woniami suszących się ziół i kwiatów dzikich. Blade barwy uwiędłych roślin smętnie jaśniały na otaczającéj tle ścian szarych od pyłu, przez dziesiątki lat gromadzącego się w grube warstwy, i wśród śmiecia, zalegającego kąty i przysypującego grubą podłogę, wyglądały jak tęskne, z zielonych rajów porwane, dyamenty.
Izdebka to zresztą była przypominająca surowe cele pustelników i anachoretów. Nic w niéj nie było, prócz nizkiego, twardego łoża, białego stołu, umieszczonego przy jedném z okienek, pary stołków drewnianych i kilku mocnych desek, wprawionych w ścianę i napełnionych księgami. Śród ksiąg tych znajdowało się dwanaście tomów ogromnéj wielkości, odwiecznym drukiem napełnionych i w zżółkły pergamin oprawnych. Był to Talmud. Powyżéj leżały: Ozar-ha-kabod, dzieło skreślone przez jednego z przodków Izaaka, przez owego Todrosa Haleviego, który pierwszym Talmudystą był, w Kabałę wierzącym; Toldot-Adam, epopeja opiewająca dzieje pierwszego człowieka i wygnańca; Sefer Jezira (Księga Stworzenia), apokaliptyczny obraz powstania świata, Kaarat Kezef, w którym Ezobi przestrzega Izraelitów przed zgubnemi wpływy wszelkiéj świeckiéj nauki; Schiur-Koma, plastyczny opis Boga, oświecający czytelników o fizycznéj Jego postaci, olbrzymich rozmiarach głowy, nóg, rąk i szczególniéj brody Bożéj, posiadającéj,według twórcy dzieła tego, 10,500 parasangów długości. Ale na najwyższém miejscu złożona i częstém używaniem najbardziéj zniszczona, znajdowała się tam Księga Blasku, Zohar, najobszerniejsza i najgłębsza zarazem rozprawa o Chochma-Nistarze (Kabbale), którą, w imieniu żyjącego przed wielu wiekami rabbina Szymona-ben-Jochai, wydał w wieku XVIII Mojżesz z Leonu.
Takim był księgozbiór Izaaka Todrosa, nad którym spędzał on bezsenne noce, czerpiąc zeń wielką uczoność i mądrość swoję, trawiąc nad nim wszystkie siły swego ciała. Z niego-to ulatującą wonią upajał on ducha swego mistycznemi wzruszeniami, i gorzkim, ostrym jadem bezbrzeżnych wstrętów dla wszystkiego, co obcém było lub niechętném zawierającemu się w nim światu, pełnem nadprzyrodzonych blasków i ciemności. Nad nim-to przesiadywał on noce, nietylko powszednie i zwykłe, ale nawet świąteczne. Tylko, że w świąteczne noce nie bywał sam jeden, lecz przy nogach jego siadywał uczeń i ulubieniec jego, Reb Mosze, mełamed, ażeby ucinać, gdy zajdzie tego potrzeba, czarny knot żółtéj łojówki. Pobożnemu bowiem, który w noc świąteczną czyta Księgi Święte, objaśniać świecy nie wolno, i trzeba, ażeby podówczas znajdowała się obok niego uważna, zastępcza ręka. Czytywał więc rabbin w noce świąteczne Schiur Komę i Zohar, a siedzący obok niego mały człowieczek, w grubéj koszuli, podnosił się kiedy nie kiedy z nizkiego siedzenia swego, ożywiał ciemniejący płomyk żółtéj świecy i okrągłe oczy swe w twarz mistrza wpajał, czekając, że lada chwila kreślone, ustawiane i przestawiane ręką jego litery imion boskich, Notarykon i Gematria, ułożą słowo, które wielkich cudów dokonywać będzie i odkryje przed ludźmi wszystkie tajemnice nieba i ziemi.
Izaak Todros, wracając wnet po zachodzie słońca do domu, z wielką więzią dzikich roślin w dłoniach, znalazł wiernego czciciela swego, siedzącego w kącie ciemnéj sionki. W skurczonéj postawie siedząc, opierał on twarz na obu dłoniach i pogrążał się w rozmyślaniach głębokich.
— Mosze! — ozwał się rabbin, szybko i cicho przesuwając się przez sionkę.
— Co rozkażesz? Nassi! — pokornym głosem zapytał Mosze.
— Idź, Mosze, zaraz do starego Saula i powiedz jemu, że rabbin Izaak Todros jutro domowstwo jego nawiedzi!
Skurczona i szarzejąca w ciemnym kącie postać porwała się jak sprężyną z ziemi poruszona i bosemi stopami pomknęła szybko przez plac ku wysokiemu domowstwu Saula. Tu wpadłszy na ganek i przebiegłszy długi korytarz, mełamed otworzył nawpół drzwi i, wchylając głowę do obszernéj izby, zawołał donośnym i tryumfalnym głosem:
— Rebe Saul! Ciebie wielkie szczęście i wielki honor spotyka! Rabbi Izaak Todros, doskonały pobożny i pierwszy mędrzec świata, jutro dom twój nawiedzi!
Z głębi obszernéj bawialnéj izby bogatego kupca, suchy od starości, lecz silny głos odpowiedział:
— Ja Saul Ezofowicz, dzieci, wnuki i prawnuki moje, czekać będziemy nawiedzin rabbi Izaaka z wielką radością i wielkiém pragnieniem w sercu. Niech sto lat żyje!
— Niech sto lat żyje! — powtórzyła wychylająca się przez drzwi twarz ciemna z okrągłemi oczyma i zniknęła.
Drzwi zamknęły się. Stary Saul siedział na kanapie i czytał Zohar, którego jednak głębokich objawień, pomimo największych wysileń, objąć nie mógł umysł jego, do świeckich interesów przywykły. Zbrużdżone czoło jego chmurném nagle stało się i niepokój zamigotał mu w oczach. Zwrócił się do starszemu z synów swoich, Rafałowi, który, przy stole poblizkim siedząc, spisywał w rachunkowéj książce cyfry kosztów i zysków miesiąca, i zapytał:
— Czego on tu przyjdzie?
Rafał wzruszył ramionami na znak niewiadomości.
— Czy on do nas przyczepkę ma jaką? — zapytał znowu starzec.
Rafał, podnosząc twarz z nand rachunkowéj książki, odpowiedział:
— Ma.
Saul drgnął.
— Nu! — zawołał, — a co za przyczepka może być? Czy kto z naszéj familii zgrzeszył?
Rafał rzucił krótko:
— Meir!
Twarze ojca i syna stały się smutnemi i niespokojnemi. Izaak Todros nawiedzał zwyczajnie członków gminy swéj bardzo rzadko i wtedy tylko, gdy szło o ważne jakieś religijne sprawy lub przekroczenia. A i te jeszcze nawiedziny rzadkie spotykały tylko najdostojniejszych i najwpływowszych członków gminy. Biedny, szary lud oblegał sam lepiankę rabbina i na każde skinienie jego przylatywał z niewysłowioną radością lub trwogą.

∗             ∗

Rabbin Izaak Todros ascetą był i mamoną gardził. Zaszczytów jednak wszelkich i oznak czci, któremi go otaczano, nie odrzucał, i wtajemniczeni w głębsze myśli jego i uczucia wiedzieli o tém, że je lubił bardzo, a nawet dopomniałby się o nie stanowczo, gdyby ktokolwiek pomyślał kiedy o odmówieniu mu ich lub umniejszeniu. Dla tego cały lud ubogi i wszyscy, którzy mu się szczególniéj przypodobać pragnęli, dawali mu tytuł książęcy, mówiąc doń Nassi; dla tego téż wszelkie przejście jego przez miasteczko, będące zawsze dla ludności wypadkiem o tyle ciekawym, o ile uroczystym, otaczane było pewnym, dość poważnym, ceremoniałem.
Parę godzin jeszcze brakło do południa, gdy Saul Ezofowicz, stojąc u okna bawialnéj izby, zaniepokojonym nieco wzrokiem i z pod zjeżonych brwi spoglądał na orszak, zwolna przez plac sunący. Spoglądali téż nań członkowie rodziny jego, synowie, synowe, córka, zięć i najstarsze z wnuków, wszyscy świątecznie przybrani, z uroczystemi twarzami zgromadzeni tu, aby powitać w progach domu swego najwyższą dostojność gminy.
Przez plac, od szkolnego dziedzińca ku domowstwu Ezofowiczów, sunęła gromadka ludzi czarno ubranych. Pośrodku, z postacią, jak zwykle, podaną naprzód, w wyszarzaném odzieniu swém i z grubą koszulą, odkrywającą całkiem długą, żółtą szyję, szedł Izaak Todros, zwykłym swym prędkim, cichym krokiem. Z dwóch stron jego postępowali dwaj urzędnicy kahału: mały i giętki Rebe Jankiel, ze swą białą, piegami okrytą twarzą i rudą jak ogień brodą, i Dawid Kalman, jeden z dostojników miasteczka, Morejne, bogaty handlarz bydłem, wysoki, wyprostowany, poważny, biały, z rękoma w kieszeniach atłasowego chałatu, z uśmiechem słodkiéj błogości na pulchnych wargach. Za trzemi ludźmi tymi i po obu ich stronach, cisnęło się jeszcze kilkanaście głów, mniéj lub więcéj nizko lub wysoko trzymających się, i twarzy, mniéj lub więcéj uśmiechniętych i kornych. Całe towarzystwo to wyprzedzał Rebe Mosze, w sposób taki, że twarzą zwrócony był ku twarzy rabbina, a plecami ku celowi wycieczki. Nie szedł więc, ale cofał się, przy czém podskakiwał, w ręce klaskał, ku ziemi nizko się pochylał, o nierówności gruntu zaczepiał nagie swe stopy, potykał się, skakał znowu, twarz ku obłokom podnosił i wydawał urywane okrzyki radości. W pewnéj nakoniec odległości postępowała za orszakiem gruppa, złożona z kilkudziesięciorga dzieci różnego wieku, które przypatrywały się orszakowi z zaciekawieniem nadzwyczajném, a widząc taniec i skoki mełameda, poczęły go naśladować, skacząc także, giestykulując, padając na ziemię, klaszcząc w ręce i napełniając powietrze wrzaskiem nieopisanym.
Po chwili otwarły się z łoskotem drzwi bawialnéj izby Ezofowiczów i wpadł przez nie mełamed, zaczerwieniony, zziajany, potem oblany i nadzwyczajną radością rozpromieniony. Cieszył się szczerze, rozgłośnie, namiętnie. Z czego?... Biedny mełamed!
— Rebe Saul! — zawołał ochrypłym od krzyczenia głosem, — spotykaj wielkie szczęście i wielki honor, które do ciebie przychodzą!

Z twarzy Saula odgadnąć można było, że tajemny niepokój walczył w nim z istotnie uczuwaną radością. Ale co się tycze rodziny jego, któréj członkowie poprzyciskali się do ścian i sprzętów, ta cieszyła się już widocznie i bardzo, promieniała chlubą i uczuwaną błogością, z wyjątkiem Bera, niemego, apatycznego jak zwykle bywał, gdy nie szło mu o interesa handlowe i pieniężne. Stary Saul
Przejście rabbina Izaaka Todrosa przez miasteczko do Ezofowiczów.
stanął przed samym progiem bawialnéj swéj izby; na ganku zaś Rebe Jankiel i Morejne Kalman ujęli rabbina pod obie ręce, podnieśli prawie nad ziemię suchą jego postać i — przeniósłszy ją przez korytarz i próg, naprzeciw Saula postawili. Poczém ukłonili się nizko, opuścili dom i na ganku usiedli, oczekując chwili, w któréj wracającemu orszakowi towarzyszyć mieli.

Saul tymczasem pochylił przed gościem swym siwą, poważną głowę. Naśladowały go wszystkie osoby, otaczające dokoła ściany izby.
— Pozdrawiający mędrca, pozdrawia wspaniałość Przedwiecznego! — wymówił.
— Pozdrawiający mędrca, pozdrawia... — powtarzać zaczął za Saulem chór głosów męzkich i żeńskich. Ale w téjże chwili Izaak Todros podniósł nieco w górę wskazujący palec, strzelił dokoła pałającą źrenicą i syknął:
— Szaaa!
W izbie zrobiła się cisza grobowa.
Palec gościa zatoczył szerokie koło, wskazując tém cały szereg postaci stojących pod ścianami.
— Weg! (precz) — zawołał podniesionym głosem.
W izbie zaszeleściły suknie i szybkie stąpania; zamigotały zmartwione i przelęknione twarze; tłocząc się, wcisnęli się wszyscy obecni we dtzwi, prowadzące do wnętrza mieszkania, i zniknęli.
W pustéj zupełnie izbie pozostali dwaj tylko ludzie: srebrnowłosy, barczysty patryarcha, i suchy, ognistooki mędrzec.
Kiedy mędrzec krótkim rozkazem i nakazującym giestem odpędzał od obliczności swéj rodzinę jego, synów siwiejących, córki poważne i urodziwe dziewice, siwe brwi Saula drgnęły i zjeżyły się znowu na chwilę. Zawrzała snadź w nim duma rodowa i ojcowska.
— Rabbi! — rzekł przyciszonym nieco głosem, i z mniéj nizkim niż wprzódy ukłonem, — racz zająć pod dachem moim miejsce, które ci się najwygodniejszém wydaje!
Nie udzielił gościowi książęcego tytułu. Nie nazwał go: Nassi!
Rabbi Izaak chmurnie nań spojrzał, przesunął się przez izbę i usiadł na kanapie z wysoką, żółtą poręczą.
Nie był w téj chwili przygarbionym. Owszem, usiadł prosto i sztywnie, ze wzrokiem wlepionym nieruchomo w twarz starca, który zajął miejsce naprzeciw.
— Ja ich wypędził! — rzekł, wskazując na drzwi, przez które wypłynęła z izby gromadka rodzinna. — Na co ty ich tu zebrał? Ja chcę z tobą tylko pogadać!
Saul milczał.
— Ja tobie nowinę przynoszę, — wyrzucił znowu rabbin prędko i chmurnie, — wnuk twój, Meir, nieczystą ma duszę. On Kofrim! (niedowiarek).
Saul milczał jeszcze, tylko zmarszczone jego powieki drgały nerwowo nad spłowiałą od lat źrenicą.
— On Kofrim! — głośniéj powtórzył rabbin, — on brzydkie słowa na religią naszę wymawia, mędrców nie szanuje, sabbaty narusza i z odszczepieńcami przyjaźń trzyma.
— Rabbi! — zaczął Saul.
— Ty słuchaj, kiedy ja mówię! — wpadł mu w mowę rabbin.
Zacisnęły się wargi starca tak, że zniknęły całkiem wśród mlecznego zarostu.
— Ja przyszedł tobie powiedziéć, — zaczął znowu Todros, — że ty wnuka swego źle trzymasz, że to jest twoja wina, skoro on taki. Czemu ty jego nie pozwalałeś mełamedowi ćwiczyć i bić, kiedy on do hederu chodził, Gemary uczyć się nie chciał, a z gadania mełameda śmiał się czasem i innych do śmiechu kusił. Czemu ty jego posyłałeś do Edomity, co tam pomiędzy ogrodami mieszka, żeby on jego uczył czytania i pisania w języku Gojów, i innych jeszcze edomickich obrzydliwości? Czemu ty jego nie skarcił swoją ojcowską ręką wtedy, kiedy on sabbat naruszył i przy twoim stole mełamedowi sprzeciwiał się? Czemu ty duszę jego grzeszną swoją miłością psujesz, do świętych nauk go nie skłaniasz i na wszystkie jego obrzydliwości patrzysz tak, jakbyś ślepym był?
Zmęczył się Rabbi długiém mówieniem i sapiąc odpoczywał.
Wtedy stary Saul przyciszonym nieco głosem mówić zaczął.
— Rabbi! niech serce twoje rozgniewaném na mnie nie będzie. Ja inaczéj robić nie mogłem, jak robiłem. Dziecko to jest synem syna mego, najmłodszego z pomiędzy wszystkich dzieci moich, i który bardzo prędko z oczu moich zniknął. Po śmierci ojca jego i matki, ja to dziecko do domu swego wziąłem i chciałem, żeby ono nigdy nie przypomniało sobie, że jest sierotą. Ja wdowcem już wtedy byłem i sam jego na ręku swoich hodowałem. I hodowała go także stara prababka jego, któraby duszę swoję przed Panem położyła, żeby tylko dla duszy jego szczęście kupić. On w koronie jéj głowy pierwszym jest brylantem, a teraz usta jéj nie otwierają się już z wielkiéj starości dla nikogo, tylko dla niego. Oto, Rabbi, wszystkie przyczyny są, dla których ja jemu pozwalał więcéj, niż innym dzieciom moim, i słabszą ręką jego trzymał; dla których bolała mnie bardzo dusza, kiedy mełamed w hederze łajał jego i bił, tak jak inne dzieci. Ja wtedy zgrzeszyłem, do hederu jak szalony wpadłem, mełamedowi brzydkich słów nagadałem i chłopca ze sobą zabrałem. Ja zgrzeszyłem, Rabbi, bo mełamed jest mądry i święty człowiek; ale niechaj grzech ten zniknie z oczu twoich, Rabbi, kiedy ty pomyślisz sobie o tém, że ja na te sińce, co na ciele swojém nosił syn syna mego, patrzéć nie mogłem i milczéć! Kiedy sińce te nosiły na sobie dzieci syna mego Rafała, i syna mego Abrama, i syna mego Efroima, ja milczałem; bo ojcowie ich żyli, dziękować Bogu, i sami za dziećmi swemi patrzali; ale jak ja zobaczyłem je na plecach i na ramionach sieroty, — — Rabbi! — ja zapłakałem, krzyknąłem wielkim głosem i zgrzeszyłem!
— Nie jeden to grzech twój! — wyrzekł Rabbi, który mowy Saula wysłuchał z nieruchomą surowością i powagą sędziego, — a po co ty jego do Edomity na naukę posyłał?
— Rabbi! — odparł Saul, — a jakżeby on potém dał sobie rady na świecie, gdyby nie rozumiał mowy, którą wszyscy ludzie w tym kraju gadają i nazwiska swego podpisać nie umiał na kontrakcie, ani na wekslu żadnym? Synowie moi, Rabbi, i starsze wnuki moje wielkie interesa prowadzą i on prowadzić je będzie, jak tylko ożeni się... Całe dziedzictwo ojca jego do niego należy. On będzie bogaty i z wielkimi panami trzeba jemu będzie rozmawiać. A jakżeby on z nimi rozmawiał, gdybym ja jego do Edomity na naukę nie posyłał?
— Niech przepadnie Edom z plugawą nauką swoją i niech nie przebaczy mu Pan! — mruknął rabbin; po chwili zaś dodał: — a dla czego ty syna swego uczonym nie zrobiłeś, tylko na kupca go kierowałeś?
— Rabbi! — odparł Saul, — familia Ezofowiczów jest familią kupiecką. My kupcy z ojca na syna i taki już u nas obyczaj.
Mówiąc to, podniósł nieco głowę dotąd pochyloną. Przy wspomnieniu o rodzie swym uczuł się dumnym i śmielszym. Ale nic dorównać nie może wzgardzie i szyderstwu, jakiemi syknęły usta Rabbina, gdy wymówił za Saulem:
— Familia Ezofowiczów!
— Familia Ezofowiczów, — powtórzył głośniéj, — była zawsze ziarnkiem pieprzu na podniebieniu Izraela...
Saul podniósł nagle głowę.
— Rabbi! — zawołał, — w niéj były brylanty, na które patrząc, Edomici sami w poszanowaniu miéć zaczynali cały Izrael...
Drgnęła i zakipiała pomiędzy dwoma ludźmi tymi stara nienawiść wzajemna Ezofowiczów i Todrosów.
— W waszéj familii, — mówił Rabbin, — jest jedna brzydka dusza, która chodzi od jednego do drugiego Ezofowicza i oczyścić się nie może. Bo tak napisane jest: wszystkie dusze, które ze Sefirotów wypłynęły, jak krople wody wypływają z pochylonéj butelki, odbywają Ibur-Gilgul, — podróż po ciałach, z jednego do drugiego przechodząc, aż oczyszczą się ze wszystkich grzechów i nazad do Sefirotów powrócą. Kiedy człowiek pobożny i świątobliwy jest, dusza jego powraca do Sefirotów, a kiedy ona tam powróci, to na jéj miejsce inna dusza idzie na świat i ciało sobie bierze. I póty biéda, smutek, boleści i grzechy mieszkać na ziemi będą, póki wszystkie dusze, od Sefirotów oderwane, Ibur-Gilgul nie odbędą i przez ciała nie przejdą. A jak one mogą wszystkie przez ciała przejść, jeśli na ziemi będzie wiele obrzydliwych, nieczystych i nauki świętéj nieszanujących? Ci obrzydliwi trzymają sobie ciągle ciała, z jednego do drugiego przechodząc, a tam wysoko inne dusze czekają, żeby oni ciała od siebie uwolnili i dla nich je zostawili. One muszą czekać, bo tyle ciał razem na świecie być nie może, ile jest dusz między Sefirotami. I sam Messyasz czeka, bo on wprzódy na świat nie przyjdzie, nim ostatnia dusza w ciało nie wejdzie i Ibur-Gilgul nie zacznie. Obrzydliwi, zajmując ciągle ciała jedno po drugiém i niedopuszczając do nich dusz oczekujących, odsuwają w daleką przyszłość Jobel-ha-Gadel, — dzień Messyaszowy, — wielkie święto radości! W waszéj familii jest taka obrzydliwa dusza. Ona wstąpiła naprzód w ciało Michała Seniora, potém była w ciele Hersza, a teraz ona we wnuku twoim, Meirze, siedzi! Ja duszę tę, pyszną i buntowniczą, poznałem w oczach i na twarzy wnuka twego, i dla tego moje serce odwróciło się od niego!
W czasie gdy Todros wykładał siedzącemu naprzeciw starcowi doktrynę wędrówki dusz i jéj następstw, w starcu tym zaszła uderzająca zmiana. Wprzódy był on już ośmielił się znacznie, a nawet podnosił głowę z niejaką dumą i godnością. Teraz pochylił ją znowu nizko; smutek i trwoga zagrały wśród zmarszczek twarzy jego.
— Rabbi! — ozwał się z pokorą, — błogosławionym bądź za to, że odkrywasz przed oczyma mojemi świętą mądrość swoję! Słowa twoje są prawdziwe, a oczy twoje umieją poznawać dusze, co w ciałach ludzkich mieszkają. Ja tobie, Rabbi, taką rzecz opowiem: Kiedy maleńkiego Meira przywiózł do mnie syn mój Rafał, ja wziąłem dziecko z rąk jego i bardzo całowałem, bo mnie wydało się, że on do Benjamina mego, a swego ojca, podobny; ale stara prababka odebrała go ode mnie, postawiła go przed sobą na ziemi i bardzo jemu przypatrywać się zaczęła, a potém wielkim głosem krzyknęła: „On nie do Benjamina, ale do mego Hersza podobny!“ Łzy ciekły z jéj starych ócz, usta jéj powtarzały: „Hersz, Hersz, mój Hersz!“ a dziecko ona do piersi swéj przyciskała i powiedziała: „to moje kleiniskind najulubieńsze! to oko w mojéj głowie i brylant w téj koronie, co mi ją wnuki i prawnuki moje robią, bo on do Hersza mego podobny!“ I ona za nim przepada, i teraz jego jednego tylko zna i do siebie woła, bo on do męża jéj, Hersza, bardzo podobny.
— Dusza Michała weszła w ciało Hersza, a z ciała Hersza przeszła do wnuka twego Meira, — powtórzył Rabbin i dodał: — pyszna to, buntownicza dusza! niéma w niéj pokory i spokoju!
Złagodzonym zdawał się być Todros pokorą Saula i uznaniem, jakie on okazał słowom jego.
— Dla czego ty go nie żenisz, kiedy jemu duże już włosy wyrosły na brodzie i twarzy? — zapytał.
— Rabbi! ja go chciałem żenić z córką pobożnego Jankla, ale dziecko u nóg moich leżało i prosiło, żebym ja jego nie przymuszał...
— Dla czego ty stopy swojéj nie postawiłeś wtedy na plecach jego i nie zrobiłeś tak, żeby on był tobie posłuszny?
Saul opuścił powieki i milczał. Czuł się winnym. Miłość dla wnuka-sieroty wprowadzała go wciąż na drogi grzechu.
Todros mówić znowu zaczął:
— Ożeń ty go jak najprędzéj, bo napisane jest, że kiedy u młodego człowieka włosy rosną na brodzie i twarzy, a on żony jeszcze nie ma, to dusza jego w nieczystość wpadnie... Dusza wnuka twego wpadła już w nieczystość... ja wczoraj widziałem go sam-na-sam z dziewczyną...
Saul niespokojnie podniósł na mówiącego oczy.
— Ja jego widziałem, — ciągnął rabbin, — jak on na łące z Karaimką rozmawiał...
— Z Karaimką! — powtórzył Saul głosem zdumienia i przerażenia pełnym.
— On na brzegu sadzawki stał i z jéj ręki brał jakieś kwiaty, a na ich twarzach ja czytałem, że dusze ich obejmował nieczysty ogień...
— Z Karaimką! — powtórzył raz jeszcze Saul, jakby uszom swoim wierzyć nie chciał.
— Z kacerką! — wyrzekł rabbin.
— Z żebraczką! — wymówił Saul i energicznie podniósł głowę.
— Rabbi! — zaczął, — już ja teraz będę z nim inaczéj! Ja nie chcę, żeby na starość wstyd mi oczy wyjadał, dla tego, że wnuk mój z żebraczkami nieczyste przyjaźni trzyma. Ja jego ożenię!
— Ty go skarć — zawołał rabbin. — Ja dla tego tu przyszedłem, żeby tobie powiedziéć, abyś ty nogę swoję na plecach jego postawił i pychę jego zgiął w łęk. Ty go nie żałuj! bo pobłażanie twoje dla niego będzie wielkim grzechem, którego nie przebaczy tobie Pan. A jeżeli ty sam jego nie skarcisz, ja oprę rękę moję na jego głowie i wtedy będzie wam wszystkim wielki wstyd, a jemu takie nieszczęście, że w proch on rozsypie się, jak nędzny robak!
Na słowa te, wymówione groźnym głosem, Saul drgnął. Przerozmaite uczucia walczyły wciąż w piersi tego starca; tajemny wstręt do Todrosa i głęboka cześć dla uczoności jego, duma i obawa, rozgniewanie srogie względem wnuka i miłość dla niego. Groźba rabbina dotknęła ostatniéj struny téj.
— Rabbi! — zawołał, przebacz ty mu! to jeszcze dziecko! Jak on ożeni się i interesa prowadzić zacznie, on zrobi się innym! Jak on urodził się, ojciec jego napisał do mnie: „Ojcze! jakie imię ty chcesz, aby wnuk twój nosił?“ A ja odpisałem: „Niech imię jego będzie Meir, czyli światłość, aby on przede mną i przed Izraelem całym wielką światłością świecił! ...“
Nie mógł mówić dłużéj, bo wzruszenie głos mu zatamowało i dwie łzy stoczyły się po obwisłych, pomarszczonych policzkach.
Rabbin wstał z kanapy, podniósł wskazujący palec w górę i wymówił:
— Ty tylko pamiętaj o rozkazaniach moich! Ja tobie każę, abyś ty stopę swoję na plecach jego postawił, a ty rozkazania mego słuchaj, bo napisane jest, że „uczeni są fundamentem świata!“
Rzekłszy to, posunął ku drzwiom, u których oczekujący nań Rebe Jankiel i Kalman Morejne pochwycili go znowu pod oba ramiona, przenieśli przez korytarz i progi i u stóp ganku na ziemi postawili.
I znowu sunęła przez plac, w stronę szkolnego podwórza kierując się, czarna gromada ludzi; znowu mełamed, cofając się przed rabbinem, skakał, tańczył, w ręce klaskał i krzyczał; i znowu gromada dzieci, postępując za orszakiem w pewném oddaleniu, naśladowała nauczyciela swego, jak on skacząc, krzycząc, w ręce klaszcząc, niekiedy téż padając i rozdzierając powietrze płaczliwemi wrzaski. A w bawialnéj izbie Ezofowiczów stary Saul siedział z twarzą ukrytą w dłoniach, gdy we drzwiach przeciwległych stanęła stara Frejda. Promienie słoneczne, wpadające przez okno, rozpaliły tęczowe blaski w złocie i brylantach, któremi była okrytą, a ona tocząc dokoła izby przymrużoną złotawą źrenicą, wymówiła, zwykłym swym szeptem, głosu pozbawionym:
— Wo ist Meir?




V.

Meir nieobecnym był w domu w czasie odwiedzin rabbina. Wcześnie bardzo dom opuściwszy, skierował się ku najbardziéj oddalonym od środkowego placu ulicom miasteczka. Tu znalazł się śród domówstw malutkich, nadzwyczaj ubogich, z których żadne nie miało więcéj, jak po dwa drobne okienka, przed których progami stały szerokie, cuchnące kałuże i które owiewało dokoła duszące, ciężkie powietrze. Z czarnych kominów domków tych wydobywały się cienkie bardzo nici dymu, zdradzające szczupłością swą szczupłość gotowanéj tam strawy; przegniłe i upadające płoty otaczały malutkie podwórka, zasypane śmieciem; tu i ówdzie widniały z za nich wązkie zagonki ziemi, porosłe zrzadka mizerném warzywem. Przed nizkiemi drzwiami, kobiety chude, z ciemnemi, zbolałemi twarzami, w szafirowych kaftanach i zrudziałych perukach, prały w baliach szarą, grubą bieliznę; zgarbione i zgrzybiałe niewiasty, siedząc na ławkach, robiły pończochy z błękitnéj lub czarnéj wełny; dziewczęta młode, ale opalone, w brudnéj odzieży i z roztarganemi włosami, doiły chude kozy.
Była to dzielnica miasteczka, zamieszkiwana przez najniższą warstwę ludności Szybowskiéj, przybytek ubóztwa, nędzy nawet, brudu i chorób.
Przy środkowym placu stojące domowstwa Ezofowiczów, Kalmanów, Witebskich i Kamionkerów, pałacami rozkoszy wydawać się mogły wobec siedlisk tych ludzkich, których sam zewnętrzny widok przywodził na myśl wyobrażenie ziemskiego czyśćca.
Nie dziw. Tam, przy placu, mieszkali kupcy i uczeni, arystokracya zatém wszelkiéj izraelskiéj gminy; tu gnieździła się rzemieślnicza i wyrobnicza ludność, gmin zarabiający na życie pracą rąk nie głowy, a z pośród którego nikt prawie wywieść się nie mógł z żadnéj starożytnéj rodziny, ani pochlubić się posiadaniem w swym rodzie — bogacza lub uczonego.
Jakkolwiek wczesny to był jeszcze ranek, wszędzie tu już rozpoczętą była praca codzienna. Z za mętnych szybek drobnych okienek widać, podnoszące się wciąż i opadające, rękawami koszul okryte, ramiona krawców i szewców. Za cienkiemi ścianami dzwoniły narzędzia blacharzy i stukały młoty kowali; z chaty fabrykanta świec łojowych wydobywały się nieznośne, tłuszczem przejęte, wyziewy. Niektórzy z mieszkańców, korzystając z kilku promieni wschodzącego słońca, które zaglądały na ich uliczkę, pootwierali okienka swe, a przechodzień mógł ujrzéć przez nie izby malutkie, z czarnemi ścianami, natłoczone ludnością, która, ruszając się na podobieństwo mrówek, dotykała niemal głowami czarnych belek sufitów. Wychodził téż przez okienka ten gwar, złożony z modlących się głosów męzkich, z wrzaskliwych kłótni kobiecych i wszaskliwszych jeszcze dziecinnych płaczów. Wszakże malutkie tylko dzieci rozdzierały krzykami swemi duszne powietrze czarnych i natłoczonych izdebek, starsze zaś, wielką gromadą wyległszy na ulicę, odbywały śród niéj krzykliwe gonitwy, lub, z zatopionemi w gęstych kędziorach rękoma, tarzały się po piaszczystym gruncie. Podrastający chłopcy, nie w krótkich spencerkach już, pozbawonych rękawów, jak dzieci młodsze, ale w szaréj, długiéj odzieży, stali przed progami chatek, o ściany ich wsparci, bladzi, mizerni, osowiali, z pootwieranemi szeroko ustami, jakby dochodzące ku nim rzadkie promienie słoneczne i powiewy świeże wciągać pragnęli do wyziębłych i chorych swych piersi.
Ku jednemu z wyrostkich takich, u ścian domów stojących, zbliżył się Meir.
— Nu! Lejbele, — rzekł, — ja przyszedłem, żeby ciebie zobaczyć! czy ty zawsze taki chory jesteś i tak jak sowa na świat oczy wytrzeszczasz?
Widać było, że Lejbele był chory i wzrokiem osowiałym na świat patrzał, bo z rękoma wsuniętemi w rękawy ubogiéj odzieży i do piersi przyciśniętemi, drżał od zimna, choć ranek był ciepłym, a na przemówienie Meira nie odpowiedzał ani słowa, tylko usta szerzéj roztworzył i oczy swe, o wielkich, czarnych, martwych źrenicach bezmyślnie w twarz mówiącego wlepił.
Meir położył dłoń na jego głowie.
— Czy byłeś wczoraj w hederze? — zapytał.
Chłopiec bardziéj jeszcze trząść się zaczął, ale ochrypłym głosem odpowiedział:
— Aha!
Oznaczało to twierdzenie.
— I znowu cię tam bili?
Łzy napełniły martwe oczy dziecka, wciąż ku twarzy wysokiego młodzieńca wzniesione.
— Bili! — wymówił.
Pierś jego załkała pod cisnącemi i w rękawy schowanemi rękoma.
— A śniadanie ty jadłeś?
Dziecko przecząco wstrząsnęło głową.

Meir wziął z poblizkiego ubogiego stragana wielką chałę (bułkę), za którą rzucił straganiarce miedziany pieniądz, i dał ją dziecku. Lejbele pochwycił ją w obie dłonie i chciwie pożerać zaczął; a w téjże chwili wyskoczył z chatki wysoki, chudy, giętki człowiek, z gęstym czarnym zarostem, bladą, stroskaną
Meir, Lejbele i Szmul.
twarzą i rzucił się ku Meirowi. Pochwycił naprzód rękę jego i do ust ją poniósł, a potém wyrzuty czynić mu zaczął.

— Morejne! — zawołał, — na co ty jemu chałę dałeś? ty odwrócić od niego powinieneś twarz swoję! To takie głupie, paskudne dziecko! uczyć się nie chce i wstyd mnie robi! Mełamed — niech sto lat żyje! — męczy się bardzo, żeby jemu głowę oświecić, ale to taka głowa, co nic nie rozumié! Mełamed jego bije i ja jego biję, żeby nauka do głowy jemu lazła — a co to jemu pomaga? Nic nie pomaga! On alejdyk gejer (próżniak) jest, osieł, paskudztwo!
Meir patrzał na chłopca, pożerającego wciąż bułkę.
— Szmulu! — rzekł, — on nie jest próżniak, ani osieł, ale — chory!
Szmul wzgardliwie machnął ręką.
— Jaki on chory! — krzyknął, — on chorować zaczął wtedy, jak jego do nauki popędzili! Wprzódy był zdrów, wesoły i rozumny! Ach! jakie to było piękne i rozumne dziecko! Czy ja mógł spodziewać się takiego nieszczęścia. Co z nim teraz zrobiło się!
Meir wciąż gładził dłonią roztargane włosy bladego dziecka z idyotycznym wzrokiem.
Wysoki, cienki Szmul pochylił się znowu i pocałował go w ręke.
— Morejne! — rzekł, — ty bardzo dobry jesteś, kiedy litujesz się nad tém głupiém dzieckiem!
— Na co ty mię, Szmulu, Morejnem nazywasz? — zaczął Meir.
Przerwał mu Szmul pośpiesznie:
— Ojcowie ojców twych byli Morejnami; zejde twój i stryjowie twoi Morejnami są, i ty, Meir, prędko Morejnem będziesz!
Meir ze szczególnym uśmiechem głową wstrząsnął.
— Ja, Szmulu, nigdy Morejnem nie będę! — rzekł, — mnie tego honoru nie zrobią i ja... jego nie chcę!
Zastanowił się Szmul i pomyślał.
— Ja słyszał! ty Meir, z wielkim rabinem naszym i kahalnymi zgody nie trzymasz!
Meir spojrzał dokoła, jakby całą tę nędzę, któréj obrazy go o taczały, wzrokiem objąć pragnął.
— Jacy wy biedni! — wymówił, nie dając Szmulowi bezpośredniéj odpowiedzi.
Słowa te dotknęły snadź bardzo drażliwéj struny serca i życia Szmula, bo aż zatrzęsły się mu ręce i zaiskrzyły oczy.
— Aj! jacy my biedni! — zajęczał, — ale najbiedniejszy z tych, co na téj uliczce mieszkają, jest chajet (krawiec), Szmul! Starą ślepą matkę, i żonę, i ośmioro dzieci utrzymywać trzeba. — A z czego ja ich utrzymywać będę? u mnie majątku żadnego niéma, prócz dwóch tych rąk, które dzień i noc szyją, jeżeli tylko jest co szyć...
Mówiąc to, wyciągał i pokazywał Meirowi dwie ręce swoje, istne ręce nędzarza, ciemne, brudne, chude, igłą wskróś nakłute, bliznami od nożyc pokryte, a drżące teraz od żalu...
— Morejne! — mówił coraz ciszéj, i coraz bliżéj pochylając się nad słuchacza swego, — nam ciężko żyć, bardzo ciężko... wszystko u nas drogo kosztuje, a co nam płacić trzeba, gwałt! Urzędnicy cesarscy podatki od nas biorą; od koszernego mięsa pudełkowe my płacim; i od świéc, tych, co je w szabasy palim, płacim; i bractwu pogrzebowemu płacim; i na urzędników kahalnych płacim; i... na co my nie płacim? Aj wej! Z tych domków naszych biednych rzeki pieniędzy płyną... a zkąd my bierzem je, z krwi naszéj i z wnętrzności dzieci naszych, co z głodu wysychają! Ty mnie pytałeś się niedawno Morejne, dla czego u mnie w chacie tak brudno i tyle śmiecia! A jak w niéj niéma być brudno, kiedy nas jedenaścioro w jednéj małéj izbie mieszka, a w sionce stoją dwie kozy, co nas mlekiem swojem żywią? Ty mię pytałeś się Morejne, dlaczego moja żona taka chuda i stara, choć lat jéj jeszcze nie wiele, i dla czego moje dzieci tak ciągle chorują? Morejne! koszerne mięso u nas bardzo drogie, i my jego nigdy nie jemy... chleb jemy z cébulą, i kozie mleko pijem... na szabas wtedy tylko u nas ryba była, kiedy ty Morejne zaszedłeś do nas i srebrny pieniądz nam dałeś! My biedni... bardzo biedni na całéj téj uliczce; ale najbiedniejszy ze wszystkich jest chajet Szmul ze swoją matką ślepą, ze swoją żoną bardzo chudą i ośmiorgiem swoich dzieci...
Żałośnie wstrząsnął głową chajet Szmul i patrzał w twarz Meira swemi czarnemi oczyma, w których malowało się osłupiałe, jakby nad własną nędzą, zdziwienie. Meir, z dłonią złożoną wciąż na głowie bladego dziecka, dogryzającego swéj bułki, słuchał z uwagą mowy nędzarza. Usta jego ułożyły się w zarys litości; ale ściągnięte brwi i spuszczone powieki nadawały twarzy jego wyraz gniewnéj zadumy.
— Szmulu, rzekł zcicha, — a dla czego ty tak często roboty nie masz?
Szmul zmieszał się widocznie i — podniósłszy rękę ku głowie, przekrzywił jarmułkę, przykrywającą czarne, splątane jego włosy.
— Ja tobie powiem, — ciągnął zcicha Meir, — tobie roboty nie dają dla tego, że ty od tych materyj, z których suknie każą ci szyć, duże kawałki odkrawasz, i bierzesz je sobie...
Szmul obu już rękoma schwycił za jarmułkę.
— Oj biedna moja głowa! — jęknął — Morejne! — co ty na mnie powiedziałeś! usta twoje bardzo brzydką rzecz na mnie powiedziały!
Podskoczył, potém schylił się ku ziemi, i znów podskoczył, i zawołał:
— Nu, prawda! Morejne! ja otworzę serce moje przed tobą! ja kawałki materyi odcinał i zabierał... a dla czego ja to robił? bo moje dzieci były gołe! ja je niemi okrywał! i jak moja ślepa matka chora leżała, ja je sprzedał i mięsa kawałek dla niéj kupił... Morejne! niech twoje oko ze złością na mnie nie patrzy! Żebym ja był taki bogaty, jak Reb Jankiel i Morejne Kalman; żebym ja tyle pieniędzy miał, ile oni ich biorą dla siebie z pracy naszych rąk i z potu naszego czoła: jabym — nie kradł!
— A na co Reb Jankiel i Morejne Kalman biorą dla siebie wasze pieniądze? — z zamyśleniem zaczął Meir i chciał daléj mówić, ale Szmul wyprostował się i przerwał mu nagle:
— Nu! oni mają prawo! oni są nad nami starsi! co oni zrobią, to święte! kto ich słucha, to jakby samego Pana Boga słuchał!
Smutnie jakoś uśmiechnął się Meir i sięgnął ręką do kieszeni. Szmul ścigał ruch ten jego wzrokiem, który roziskrzył się nagle. Błyszczała w nim chciwość.
Meir położył na otwartém oknie nędznéj chatki parę srebrnych monet; Szmul rzucił się ku niemu i rękę jego całował.
— Ty dobry jesteś, Morejne! ty zawsze wszystkim biednym ludziom pomagasz! Ty i nad mojém głupiém dzieckiem litość masz!
Ochłonąwszy nieco z uniesienia wdzięczności, wyprostował się i począł Meirowi na ucho szeptać:
— Morejne! ty dobry jesteś i wielkiego bogacza wnuk, a ja biedny głupi chajet! ale ty jesteś jak miód na moich ustach i ja przed tobą całe serce moje otworzyć muszę. Ty źle robisz, że z wielkim rabbinem naszym i z kahalnymi zgody nie trzymasz! Nasz rabbin to taki wielki rabbin, że drugiego takiego na całym świecie niéma! Jemu Pan Bóg wielkie rzeczy objawił; on samę Kabałę Maszjat[4] rozumié. Za nim wszystkie ptaki latają, jak on na nich zawoła, i wszystkie choroby on umié leczyć, i wszystkie serca ludzkie przed nim otwierają się! Każde tchnienie ust jego święte jest; a jak on modli się, to dusza jego z samym Panem Bogiem całuje się! A ty, Morejne, odwrócił od siebie serce jego.
Z powagą wielką mówił to nędzarz Szmul i pokłuty igłą, zczerniały swój palec w górę wznosił uroczystym giestem.
— A kahalni, — ciągnął daléj, — to bardzo pobożni ludzie są i wielcy bogacze. Ich także szanować trzeba i słuchać, i choćby oni co złego robili, oczy zamykać. Oni mogą ciebie przed Panem Bogiem oskarżyć i przed ludźmi. Pan Bóg rozgniewa się, jak ich skargę posłyszy, i karę na ciebie spuści; a ludzie powiedzą, że ty bardzo zuchwały jesteś i odwrócą od ciebie twarze swoje!
Trudnoby odgadnąć, jakie wrażenie wywierały na Meirze pokorne i zarazem poważne przestrogi Szmula. Trzymał on wciąż dłoń swą na głowie małego Lejbele i wpatrywał się w twarz jego o pięknych rysach i ogromnych czarnych źrenicach, tak, jakby w dziecku tém bladém, chorowitém, z idyotyzowaném i drżącém, widział upostaciowanie całéj téj licznéj części izraelskiego ludu, która, przegryzana nędzą i chorobami, wierzyła jednak i wielbiła ślepo, kornie, lękliwie i niezmordowanie.
Skinął potém głową zwolna przyjaźnie i odszedł. Szmul biegł za nim kilkanaście kroków jeszcze.
— Morejne! — jęczał, — nie gniewaj się ty na mnie, że ja przed tobą serce moje otworzyłem! Bądź ty mądrym. Niech na ciebie uczeni i bogacze skargi do Pana Boga nie wznoszą! bo lepiéj takiemu człowiekowi, co pod ziemią leży, niż takiemu, na którego głowie oprą oni swoje rozgniewane ręce!
Wrócił potém i do lepianki swéj wszedł i nie zauważył, że Lejbele nie stał już przy ścianie domu. Gdy tylko Meir odszedł, blade dziecko od ściany odeszło i za nim poszło. Z rękoma wsuniętemi wciąż w rękawy nędznéj odzieży, z otwartemi usty, dziecię nędzarza Szmula postępowało krok w krok za idącym w zamyśleniu, pięknym, wysokim młodzieńcem, przez całą długość ulicy. U końca jéj dopiéro zatrzymało się, jakby lękając się iść daléj, i gardłowym, ochrypłym głosem, wymówiło:
— Morejne.
Meir obejrzał się. Przyjazny uśmiech oświecił mu twarz, gdy zobaczył dziecko, które aż tu za nim przyszło.
Czarne, martwe źrenice dziecięce podnosiły się ku jego twarzy, z szarego rękawa wysunęła się ku niemu mała i chuda ręka.
— Chały! — wymówił Lejbele.
Meir obejrzał się za straganem. Stało tam wzdłuż uliczki pełno ubożuchnych straganików, przy których kobiety, osłaniające łachmanami wychudłe swe ciała, sprzedawały bułki twarde jak kamienie, drobne główki cébuli, czarne i wstrętne wyroby jakieś z miodu i maku.
Z białéj dłoni Meira do chudych i czarnych rąk dziecięcych przeszła znowu wielka, pleciona chała. Lejbele pochwycił ją, poniósł do ust obu rękoma i — odwróciwszy się, wracał do domu, środkiem ulicy idąc, powoli, prosto i poważnie.
Po chwili Meir znalazł się na środkowym placu miasteczka. Zdawać się mu mogło, że z otchłani wyszedł na światło dzienne. Słoneczny blask zalewał okrągłą przestrzeń, wysuszał znajdujące się tu i ówdzie kałuże błota i rozpalał złote iskry w oknach domów, otaczających rynek. Na dziedzińcu pobożnego Reb Jankla wznoszono budynek jakiś nowy i obszerny; rudy gospodarz nadzorował sam robotników, lubując się widocznie tém pomnażaniem się dobra swego; stuk siekier i zgrzytanie pił napełniały życiem otoczenie nizkiego domu, przed sklepioną sienią którego stało parę powozów przejezdnych gości. Daléj nieco, na ganku domu swego, stał lśniący od atłasów, Morejne Kalman; jedną ręką podnosił do uśmiechnionych warg cygaro, a drugą głaskał złociste włosy dwuletniego dziecka, które, siedząc na ławie gankowéj, trzymało w ręku ogromny kawał chleba, obficie posmarowanego miodem i obmazywało nim sobie pulchną, śmiejącą się do wspaniałego ojca twarzyczkę.
Na dziedzińcu Ezofowiczów słonecznie téż było, gwarnie i wesoło. Pośrodku dwaj barczyści tracze piłowali drzewo, przygotowywane na zimę; śród miękkich odpadków drzewnych bawiło się kilkoro dzieci, czysto odzianych, i stroiło sobie głowy wieńcami z wiórów; u studni dziéwka służąca, hoża i wesoła, czerpała wodę, głośno przemawiając się z traczami; przez otwarte okna domowstwa widać było poważne głowy Rafała i Abrama, którzy z wielkiém zajęciem rozprawiali o interesach, i Sarę, stojącą przy szeroko rozpaloném ognisku kuchenném, i ładną Lię, która przed małém lusterkiem zaplatała swe ogromne warkocze.
Gdy Meir wchodził w bramę, tracze przerwali robotę swą, uśmiechnęli się ku niemu i przyjaźnie skinęli głowami. Pochodzili oni z téj saméj uliczki, ubogiéj i brudnéj, którą on opuścił przed chwilą, lecz znali go widać dobrze.
— Szolem Alejchem! (pokój tobie) — zawołali.
— Alejchem Szolem! — wesoło odpowiedział im Meir.
— Nie pomożesz nam dziś w robocie naszéj? — zapytał żartobliwie jeden z robotników.
— Czemu nie? — odpowiedział Meir i zbliżył się do pracujących. Widać było, że praca fizyczna ulubioném była i częstém zajęciem Meira i że robotnicy dziada jego przyzwyczajeni byli do tego, iż dzielił on ją z nimi. Jeden z nich ustępował już mu miejsca swego przy kłodzie drzewa, kiedy przez otwarte okno wychyliła się Lijka i, kończąc zaplatanie czarnego warkocza, zawołała:
— Meir! Meir! gdzie ty tak długo był? Zejde dawno już wołał ciebie!
Kwadrans zaledwie minął od wizyty rabbina; Saul pochylał jeszcze głowę na dłonie w gniewnéj i smutnéj na-poły zadumie; a o kilka kroków od niego stara Frejda siedziała u okna otwartego na plac, oblana cała złotem słońca i migotliwemi iskrami dyamentów.
Ciekawym wielce był proces duchowy, który odbywał się w staréj, lecz krzepkiéj jeszcze piersi Saula. W głębi duszy nie lubił on Izaaka Todrosa. Nie rozumiejąc dobrze głębszego znaczenia działań i stanowiska przodka swego, Michała, ani ojca, Hersza, wiedział przecież o tém, że posiadali oni szerokie wpływy pomiędzy „swymi“ i ogólny szacunek możnych choć „obcych“ ludzi; dumny więc był obu rodowemi wspomnieniami temi, a niewyraźna téż świadomość krzywd, które wyrządzili tym gwiazdom rodu jego przodkowie Izaaka Todrosa, budziła w nim dla tego ostatniego głuchą i nieokreśloną dobrze niechęć. Obok tego, bogaty sam i bogactwem swém chlubiący się wielce, czuł on dla ubóstwa i, jak wyrażał się w głębi myśli swéj, dla niechlujstwa Todrosów, tajemną wzgardę. Wszystko to jednak było niczém w porównaniu ze czcią, uczuwaną dla świętéj, mądréj i głębokiéj nauki, któréj głównym przedstawicielem był wielki rabbin. Sam on z żarliwą pobożnością zajmował się czytywaniem ksiąg świętych. Do ksiąg tych jednak nie przywykł był umysł jego, przez długie lata zaprzątany czém inném. Czytał je, ale mało bardzo zawiły i tajny sens ich rozumiał; a im mniéj rozumiał, tém więcéj czcił i tém większe było w nim wrażenie grozy i pokory. Teraz groza ta i pokora stanęły naprzeciw miłości istotnéj, tkliwéj nawet, dla wnuka-sieroty, i toczyły z nią walkę.
— Co jemu z tego przyjdzie? czy on z tego korzyść jaką będzie miał? — myślał stary Saul i gniewném spojrzeniem spotkał wchodzącego wnuka.
Meir wszedł do bawialnéj izby nieśmiałym nieco krokiem. Wiedział o odwiedzinach rabbina, domyślał się ich celu, — lękał się gniewu, a bardziéj jeszcze smutku starego dziada.
— Nu, — ozwał się starzec, — chodź tu bliżéj! ja tobie piękne rzeczy powiem, z których ty wielką radość będziesz miał!
A kiedy Meir stanął o parę kroków przed nim, wlepił weń wzrok z pod brwi zjeżonych i rzekł:
— Ja ciebie zaręczę i ty za dwa miesiące musisz być żonaty!
Meir zbladł, ale milczał.
— Ja ciebie z córką Jankla Kamionkera zaręczę!
Po tych słowach, dość długie panowało milczenie. Pierwszy przerwał je Meir.
— Zejde! — rzekł cichym, lecz stanowczym głosem, — ja córki Kamionkera za żonę sobie nie wezmę!
— Dla czego? — tłumiąc gniew zapytał Saul.
— Dla tego, zejde, — ośmielając się wciąż, odrzekł młody człowiek, — że Kamionker jest zły i niesprawiedliwy człowiek, i ja z nim w pokrewieństwa żadne wchodzić nie chcę!
Saul wybuchnął. Łajał wnuka za zuchwalstwo sądów jego i wychwalał pobożność Reb Jankla.
— Zejde! — przerwał Meir, — on biednych ludzi krzywdzi!
— A co tobie do tego? — krzyknął dziad.
Tym razem oczy młodzieńca błysnęły gorąco.
— Zejde! — zawołał, — on do swoich kieszeni bierze dużo potu i pracy tych nieszczęśliwych, co tam na końcu miasteczka mieszkają i oni przez niego złodziejami, kiedy u nich dzieci gołe, a Reb Jankiel za to nowe domy sobie buduje! I on w karczmach tych i browarach, które od panów w dzierżawie trzyma, brzydkie rzeczy robi! Chłopów szynkarze jego poją i oszukują, a wódki pędzi on więcéj, niż pozwolono... Zejde! ty nie patrzaj na to, jak on modli się, ale na to jak on robi; bo napisane jest: „Nie potrzebne mi modlitwy, ani ofiary wasze! kto uciska biednego, ten krzywdzi Stwórcę!“
Saul bardzo był rozgniewanym, ale cytata wnuka złagodziła go nieco, bo pragnął on gorąco widziéć go uczonym i biegłym w znajomości ksiąg świętych.
— No, — mruknął gniewnie ale bez uniesienia, — to co, że Rebe Jankiel chłopów poi i wódki pędzi więcéj, niż pozwoloném jest! Ty nie wiesz jeszcze, co to takiego interes i jak on się robi. Jak ty ożenisz się z córką Reb Jankla i on cię do interesów swoich przypuści, będziesz tak samo pędził i sprzedawał wódkę!
— Zejde! — szybko odparł Meir, — ja wódki ani pędzić, ani sprzedawać nie będę! Ja do tego ochoty nie mam żadnéj!
— A do czego ty ochotę masz? — ty do niczego ochoty nie masz...
Nie dokończył jeszcze wyrazów tych stary Saul, gdy Meir pochylił się ku ziemi, ramionami kolana jego objął i usta swe do nich przyciskając, mówić zaczął:
— Zejde! puść mię ztąd! pozwól mi w świat szeroki! Ja pójdę uczyć się! ja uczyć się chcę, a tu oczom moim ciemno! Ja ciebie już o to dawno, dwa lata temu prosiłem, ale ty na mnie zagniewałeś się i kazałeś zostać! Ja zostałem, zejde, bo ja ciebie szanuję i rozkazania twoje są dla mnie święte. Ale teraz, zejde, puść ty mię ztąd!... Jeżeli pójdę w świat z pozwoleniem i błogosławieństwem twojém, uczonym zrobię się, powrócę tu, i wtedy naprzeciw wielkiego rabbina stanę i będę wiedział, jak mu pokazać, że on małym jest... Teraz...
Nie pozwolił mu Saul mówić daléj.
— Szaaa! — zawołał.
Przejęła go trwogą sama wzmianka o tém, iż wnuk jego stanąć może kiedy do walki z wielkim rabbinem.
Ale Meir wyprostował się, i z czołem w ogniu, a łzami na rzęsach, mówił daléj:
— Zejde! przypomnij ty sobie historyą Rabbi Eliezera. Kiedy on młody był, ojciec go w świat puszczać nie chciał; on ziemię orał i patrzał na ciemne lasy, co przed nim świat zaciemniały, a serce jego ciekawość i tęsknota gryzły tak, jak teraz moje serce gryzą... I nie wytrzymał on téj zgryzoty i uciekł... Uciekł on do Jerozolimy. A kiedy w kilka lat późniéj przyjechał, poszedł do wielkiego mędrca, co wtedy na cały świat słynął, i powiedział mu: niech ja będę twoim uczniem, a ty bądź moim mistrzem! Stało się, jak powiedział. A kiedy w kilka lat późniéj, ojciec jego, który nazywał się Hyrkanos, do Jerozolimy przyjechał, zobaczył on tam pięknego młodzieńca, który na wielkim rynku, z wysokości, do ludu bardzo mądrze mówił, a lud słuchał jego i dusza roztapiała mu się jak miód z wielkiéj słodyczy, i wszystkie głowy chyliły się nizko przed młodzieńcem i wołały: Oto nasz mistrz! Hyrkanos dziwował się bardzo mądrym słowom tego, co stał na wysokości, i wielkiéj miłości, którą dla niego cały lud miał. I spytał się człowieka, przy którym stał: Jak się nazywa młodzieniec ten, co stoi na wysokości, i gdzie mieszka jego ojciec? bo chcę pójść i pokłonić się temu, którego wnętrzności syna takiego wydały. — A człowiek, którego on tak zapytał się, odpowiedział: Młodzieńcowi temu na imię Eliezer, gwiazda nad głową Izraela, a ojciec jego nazywa się Hyrkanos.
Kiedy Hyrkanos to usłyszał, krzyknął wielkim głosem, do młodzieńca pobiegł i ramiona swoje przed nim otworzył. I była wtedy wielka radość w sercach ojca i syna, a lud cały pokłonił się Hyrkanosowi za to, że wnętrzności jego takiego syna z siebie wydały...
Saul słuchał opowiadania tego bardzo uważnie, z twarzą na-poły chmurną jeszcze, na-poły rozjaśnioną. Drogiemi mu były ojczyste podania i lubił słyszéć je w ustach najulubieńszego z wnuków. Jednak nie zawahał się ani przez chwilę z odpowiedzią. Przymrużył nieco oczy, zakołysał głową i zaczął:
— Żeby w Jerozolimie nauczał teraz wielki jaki mędrzec izraelski, ja-bym sam bez twego proszenia posłał cię do niego na naukę. Ale na Jerozolimie spoczęła mściwa prawica Pana... ona już nie nasza... będzie ona kiedyś znowu nasza... jak przyjdzie wielki dzień Messyaszowy; ale teraz tam umierać tylko Izraelicie słodko i dobrze, a uczyć się niéma gdzie i u kogo. A w cudzy świat, po cudze nauki ja ciebie nie poślę... One Izraelicie nie potrzebne... Ty od Edomity nauczyłeś się już tyle, ile ci trzeba, abyś w cudzym świecie mógł interesa prowadzić... A i za to ja miałem już od wielkiego rabbina wymówkę... A dla mnie jego wymówki, to wielki wstyd i wielka zgryzota... bo choć to mądry i wielki rabbin jest, ale moja dusza cierpi, kiedy on do mego domu przychodzi łajać mię, jak mełamed małe dzieci w hederze łaje...
Zasępił się stary, mówiąc to, i ponuro w ziemię patrzał. Meir stał przed nim, jak skamieniały, i tylko we wzroku jego, szklisto w przestrzeń wpatrzonym, malowała się bezdnia smutnych i buntowniczych uczuć.
— Zejde! — odezwał się nakoniec wpół prosząco, wpół porywczo, — więc ty mi rzemieślnikiem pozwól być! Ja będę z biednymi ludźmi na jednéj ulicy mieszkał, razem z nimi rękoma memi pracował i dusze ich od grzechu strzegł. A kiedy oni spytają się mię o co, odpowiem im zawsze: tak, albo nie! i kiedy im chleba zabraknie, rozdzielę pomiędzy nich wszystek ten chleb, który będzie w moim domu!
Znowu czoło jego zapałało i łzy błysnęły na rzęsach. Ale Saul podniósł na niego wzrok osłupiały od zdziwienia i po chwili dopiéro odpowiedział:
— Kiedy ty będziesz miał dwa albo trzy lata więcéj, wtedy poznasz, jaki ty głupi byłeś, kiedy do mnie takie rzeczy gadałeś. We familii Ezofowiczów nie było nigdy rzemieślnika żadnego i, dziękować Bogu, nigdy nie będzie. My kupcy z ojca na syna i pieniędzy u nas dość, a z ojca na syna coraz więcéj. I ty kupcem będziesz, bo Ezofowicz każdy kupcem musi być...
Ostatnie wyrazy wymówił stanowczym głosem; po chwili, łagodniéj nieco, ciągnął daléj:
— Ja tobie łaskę chcę zrobić... kiedy ty nie chcesz żenić się z córką Reb Jankla, już ja ci pozwolę nie żenić się z nią... Ale ja ciebie zaręczę z córką Elego Witebskiego, wielkiego kupca. Tobie smutno za nauką, nu! to ja tobie dam żonę edukowaną... ją rodzice na pensyi w Wilnie trzymają... ona po francuzku mówić umié i na fortepianie grać... Ny, kiedy ty taki kapryśny jesteś, to ta dziewczyna jak raz będzie dla ciebie... Ona ma szesnaście lat. Ojciec da za nią wielki posag i zaraz ciebie do swoich interesów przypuści...
Z wyrazu twarzy Meira poznać można było, że wrzał wewnątrz.
— Ja córki Witebskiego nie znam! moje oczy nigdy jéj nie widziały, — wyrzekł ponuro.

— A na co tobie ją znać? — krzyknął Saul. — Ja ją tobie daję! Ona za miesiąc wróci z Wilna do rodziców i ty z nią za dwa miesiące ożenisz się! Ot co ja tobie mówię, a ty milcz i rozkazań moich słuchaj. Ja tobie do tego czasu za wiele pozwalałem, ale teraz już będę z tobą inaczéj. Izaak Todros powiedział, żebym ja stopę swoję na twoich plecach postawił...
Frejda hamująca gniew Saula.
Rumieńce wytrysnęły na bladą twarz Meira. Z oczu jego posypały się iskry.

— Niech Rabbi Izaak sam stawi stopę swoję na plecach tych, co jak psy liżą jego nogi! — zawołał. — Ja Izraelita jak i on... ja nie jestem niczyim niewolnikiem... ja...
Skonały słowa na drżących ustach jego, bo stary Saul stanął przed nim wyprostowany, potężny, rozpłomieniony gniewem i rękę swą na niego podnosił. Lecz w téjże chwili, pomiędzy ręką tą starca, suchą lecz silną jeszcze, a twarzą młodzieńca wzburzoną i płomienną, zawisła dłoń mała, od starości wyschła, pomarszczona i drżąc rozdzieliła je z sobą. Była to dłoń Frejdy, która, obecna całéj rozmowie dziada i wnuka, zdawała się drzémać na słońcu i nic nie słyszéć; ale kiedy się rozległ w izbie namiętny wykrzyk Meira, a Saul powstał rozgniewany i groźny, ona powstała także, wyprostowana i milcząca, postąpiła parę kroków, i biedną, starą dłonią swą, niby tarczą, zasłoniła prawnuka... Ręka Saula opadła w dół... Zmiękłym już nieco głosem zawoławszy tylko ku Meirowi: — Weg! — opuścił się na ławę i ciężko oddychał.
Prababka usiadła znowu przy otwartém oknie, w słońcu cała; Meir opuścił izbę.
Wyszedł z głową schyloną i chmurném czołem. Uczuł w téj chwili całą niemoc dwą wobec wszystkiego, co wznosiło się nad nim wiekiem, znaczeniem, powagą; uczuł ciążące na sobie kajdany patryarchalnego ustroju rodziny. I tylko przy wspomnieniu o téj małéj, wyschłéj, drżącéj dłoni kobiecéj, która zasłoniła go przed grubiańskim aktem przemocy, uśmiech rzewnéj tkliwości przewinął mu się po ustach. Był to także uśmiech nadziei.
— Żebym ja to pisanie mógł dostać! — rzekł do siebie, dłoń przesuwając po czole.
Myślał o pisaniu Michała Seniora, i o tém, że jedna tylko stara prababka wiedziała, kędy go szukać trzeba, i o tém także, iż gdyby je miał, wiedziałby może co mówić, jak czynić...
Saul tymczasem siedział długo na ławie, sapiąc ze zmęczenia i ze zmartwienia wzdychając. Parę razy spojrzał na matkę i uśmiechnął się. Dziwném zdawało mu się może to nagłe wstawienie się za prawnukiem, wiecznie drzémiącéj i milczącéj, stuletniéj rodzicielki jego, a może i wdzięcznym jéj był w głębi serca za to, iż nie pozwoliła, aby w uniesieniu gniewném skrzywsził wnuka-sierotę.
— Rafał! — zawołał po chwili donośnym głosem.
Do izby wszedł najstarszy z synów jego, poważny, siwiejący, czarnooki mężczyzna. Był on po Saulu najstarszym w rodzinie; wnuki już dorosłe miał, szeroko rozgałęzione interesa handlowe po świecie prowadził: ale wołanie ojca usłyszawszy, porzucił wnet rachunkowe księgi swe, przerwał żywą rozmowę z bratem i stanął przed ojcem.
— Czy Eli Witebski jest w domu? — zapytał Saul.
— On wczora z dalekiéj drogi powrócił i teraz w domu swoim odpoczywa, — odrzekł syn.
— Niech ktokolwiek zaraz pójdzie do niego i powié, że ja chcę, aby on przyszedł tu, i ze mną o ważnych rzeczach pogadał.
— Ja pójdę sam, — rzekł Rafał; — ja wiem, o jakich rzeczach chcesz, ojcze, z Witebskim gadać. Te rzeczy dobre dą i trzeba je conajprędzéj do skutku doprowadzić. Z Meirem źle będzie, jeżeli on prędko nie ożeni się i interesów prowadzić nie zacznie.
Saula oczy z niepokojem utonęły w twarzy syna.
— Rafał! czy ty myślisz, że jak ożeni się, to będzie zaraz inny?
Rafał twierdząco skinął głową.
— Ojcze! — rzekł, — przypomnij sobie Bera. On był na takiéj drodze, na jakiéj teraz jest Meir, ale jak ożenił się z naszą Sorą, a ty, ojcze, do interesów swoich jego przyjąłeś, i jak dzieci jego zaczęły rodzić się jedno po drugiém, jemu wszystkie głupstwa z głowy powylatywały.
— Idź! zawołaj do mnie Witebskiego; — zakończył rozmowę Saul.
Rafał wyszedł po chwili i zmierzał ku domowstwu, które, przy zbiegu dwóch najpokaźniejszych ulic stojąc, okna miało duże i wysoki ganek. Na ganku siedziała kobieta otyła nieco, w jedwabnéj sukni i mantyli spiętéj złotą broszą, ze złotemi długiemi kolcami w uszach i starannie uczesaną peruką na głowie. Lat mogła miéć około czterdziestu, wyglądała świéżo i rumiano, na ustach miała uśmiech zadowolenia i dumy, a w ręku trzymała robótkę jakąś z cienkiéj bawełny. Kiedy Rafał wchodził na schody wysokiego ganku, kobieta powstała i z najwytworniejszym dygiem, jaki kiedykolwiek dokonanym mógł być w Szybowie, na powitanie ku przybywającemu wyciągnęła rękę. Żadna kobieta w Szybowie, oprócz pani Hany Witebskiéj, nie witała się w ten sposób z żadnym mężczyzną. Owe angielskie shake-hand, rozpowszechnione po całym ucywilizowanym świecie, nie bardzo snadź przypadało do smaku poważnemu Rafałowi, bo trochę niechętnie dotknął się końcami palców pulchnéj dłoni pani Hany i, po krótkiém wzajemném pozdrowieniu, zapytał ją o jéj męża.
— On w domu! — rzekła kobieta, uśmiechając się wciąż z chroniczném jakby zadowoleniem i również chroniczną dumą. — A jakże! on wczoraj z wielkiéj drogi wrócił i teraz w domu swoim odpoczywa.
— Ja przyszedłem, aby z nim pogadać, — rzekł Rafał.
— Proszę! proszę! — zawołała kobieta, z pośpieszną uprzejmością otwierając drzwi, prowadzące do sieni domu. — Mój mąż będzie bardzo kontent z takiego gościa! proszę! proszę!
Rafał na światowe grzeczności pani Hany odpowiedział w sposób bardzo umiarkowany, szybkiém skinieniem głowy i wszedł w głąb’ domu. Pani Hana usiadła znowu na ławce gankowéj, wzgardliwie nieco przymrużyła oczy i szepnęła do siebie:
— Nu! jacy to ludzie w tym Szybowie! oni z kobietami gadać nie chcą i tacy dzicy są, jak niedźwiedzie!
Westchnęła, pokiwała głową i dodała:
— Czy ja do takich ludzi przyzwyczajona! U nas w Wilnie ludzie grzeczni i edukowani, nie tak jak tu! pfe!
Splunęła lekko, westchnęła raz jeszcze i znowu, robiąc machinalnie robótkę swą, z uśmiechem dumy i zadowolenia patrzała na miasteczko i ruszających się po niém ludzi. Niebawem w drzwiach domu ukazali się dwaj mężczyźni; rozmawiając, przeszli szybko przez ganek; na panią Hanę nie spojrzeli i ku domowi Ezofowiczów skierowali się.
Eli Witebski, idący teraz przez plac, obok Rafała, bynajmniéj do towarzysza swego podobnym nie był. Kupiec, tak jak i tamten, przedstawiał on przecież powierzchownością swą odrębny całkiem rodzaj kupca-Izraelity. Światowcem był widocznie i elegantem. Ubranie jego, nie zupełnie wprawdzie krótkie, najmniéj przecież o pół łokcia krótszém było od sięgającego do stóp ubrania Rafała, i innym nieco krojem sporządzone. Na atłasowéj kamizelce jego połyskiwał gruby łańcuch złoty, a na palcu pierścień z wielkim brylantem. Twarz miał pogodną, oczy bystre i przenikliwe, małą złotawą bródkę, ku któréj często podnosiła się ręka jego, brylantem ozdobiona, giestem powolnym i rozważnym.
Szedł on obok Rafała z pośpiechem i ochotą widoczną. Nie było zresztą w Szybowie całym ani jednego, by najbogatszego kupca i gospodarza domu, któryby w podobny sposób nie śpieszył na wezwanie Saula Ezofowicza. Od dziesięciu już lat bowiem, Saul na własną rękę interesa prowadzić przestał, i nigdzie z domu swego, prócz do bóżnicy, nie wychodził. Przychodzili za to do niego wszyscy, którzy czerpać chcieli ze skarbnicy wielkiego doświadczenia i nie mniejszéj biegłości w interesach handlowych starego kupca. Zdarzało się często, iż siadywał on w bawialnéj izbie na kanapie owéj z żółtą, wysoką poręczą; przed nim, na stole, spoczywała rozwarta księga nabożna, któréj czytanie przerwano mu; wkoło niego siedzieli mężowie dojrzali, uchodzący w gminie całéj za bogaczy i uczonych, a do niego przybyli po radę, pomoc, niekiedy zaś nawet na rozsądzanie i godzenie spraw spornych. Stary Saul radził; pomocy, o ile mógł bez krzywdy dzieci swych, udzielał; rozstrzygał, godził, i wielką z tego dumę na pomarszczoném czole miał. A kiedy potém sam, dla własnych spraw swoich, potrzebował z dostojnikami gminy porozmawiać, wzywał ich przez synów lub wnuków swoich, a oni chętnie i uprzejmnie doń pośpieszali. Pośpieszał więc, na wezwanie starego patryarchy gminy, elegancki i bogaty Eli Witebski. Do bawialnéj izby Ezofowiczów wszedł uśmiechnięty i rozpromieniony, i gospodarza powitał:
Szolem Alejchem! (pokój tobie).
Nie witał on już w ten przestarzały sposób nikogo po-za Szybowiem; owszem, do spotykanych na świecie ludzi bardzo poprawnie mawiać umiał: — gut morgen, albo: dzień dobry! Lecz obyczajem jego niezłomnym było: stosować się we wszystkiém do tych, z którymi miał do czynienia.
Rafał chciał odéjść, ale giestem rozkazującym zatrzymał go ojciec. Zamknęli wszystkie drzwi izby i we trzech rozmawiali długo i zcicha. Jakkolwiek jednak, rozmawiając, zniżali głosy, ciekawa i swawolna Lijka, córka Rafała, przytknąwszy nosek swój do drzwi zamkniętych, a czarne oko do dziurki od klucza, usłyszała wyraźnie powtarzane często imiona Meira i Mery, córki Witebskich, naprzód, a potém swoje i jakiegoś Leopolda, kuzyna pani Hany, na wielkim świecie przebywającego. Odskoczyła ode drzwi, spłoniona cała, zawstydzona nawpół, a nawpół tajemną radością zjęta, i wciąż już tylko wyglądała przez okno, ażeby ujrzéć co prędzéj wracającego do domu stryjecznego brata.
Słońce już zachodziło, kiedy Witebski dom opuścił Ezofowiczów, rozpromieniony, uśmiechnięty, i widocznie rad wielce z załatwionego interesu, czy może dwóch razem interesów załatwionych.
W téjże prawie chwili Meir wracał do domu. Lijka wybiegła na spotkanie brata i — w bramie dziedzińca otoczywszy ramieniem szyję jego, do ucha mu szeptała:
— Czy ty wiesz, Meir! dziś wielkie rzeczy u nas działy się. Zejde nasz i ojciec mój, długo rozmawiali z Elim Witebskim i o nas umówili się. Witebski przyrzekł dla ciebie córkę swoję, Merę, a mnie zejde i ojciec przyrzekli dla siostrzeńca pani Hany, co na wielkim świecie żyje i bardzo edukowany jest. — Szeptała to, płonąc cała i nie śmiąc ze wstydu podnieść oczu na brata. Nagle uczuła, że wysunął się szybkim ruchem z jéj objęcia. Kiedy podniosła oczy, zobaczyła Meira, odchodzącego znowu od wrót domowych.
— Meir! — zawołała za nim dziewczyna, — gdzie ty idziesz? Czy ty wieczerzy jeść z nami nie będziesz?
Odchodzący nie odpowiedział nic na dziewiczy głos, który przyzywał go ku rodzinnemu stołowi. Głęboka zmarszczka przerzynała mu gniewne czoło. Zrozumiał w téj chwili całą nicość wykrzyku, wydanego wobec dziada przed kilku godzinami: „ja nie jestem niczyim niewolnikiem!“ Rozporządzono się, bez najlżejszego w tém udziału woli jego, rodzinną jego przyszłością, a on wiedział, że jak rozkażą starsi, tak stać się będzie musiało...
Nie! wzdrygał się on cały na myśl, aby stać się tak mogło. Dla czego? wszak nie znał młodéj Mery, która kędyś na świecie uczyła się nauk tych, których on sam tak bardzo był żądny! Lecz idąc wciąż przez miasteczko i puste grunta, oddzielające je od Karaimskiego Wzgórza, idąc powoli, z rękoma założonemi w tył i pochyloną głową, myślał wciąż uparcie, machinalnie prawie, nieprzerwanie: „ja nie jestem niczyim niewolnikiem!“ Wrzała w nim i kipiała duma i żądza swobody, niewiedziéć zkąd w nim powstała, — z tych tajemniczych zapewne tchnień przyrody, które na wszelkich gruntach sieją duchy szlachetne i mocne, wolności, sprawiedliwości i wiedzy spragnione...

∗                ∗


U stóp karaimskiego wzgórza, w chatce tulącéj się do piaszczystéj jego ściany, błyszczało małe, żółte światełko. Nad nią, w gałęziach wierzby rosochatéj połyskiwały drobne gwiazdy, a daléj, na polach szerokich słały się szare cienie wieczoru.
We wnętrzu chatki, pod nizką ścianą, siedział na snopie zmiętéj słomy starzec zgarbiony, bezkształtną odzieżą okryty i drżącemi rękoma przebierał giętkie pręty łoziny. Postać jego szarzała zaledwie wśród mrocznego kąta, a rysy pochylonéj twarzy były niewidzialnemi.
Bliżéj żółtego płomyka świecy, na stołku drewnianym, siedziała wysmukła dziewczyna, z chudą twarzą i wyprostowaną postacią. W spuszczonéj ręce jéj okręcało się z cichém fruwaniem wrzeciono, a nad głową podnosiła się deska prząśnicy z przymocowanym do niéj grubym zwojem wełny.
Z pod ściany, przy któréj szarzała zgarbiona postać starca, wydobywał się głos trzęsący się i chrypiący: „Pośrodku pustyni takiéj wielkiéj, że jéj końca nigdzie widać nie było, podnosiły się dwie góry takie wysokie, że głowy ich chowały się w chmurach. Góry te nazywały się Horeb i Synai.“
Ochrypły, drżący głos starca umilkł, a dziewczyna, która, przędąc, wciąż słuchała z poważnym wzrokiem, wymówiła:
— Zejde! mów daléj!
Lecz w téjże chwili ozwał się tuż za otwartém oknem przyciszony głos męzki.
— Gołda!
Prządki nie przelękło ani zdziwiło to nagłe wymówienie imienia jéj przez głos obcy. Możnaby rzec, iż co chwila spodziewała się ona usłyszéć głos ten obok siebie: tak poważnie i bez najlżejszego drgnienia powstała i ku oknu podeszła. Tylko oczy jéj zapłonęły gorąco z za czarnych rzęs, a głos nabrzmiały był niewypowiedzianą słodyczą, gdy, stanąwszy u okna, rzekła zcicha:
— Meir! ja wiedziałam, że ty obietnicy swéj dotrzymasz i przyjdziesz.
— Ja przyszedłem do ciebie, Gołdo, — mówił za oknem przyciszony głos męzki, — bo mnie dziś bardzo ciemno przed oczyma i ja chciałem popatrzéć na ciebie, żeby świat zrobił mi się jaśniejszym...
— A dla czego tobie dziś tak ciemno zrobiło się przed oczyma? — zapytała dziewczyna.
— Ja mam wielką zgryzotę. Rabbin Izaak oskarżył mię przed zejdem, i zejde chce mię ożenić...
Umilkł i spuścił oczy. Dziewczyna nie drgnęła. Najlżejsze poruszenie postaci, ani twarzy, nie zdradziło wzruszenia jéj, tylko śniada i ogorzała twarz jéj stała się na mgnienie oka, białą jak opłatek.
— Z kim zejde chce cię ożenić? — zapytała, a w głosie jéj ozwały się brzmienia ponure.
— Z Merą, córką kupca Witebskiego.
Wstrząsnęła głową.
— Nie znam jéj.
A potém zapytała nagle:
— Czy ty z nią ożenisz się? Meir!
Młodzian nie odpowiedział, a jednak Gołda nie pytała dłużéj. Śniade czoło jéj opłynęło rumieńcem, a wyraz szczęścia niewysłowionego napełnił oczy; bo wzrok Meira tkwił w jéj twarzy, łagodny, litościwy jakiś, głęboki i zarazem ognisty.
Milczeli oboje, a w ciszy, przerywanéj tylko szemraniem gałęzi wiszących nad dachem, chrypiał, dygotał znowu głos siedzącego pod ścianą starca.
— „Kiedy Mojżesz zstępował z góry Synai, umilkły grzmoty, zgasły błyskawice, wichry pokładły się na ziemię, a Izrael cały powstał jako jeden człowiek i wielkim głosem krzyknął: Mojżeszu! powtórz nam słowa Przedwiecznego!“
Meir wsłuchiwał się w stary głos opowiadającego prastare dzieje Izraela, z natężoną uwagą. Gołda spojrzała na dziadka.
— On tak zawsze różne historye opowiada, — rzekła, — a ja przędę, albo przy nogach jego leżę i słucham...
— Meir, — dodała z powagą w wejrzeniu i głosie, — wejdź ty do domu naszego i pozdrów mego dziada.
Po chwili skrzypnęły drzwi od małéj sionki. Stary Abel podniósł głowę z nad prętów łozowych, które przebierały wciąż i splatały drżące lecz czynne dłonie jego, i, widząc rysującą się w zmroku dorodną postać młodzieńca, zapytał:
— A kto tam przyszedł?
— Zejde! — rzekła Gołda, — Meir Ezofowicz, wnuk bogatego Saula, przyszedł do domu naszego, aby cię pozdrowić...
Na dźwięk nazwiska wymówionego przez Gołdę, szara postać skurczona przy ścianie podniosła się nagle i, wspierając się rękoma o więź zmiętéj słomy, wyciągnęła żółtą, w łachmanach ukrytą szyję. Wtedy wychyliła się téż pod światło żółtego płomyka głowa, z któréj zwisały aż na ramiona długie, bujne pasma włosów złotawéj białości, i twarz mała, skurczona, niewidzialna prawie z pod ogromnego zarostu, który ją okrywał. Gołda mówiła prawdę, że włosy jéj dziada stały się od starości jako śnieg, a jak korale były od łez oczy jego. Teraz z pod koralowych tych nabrzmiałych powiek, źrenice zgasłe patrzały z osłupieniem strachu naprzód, a potém z nagłą błyskawicą oburzenia, czy nienawiści:
— Ezofowicz! — wymówił starzec głosem nie tak już drżącym i ochrypłym, jak pierwéj. — A poco ty tu przyszedł i próg domu mego przestąpił, kiedy ty Rabbanitą jesteś... wrogiem... prześladowcą... a pradziad twój wyklął przodków moich i świątynię ich w proch obrócił?... Ty idź ztąd! niech stare oczy moje nie trują się, patrząc na ciebie!
Mówiąc ostatnie wyrazy, trzęsącą się rękę wyciągał ku drzwiom, któremi wszedł młodzieniec.
Ale Meir zwolna postąpił naprzód i, chyląc nizko głowę przed rozgniewanym starcem, wymówił:
— Pokój tobie!
Na dźwięk głosu tego, o łagodném, głębokiém brzmieniu i wymówionych przezeń wyrazów, które błogosławieństwo i prośbę o zgodę zawierały w sobie, starzec umilkł, opuścił się ciężko na nizkie swe siedzenie i po długiéj chwili dopiéro, żałośliwym już tylko, jęczącym głosem mówić zaczął:
— Po co ty do mnie przyszedłeś! Rabbanitą jesteś i prawnukiem potężnego Seniora. Ciebie wyklną twoi, gdy zobaczą, że ty mój próg przestąpiłeś, bo ja ostatnim Karaitą jestem, co tu pozostał, ażeby gruzów świątyni naszéj i popiołów naszych ojców strzedz! Ja nędzarz! ja żebrak! ja wyklęty przez twoich! ja ostatni Karaita!
Meir słuchał żałośliwych słów starca w milczeniu, pełném szacunku.
— Rebe! — ozwał się po chwili, — ja przed tobą nizko głowę moję pochylam, bo trzeba, żeby sprawiedliwość na świecie stała się i żeby prawnuk tego, co wyklinał, pokłonił się prawnukowi wyklętych...
Abel Karaita słuchał wyrazów tych z uwagą wielką nadstawiwszy ucha. Potém, milczał jeszcze długo, jakby znaczenie ich w zmęczonym umyśle swym rozważał, aż nakoniec zrozumiał je całkiem i szepnął:
— Pokój tobie!
Gołda stała z ramionami skrzyżowanemi na piersi i w Meira wpatrywała się, jak w obraz święty wpatrują się pobożni. Usłyszawszy wyraz pokoju, wychodzący z ust dziada, przysunęła Meirowi jeden z dwóch stołków znajdujących się w chacie, wzięła z kąta izdebki mały, lśniący dzbaneczek i wyszła do sieni.
Meir usiadł opodal nieco od starca, który pogrążył się znowu w swéj robocie i zrazu szeptać cóś zaczął. Po chwili szept ten stawał się coraz głośniejszym, aż przemienił się w chrypliwe i drżące opowiadanie. Opowiadania takie były snadź ciągłym zwyczajem Abla. Miał on ich pełną pamięć i pierś, i niémi sobie nędzne życie swe rozpromieniał.
Pierwszych wyrazów, szeptem przez Abla wymówionych, Meir nie dosłyszał, i wtedy dopiéro pochwycił wątek słów jego, gdy starzec głośniéj zaczął:
— „Nad brzegami Babilonu siedzieli oni płaczący, a wiatr jęczał w lutniach ich, które sobie z ojczyzny przynieśli i w smutku zawiesili na drzewach.
„I przyszli do nich panowie ich i mówili: „Weźcie do rąk waszych te lutnie wasze, grajcie i śpiewajcie!“ A oni odpowiedzieli: „Jakoż grać i śpiewać będziemy na ziemi wygnania, kiedy język nasz usechł od wielkiéj goryczy, a serca nasze wołać umieją tylko: Palestyna! Palestyna!“ Ale rzekli do nich panowie ich: „zdejmcie z drzew lutnie wasze, grajcie i śpiewajcie!“
„Wtedy prorocy Izraela obejrzeli się na siebie i zapytali: kto z nas pewny, że męki wytrzyma, a grać i śpiewać nie będzie na ziemi wygnania?
„A kiedy nazajutrz przyszli do nich panowie ich i powiedzieli: zdejmcie z drzew lutnie, grajcie i śpiewajcie!
Prorocy Izraela popodnosili swoje ręce krwawe i zawołali:
„Jakże zdjąć je możemy, kiedy ręce nasze przecięte są na dwoje i palców u nich niéma!
„Rzeki Babilonu głośno szumiały od wielkiego dziwu, a wiatr płakał w lutniach na drzewach wiszących, bo prorocy Izraela rozcięli sobie ręce na dwoje, ażeby nikt zmusić ich nie mógł do śpiewu na ziemi wygnania!“
Kiedy Abel wymawiał ostatnie wyrazy staréj legendy, do izby weszła Gołda. Niosła ona w jednéj ręce na splecionéj ze słomy podstawie dwa kubki gliniane, w drugiéj — dzbanek lśniący, napełniony mlekiem. We drzwiach, które rozwartemi za nią zostały, stanęła koza, odbijając białością na czarném tle sionki. Dziewczyna, w długiéj, spłowiałéj spódnicy, z czarnym warkoczem rzuconym na plecy staréj koszuli, wylała w kubki pieniące się mleko i podawała je dziadowi i gościowi. Chodziła po izbie cicha i lekka, z uśmiechem tylko na poważnych ustach. Potém usiadła i prząść znowu zaczęła. Izbę zaległa cisza zupełna, stary Abel rozpoczynał jeszcze dawną historyą jakąś cichym szeptem, ale wkrótce zamknęły się usta jego, ręce opadły na snop łozowych prętów, a głowa nieruchomo spoczęła przy ścianie.
Koza zniknęła z progu, słychać było jeszcze przez chwilę szamotanie się jéj w ciemnéj sionce, lecz po chwili i to umilkło. Młodzi ludzie zostali sami jedni wobec uśpionego starca i gwiazd, które zaglądały przez nizkie okienko. Ona przędła — ze wzrokiem utkwionym w twarz młodzieńca, siedzącego zdaleka; on spuścił powieki i myślał.
— Gołda! — ozwał się po długiéj chwili, — prorocy Izraela, którzy sobie ręce porozcinali na dwoje, aby niewolnikami swoich panów nie być, wielkimi byli ludźmi...
— Oni nie chcieli nic robić przeciw sercu swemu! — poważnie odpowiedziała dziewczyna.
Milczeli znowu. Wrzeciono szemrało w ręku Gołdy, ale coraz ciszéj jakoś i wolniéj. Przez źle spojone stare deski ścian wnikały powiewy wiatru i chwiały żółtym płomykiem świecy.
— Gołdo! — ozwał się Meir, — czy tobie nie straszno w téj samotnéj chacie, kiedy jesień i zima długie, czarne ciemności na swiat spuszczają, a wichry wielkie przez te stare ściany do izby wlatują i jęczą?
— Nie; — odpowiedziała dziewczyna, — mnie nie straszno, bo Przedwieczny strzeże biednych chat, co w ciemnościach stoją, a kiedy wiatry wlatują tu i jęczą, ja słucham historyj tych, które opowiada zejde, i jęczenia tego nie słyszę!
Wzrok Meira, miękki i pełen litości, spoczywał na twarzy poważnego dziecka. Gołda patrzała na niego nieruchomemi oczyma, które błyszczały zdala, jak czarne, ogniste gwiazdy.
— Gołda! — rzekł znowu Meir, — czy ty pamiętasz historyą o Rabbi Akibie?
— Ja jéj do końca życia mego nie zapomnę... — odpowiedziała.
— Gołda! — czy tybyś mogła, jak piękna Rachela, czekać czternaście lat...
— Jabym do końca życia mego czekała...
Wymówiła to spokojnym głosem i poważnemi usty, ale wrzeciono wymknęło się z jéj ręki, która opadła w dół, jak bezwładna.
— Meir, — rzekła tak cicho, że słowa jej przygłuszał nieledwie cichy szept wieczornego wiatru, — daj ty mnie obietnicę jednę! Kiedy tobie nie dobrze będzie w domu dziada twego Saula i kiedy ty smutek na swojém sercu poczujesz, przychodź ty wtedy do domu naszego. Niech ja o każdym smutku twoim wiem, i niech zejde mój pociesza ciebie temi pięknemi historyami, które on opowiadać umié!
— Gołdo! — rzekł silnym głosem, — ja, jak prorocy Izraela, ręce swoje na dwoje raczéj rozetnę, niż cokolwiek kiedy przeciw sercu memu zrobię!
Rzekłszy to, wstał i skinął głową ku dziewczynie.
— Pokój tobie! — rzekł.
— Pokój tobie! — odpowiedziała cicho i głową zwolna ku niemu skinęła.
Wyszedł z chaty, a po chwili dziewczyna powstała ze stołka, zdmuchnęła żółty płomyk dogorywającéj świecy i owinąwszy się szarą jakąś płachtą, u nóg uśpionego w słomie starca spoczęła. Spoczęła — lecz długo jeszcze patrzała szeroko rozwartemi oczyma na gwiazdy, które migotały za oknem.




VI.

Eli Witebski posiadał w umyśle swym i charakterze niepospolite dyplomatyczne zdolności. Nie urodził się on i nie wzrósł w Szybowie, jak wszyscy bez wyjątku mieszkańcy miejsca tego, ale od trzech lat zaledwie sprowadziły go tu interesa i różne rodzinne okoliczności.
Był więc wśród miejscowéj ludności, znającéj się wzajem od dziadów, pradziadów, cudzoziemcem nieledwie; a w dodatku, życie całe spędziwszy w dużém gubernialném mieście, przywiózł ze zobą wiele nowości, które zadziwiać i razić mogły ultrakonserwatywnych mieszkańców zapadłego kąta. Nowościami temi były: strój odmienny znacznie co do kroju i długości, noszenie pierścienia z brylantem na palcu, nie noszenie jarmułki na głowie, krótkie przystrzyganie złotawéj bródki, zupełny brak w mieszkaniu ksiąg talmudycznych i kabalistycznych, przedewszystkiém zaś posiadanie żony takiéj, jaką była pani Hana, córki, uczącéj się gdzieś na pensyi, i oprócz téj ostatniéj, dwojga tylko dzieci. Nowości te, ważne niezmiernie, niewidziane, niesłychane, powinny były ściągnąć na eleganckiego kupca ogólną niechęć publiczności szybowskiéj. Nie ściągnęły jednak. Zrazu wprawdzie ci i owi poszeptywali pomiędzy sobą, że jest on misnagdimem, postępowcem i w rzeczach wiary indyfferentem. Podejrzenia te jednak rozproszyły się szybko, a siłą, która je zażegnała, była nadzwyczajna łagodność, uprzejmość i giętkość Elego. Grzeczny zawsze, uśmiechniony, pogodny, nie sprzeczał się nigdy z nikim, ustępował każdemu, potwierdzał wszystko, spierających się ludzi unikał, aby nie być zmuszonym do wzięcia strony jednego z nich a obrażenia na siebie drugiego; jeżeli zaś w żaden sposób uniknąć nie mógł, to tak ładnie, płynnie, słodko i przekonywająco przemawiać umiał, iż zwaśnione strony, elokwencyą jego zachwycone, miękły, godziły się, a dla niego wdzięczność i uwielbienie w sercach unosiły, mówiąc z zachwytem: a! kluger mensz! Co do właściwych obrządków i przepisów religijnych, Witebski okazywał się ortodoxem doskonałym. Święcił sabbaty i zachowywał koszery z punktualnością najdrobiazgowszą; wielkiemu rabbinowi, ilekroć go spotykał, kłaniał się bardzo nizko i umiał nawet to, czego nikt w gminie całéj nigdy nie potrafił, — rozchmurzać posępne czoło i rozjaśniać zadumane oczy mędrca, wesołemi przypowieściami jakiemiś, branemi niewiedziéć zkąd, ale układanemi zawsze w ten sposób, iż posiadały coś z mistycznego lub patryotycznego nastroju i trafiały tém do smaku najsurowszym nawet słuchaczom. Niewiele czasu spędzał on w domu, jeżdżąc wciąż po świecie za interesami, któremi zajmował się gorliwie, ale ilekroć znajdował się w Szybowie, widywano go nieodmiennie w Bet-ha-Midraszu, słuchającego ze czcią przynależną mądrych nauczań rabbina Todrosa i uśmiechającego się z lubością, gdy kilkunastu, lub kilkudziesięciu starych i młodych mędrców gminy zawzięcie toczyło ze sobą Pilpul, czyli rozprawy i spory nad różnemi komentarzami i komentarzami komentarzy, których pełnemi są 2,500 drukowanych arkuszy Halachy, Hagady i Gemary. W domu modlitwy bywał téż zawsze, ilekroć bywali tam wszyscy, a choć nie mógł zaliczyć się do rzędu najgoręcéj modlących się, więc najgłośniéj krzyczących i najgwałtowniéj kołyszących się nabożnych, to jednak postawa jego i wyraz twarzy byłały nieodmiennie i doskonale przystojne.
Nie należy przecież mniemać, aby, postępując w ten sposób, Witebski był obłudnikiem. Bynajmniéj; lubił on szczerze zgodę i spokój, nie chciał więc ich zamącać sobie ani innym. Powodziło mu się w życiu, szczęśliwym i zadowolonym czuł się; lubił więc ludzi wszystkich, i najzupełniéj, najszczerzéj było mu to obojętném, czy człowiek, z którym do czynienia miał, był Talmudystą, Kabbalistą, Chassydem, prawowiernym, odszczepieńcem lub nawet Edomitą, byleby tylko nie szkodził mu osobiście. O Edomitach zresztą dowiedział się po raz pierwszy wtedy dopiéro, gdy do Szybowa przyjechał; w kółku bowiem, w którém obracał się dotąd, nazywano chrześcian gojami, ale to rzadko kiedy i tylko pod wpływem wyjątkowych uczuć gniewu lub obrazy, najczęściéj zaś po prostu chrześcianami. Gdy jednak przyjechał do Szybowa i usłyszał o Edomitach, pomyślał w duchu: niech sobie będą i Edomici! odtąd téż nie dawał innéj nazwy chrześcianom, gdy rozmawiał o nich z którym ze Szybowskich mieszkańców. Ale nie było w tém nazywaniu najmniejszéj odrobiny nienawiści, albo choćby niechęci. Edomici nic mu dotąd osobiście złego nie wyrządzili; za cóżby więc miał ich nie lubić? Po-za Szybowem przyjaźnił się z nimi, i wielu z nich nawet lubił, ale w Szybowie — jak wszyscy tak i on!
Religijną edukacyą otrzymał on był w dzieciństwie, ale potém rozwiało się jakoś wszystko i rozproszyło z pamięci jego, wśród świeckich całkiem zatrudnień i starań. W Jehowę wierzył i czcił go głęboko; o Mojżeszu wiedział, i wiedział coś także o starożytnéj niewoli Babilońskiéj i nowożytnych dziejach żydowskiego narodu; — ale co się tycze głębszych rzeczy téjże natury, nie znał się na nich wcale. W gruncie niewiele go téż obchodziło, co i jak powiedział lub nakazał Tanaita albo rabbin jaki. Nie przeczył jednak niczemu ani słowem, ani postępkiem, ani nawet myslą. Robił wszystko, co wszystkim przykazane było, mówiąc sobie: co to szkodzi! Może to tak sobie ludzkie wymyślenie jest, a może i rozkazanie samego Boga, — na co ja mam przeciw niemu sobie Jego obracać?...
Dyplomatyzując w ten sposób z ludźmi i z Bogiem, nie obawiał się niczego i dobrze mu było na świecie.
Byłoby mu na świecie zupełnie a zupełnie dobrze, gdyby nie przywiózł był ze sobą największéj i najbardziéj dla mieszkańców Szybowa zdumiewającéj nowości, — żony swéj, Hany. O ile on, żyjąc w małéj mieścinie, pragnął i usiłował okazywać się takim, jakimi byli wszyscy, o tyle najpilniejszém staraniem pani Hany było czynić inaczéj, niż wszyscy. Gdy przebywali śród szerszego świata, panowała pomiędzy nimi harmonia niebieska, oparta zresztą na rzeczywistém przywiązaniu i jednostajności gustów. Tu jednak pani Hana stała się dla męża swego przedmiotem ciągłego kłopotu i niejakiéj obawy.
Pani Hana rozkochaną była w cywilizacyi, która przedstawiała się jéj w postaci ładnych sukien, własnych włosów na głowie, pięknie umeblowanych pokoi, bardzo grzecznego obchodzenia się z ludźmi, francuzkiego języka i muzyki. Za muzyką przepadała. Mieszkając w dużém mieście, chodziła zawsze słuchać jéj do publicznego ogrodu, gdzie przechadzając się z przyjaciółkami swemi w szeleszczącéj jedwabnéj sukni i kwiecistym kapeluszu, i przypatrując się pięknym panom, rozmawiającym grzecznie z pięknemi paniami, czuła się doskonale szczęśliwą, a bardziéj jeszcze z towarzyskiego położenia swego w świecie dumną. Pewne szczególniéj produkta cywilizacyi wprawiały ją w prawdziwy zachwyt. Raz, ujrzawszy kiedyś w publicznym ogrodzie jakimś fontannę, przypatrywała się jéj przez parę godzin z rozkoszą niewysłowioną, a wróciwszy do miasta swego, które nie posiadało fontanny żadnéj, przez rok cały opowiadała przyjaciółkom swym o widzianém nadzwyczaj piękném zjawisku.
Zwierciadła posiadały téż szczególną jéj predylekcyą, i ilekroć znalazła się naprzeciw jakiéj tafli zwierciadlanéj większych nieco rozmiarów, nie mogła oczu oderwać od niéj, a zwłaszcza od ukazującego się w niéj obrazu własnéj osoby, którą znajdowała wcale piękną, wówczas nadewszystko, gdy miała w uszach złote kolce, a na głowie ładny czepeczek z kwiatami. Co do filozofii religijnéj i w ogólności życiowéj, na téj pani Hana mniéj jeszcze znała się od męża swego. W Pana Boga wierzyła, a nawet w głębi serca srodze się go bała, i w szatanów wierzyła, bojąc się ich jeszcze srożéj, niż Pana Boga; wierzyła także w to, iż ktokolwiek cienia swego w noc świąteczną nie zobaczy, ten w ciągu roku umrze; i w to jeszcze, iż kto świécę postawioną na sabbatowym stole z miejsca poruszy, temu wielkie nieszczęście może się stać. W zamian przecież, w wiele innych rzeczy, zupełnie tamtym podobnych, nie wierzyła, nazywając je wzgardliwie zabobonami; będąc zaś gospodynią skrzętną i zapobiegliwą, uznawała w duszy, iż lepiéj-by było, gdyby Żydzi jedli takie samo mięso jak chrześcianie, bo przychodziłoby im ono daleko taniéj, i gdyby w gospodarstwie niepotrzebném było takie wielkie mnóstwo naczyń kuchennych, które istniéć muszą w każdym domu prawowiernym dla utrzymania jadła w stanie doskonałego koszeru. Co się zaś tycze tkanin, zawierających w sobie mieszaninę lnu i wełny, tych pani Hana, zamykając już oczy i uszy na zakazy wszelkie, stanowczo używała, bo były one ładne i tanie.
Przybywszy do Szybowa, pani Hana przerażoną formalnie została widokiem miejsca, do którego mąż ją przywiózł. Ani śladu cywilizacyi! Publicznego ogrodu żadnego, muzyki grającéj na otwartém powietrzu żadnéj, fontanny ani śladu, pięknych pań i panów, grzecznie rozmawiających ze sobą, ani cienia, francuzkiego języka ani echa! Gwałtu! pani Hana położyła się do łóżka i zakopana w piernatach dwa dni i dwie noce płakała i lamentowała, wołając, że ona tu nie wytrzyma, że umrze i dzieci swoje sierotami zostawi! Nie umarła przecież, z łóżka wstała; bo trzeba było sprzęty przywiezione rozpakować, gospodarstwo urządzić i dzieci ładnie poubierać, aby, wychodząc pierwszy raz na ulicę, zadziwiły pięknością swą i strojem całe to, jak wyrażała się pani Hana ze wzgardliwym giestem: „pospólstwo“. Wystrojone zostały, wybiegły i istotnie zadziwiły wszystkich. Była to pierwsza pociecha, któréj nieszczęsna wygnanka cywilizacyi na wygnaniu swém doświadczyła. Przyszły potém różne inne pociechy, téj podobne. Pani Hana zadziwiała, imponowała czém mogła: strojem, meblami, manierą, wysłowieniem; a ilekroć zdarzyć się to mogło, czuła się niewypowiedzianie szczęśliwą. W gruncie była może szczęśliwszą jeszcze, niż w opuszczoném przez się wielkiém mieście. Tam patrzała tylko na świat cywilizowany i pyszniła się tém, że jest drobną jego cząstką; tu była samą cywilizacyą, całą summą cywilizacyi, jaka istniała w Szybowie.
Zadziwienie to i imponowanie, które stanowiło teraz po gospodarstwie i dzieciach pierwsze zajęcie umysłu pani Hany i główne źródło jéj szczęścia, nabawiało Elego niepokojem i obawą. Zasłyszał on odzywające się z razu szemrania, iż misnagdimem był; dowiedział się, że publiczność oburzona jest srodze na żonę jego za to, iż ta nosi tkaniny mieszane z lnu i wełny, w sobotę w domu swym samowar nastawiać każe i głośno z tém się odzywa: „iż Szybów jest nie na ziemi, ale pod ziemią“. Dowiedział się o tém, struchlał, i połowicy swéj walki wytaczać zaczął: o tkaniny z lnu i wełny, o samowar w sobotę i o położenie nadziemne czy podziemne miasta Szybowa. Połowica walczyła długo, ale dyplomatyczny mąż zwyciężył w końcu co do tkanin i samowarów. Co do położenia Szybowa, nie zwyciężył; bo pani Hana, gdyby nawet najmocniéj postanowiła z należytém uszanowaniem zostawać względem miejsca pobytu swego, nie potrafiłaby tego dokazać. Jeśli nawet milczała, mówiły za to oczy wzgardliwie przymrużające się, usta dumnie uśmiechnięte, strój zawsze wyszukany i maniera tak pełna wykwintnéj grzeczności, iż grzeczniejszą nad nią trudnoby chyba znaléźć na świecie.
W gruncie rzeczy, pani Hana doskonale była szczęśliwą ze swym łagodnym, acz w niektórych razach stanowczym, mężem, z ładnemi i zawsze ustrojonemi dziećmi i z wiekuistém w duszy poczuciem wyższości własnéj nad wszystkiém, co ją otaczało. I jednę tylko miała istotną zgryzotę, a była to myśl, że nigdy już nie będzie mogła zaimponować mieszkankom Szybowa własnemi włosami, raz dla tego, że na odchowanie ich było już zapóźno, następnie, że Eli na podobne publiczne zgorszenie i niebezpieczne narażenie się nie pozwoliłby nigdy. Nosiła więc bardzo piękną czarną perukę na strapionéj swéj głowie i pocieszała się myślą, iż chwila powrotu z Wilna córki jéj, Mery, ostateczny już i największy sprowadzi jéj tryumf. Eli niepokoił się tém mocno, że z pojawieniem się w miasteczku Mery, okaże się ojcem nie takim, jak wszyscy szybowscy ojcowie; pani Hana zaś nie posiadała się z radości, iż okaże się matką inną, niż wszystkie szybowskie matki.
Stało się nakoniec. W miesiąc po rozmowie Elego z Saulem, w bawialnym pokoju Witebskich znajdowało się pięć osób: trzy kobiety i dwóch mężczyzn.
A był to pokój bawialny nie lada! Przyozdabiała go kanapa sprężynowa, zielonym rypsem wybita, (jedyny tego rodzaju egzemplarz w całym Szybowie), kilka podobnych kanapie krzeseł i fortepian. Był to wprawdzie fortepian nie pierwszéj młodości. Owszem, politura w wielu miejscach starta, wązkość klawiatury i żółtość klawiszy zdradzały głęboką nawet jego starożytność. Zawsze jednak był to fortepian jedyny w całym Szybowie, a przywieziony tu przed rokiem, w przewidywaniu powrotu Mery i dla niéj wyłącznie, wywołał był w miasteczku małą rewolucyą, a serce pani napełniał wciąż wielką dumą. Nie brakło téż w saloniku tym firanek u okien i kilku glinianych naczyń, w których rosły bardzo brzydkie, co prawda, i źle utrzymywane kaktusy i pelargonie. Zdarzyło się przecież raz, przed rokiem, że jeden z kaktusów, wypadkiem jakimś, rozkwitł. Pani Hana postawiła go na oknie od ulicy, a wszystkie dzieci z całego miasteczka zbiegały się pod dom jéj i przypatrywały się godzinami całemi wielkiemu czerwonemu kwiatowi.
Owóż, na sprężynowéj, zielonéj kanapie, siedziała pani Hana i siostra jéj, kupcowa z Wilna, w któréj domu mieszkała Mera, uczęszczając ztamtąd przez trzy lata na pensyą, a która teraz osobiście odwiozła do rodziców siostrzenicę swą, przywożąc zarazem syna swego, Leopolda. Postać miała ona okazałą, tak jak i pani Hana, aksamitną mantyllę, własne włosy na głowie i wiele złota wszędzie. Z dwóch stron stołu, przed kanapą stojącego, siedzieli: gospodarz domu i młody siostrzeniec pani Hany, Leopold; Mera, ładna dziewczyna, z płowemi włosy i białą twarzą, krążyła dokoła fortepianu, pragnąc widocznie uderzyć co prędzéj w klawisze, aby odgłosem hucznéj muzyki swéj napełnić całe miasteczko, ale nie śmiąc uczynić tego, bo był to dzień sobotni.
W dzień sabbatu na instrumencie żadnym grać nie wolno. Wiedziała o tém Mera, ale nie robiłaby sobie nic z tego, gdyby nie wzrok ojca, który wciąż zwracał się ku niéj i strzegł ją tém od popełnienia grzechu. Tytuniu palić w dzień sabbatu nie wolno także. Jednak młody Leopold, ładny, wysmukły chłopak, lat dwudziestu, siedząc na fotelu w arcyniedbałéj postawie, palił papierosa, z którego, na domiar biédy, cienkie nici dymu przez otwarte okno ulatywały w świat. Eli wstał i okno zamknął. Na kształtnych ustach Leopolda ukazał się wzgardliwy uśmieszek, Mera nieznacznie ramionami wzruszyła, a pani Hana spłonęła cała wstydem.
Na stole, na posrebrzanéj tacy, stały różne częstunki: konfitury w miodzie smażone, pierniki z miodu i maku, słodkie wino i t. d. Pani Hana uprzejmie raczyła gości swych przysmakami temi, które uzupełniały obiad, złożony z ryby gotowanéj wczoraj i wczoraj upieczonego kugla. Ale kupcowa z Wilna zajęta była czém inném wcale, niż zjadaniem przysmaków. Z wielkiém zajęciem i zachwyceniem przyglądała się ona pięknym złotym broszom, kolcom i bransoletom, które błyszczały przed nią na tle aksamitem wybitych pudełek, a z których kilka przyozdobionych było nawet rubinami, perłami i brylantami.
Były to zaręczynowe podarunki, które Saul, w imieniu Meira, przysłał Merze, nazajutrz zaraz po jéj przybyciu do Szybowa. Od dwóch dni patrzyły już na nie matka i ciotka narzeczonéj, a napatrzyć się jeszcze nie mogły. Matka Leopolda czuła się jednak zmartwioną nieco tém, że syn jéj przywiózł przyrzeczonéj sobie Lii podarunki nierównie skromniejsze niż te, które od Meira otrzymała Mera.
— Nu! szczęśliwa dziewczyna! — mówiła, kołysząc głową, — jéj Pan Bóg prawdziwe szczęście dał! takie podarunki! tacy bogaci ludzie!... Co to! a dla czego on tu nie przychodzi? — zwróciła się z zapytaniem do siostry.
— Iii! — z pogardliwym giestem odrzekła pani Hana, — to prości ludzie! U nich taki zwyczaj, że narzeczeni nie bywają u swoich narzeczonych!
— On młody! — wtrącił Eli, — wstydzi się!...
Mera usiadła w téj chwili przy stole i oparłszy głowę na ręce, smutnie jakoś zamyśliła się; Leopold przeciwnie — zaśmiał się głośno.
— Już ja pewno nie poślę zaręczynowych podarunków, — rzekł, — dopóki dziewczyny téj nie zobaczę!
— Nu! ty ją zobaczysz! — uspakajająco odrzekła matka, — my do nich z wizytą wszyscy pójdziemy!
— A co to za dziewczyna? — zapytała znowu siostry.
— Iii! — odparła jak pierwéj pani Hana, — prosta dziewczyna!
— Ojciec jéj, Rafał, daje za nią piętnaście tysięcy rubli, — wtrącił Eli.
Leopold ściągnął brwi chmurnie.
— A co mnie z tego? — rzekł, — czy ja mogę z piętnastu tysięcy utrzymać się?
— Handel zaczniesz! — zauważył kupiec.
Ale matka ładnego chłopca z gniewem nieledwie zwróciła się ku szwagrowi.
— Handel! — zawołała, — on nie do handlu wychowany! Czy my na to dawaliśmy jemu wielką edukacyą, żeby on handlował? On pięć klas skończył i urzędnikiem jest! Teraz on bierze małą pensyą, to prawda! ale co to można wiedziéć, co z człowiekiem stanie się! On może gubernatorem będzie! Co to można wiedziéć?
Leopold podniósł brwi w sposób oznaczający, iż czuł się w istocie stworzonym do przepowiadanych mu przez matkę zaszczytów i że przeciw ukazywanéj mu perspektywie gubernatorstwa nic a nic nie ma.
Eli uśmiechnął się nieznacznie, ale nie zaprzeczył niczemu. A co to szkodzi, myślał, że oni głupstwa gadają? niech sobie gadają!
W téjże chwili ładniuchna Mera podniosła utrefioną główkę i do ciotecznego brata przemówiła:
— Cousin! comme c’est ennuyant ici!
— Oui, cousine! cette vilaine petite ville est une place très ennuyante! — odparł, wydymając usta, młody człowiek.
Siedzące na kanapie matki nic a nic nie zrozumiały, ale spojrzały wzajem na siebie, zarumieniły się z radości, a pani Hana, wyciągając przez stół pulchną swą rękę, pogłaskała nią włosy córki.
Fiszele! — rzekła z nieopisanym uśmiechem błogości i miłości na ustach.
Na Elim francuzkie mówienie córki sprawiło także niejakie wrażenie. Twarz jego, stroskana nieco w dniu tym, stała się znowu pogodną jak zwykle. Wstał i zawołał wesoło:
— Nu! chodźmy! już czas!
Po kilku minutach, całe towarzystwo zstępowało z ganku na ulicę. Eli miał znowu minę zafrasowaną. Nic na świecie heretyczniejszém być nie mogło nad ubranie młodego jego krewnego. Składało się ono z krótkiego, modnego tużurka, połyskującego obuwia i bardzo szeroko roztwartéj kamizelki, która ukazywała całe piersi, okryte śnieżnéj białości koszulą. W dodatku, młodzieniec ten miał na głowie malutką, zgrabną czapeczkę, z urzędniczą srebrną gwiazdką i — przed wyjściem z domu, zapalił znowu papierosa.
Elemu z trudnością przychodziło sprzeciwiać się komukolwiek w czémkolwiek, témbardziéj więc gościowi swemu i ulubieńcowi dwóch wspaniałych kobiet, które swoją drogą szanował téż wielce. Wyszedłszy jednak na ganek i spostrzegłszy tłumy ludu, które w dzień sobotni, jak mrówki, wychodziły na słońce, nie mógł powstrzymać się od przestrogi.
— Słuchaj Leopold! — rzekł zcicha i łagodnie, — rzuć ty tego papierosa! To głupi lud! na co jego przeciw sobie obracać!... A może, — dodał natychmiast, — i sam Pan Bóg zabronił palić w sabbat! co to można wiedziéć?
Leopold zaśmiał się głośno.
— Już ja nie boję się niczego! — rzekł, i zbiegłszy z ganku, podał ramię Merze.
Leopold tedy i Mera szli przodem, trzymając się pod ręce. Za nimi postępowały dwie wspaniałe matki w bombiastych sukniach, aksamitnych mantyllach i kapeluszami z ogromnemi kwiatami. Eli zamykał orszak, idąc zwolna, z twarzą widocznie stroskaną i z rękoma w tył założonemi.

Jeżeli zwrócenie na siebie uwagi licznego tłumu poczytywaném być może za tryumf, pochód rodziny Witebskich przez plac miasteczka był tryumfalnem pochodem. W mgnieniu oka zbiegła się za nimi ogromna gromada dzieci różnéj
Rodzina Witebskich, udająca się z wizytą do Ezofowiczów.
płci i wieku i — z cichemi zrazu okrzykami, potém z wrzaskiem nieopisanym, biedz za nimi zaczęła. Wkrótce do dzieci przyłączyli się podrastający, a nawet całkiem dorośli ludzie; dostojniejsze rodziny wysypały się na ganki domowstw otaczających rynek; we wrotach szkolnego dziedzińca stał mełamed, w zwykłém, pierwotném ubraniu swém, i nie chcąc jakby wierzyć własnym, szeroko roztwartym, oczom, patrzał na sunące rynkiem dziwowisko.

Największą uwagę publiczności zwracała na siebie młoda para, idąca przodem: Leopold, w swym eleganckim tużurku i z papierosem w ustach, i Mera, w nazbyt nieco bombiastéj, barwnéj sukni, zwieszona na ramieniu kuzyna i krygująca się trochę, aby tém lepiéj okazać swe wielkoświatowe maniery.
Eli szedł jak po żarzących się węglach, pani Hana stąpała jak po wawrzynach. Kupcowa z Wilna rozglądała się po ciemnym tłumie z przymrużonemi oczyma i z podniesioną głową.
Zi! Zi! a szejne puryc! a szejne panienkies! — krzyczały dzieci, biegnąc, skacząc, palce wyciągając i chmury pyłu nogami podnosząc.
— Kto oni są? czy to Izraelici? — zapytywali dorośli i palcami wskazywali na krótkie ubranie i papieros Leopolda.
Misnagdim! — nagle ktoś krzyknął w tłumie i mały kamyczek, niewiedziéć przez kogo rzucony, przeleciał obok głowy Leopolda. Młody człowiek zbladł i odrzucił papierosa, przedmiot ogólnego zgorszenia. Eli zmarszczył czoło. Ale pani Hana wyżéj jeszcze podniosła głowę i dość głośno rzekła do siostry:
— Nu! trzeba im przebaczyć! to taki ciemny lud!
Leopold przecież nie przebaczył ciśnionego nań kamyczka; widać to było po zalęknionych oczach jego a zaciśniętych ustach, z jakiemi wszedł do bawialnéj izby Ezofowiczów.
Tam, na honorowém miejscu, więc na kanapie z żółtą poręczą, siedział stary Saul w otoczeniu synów swych, synowych i kilkorga starszych wnuków. Przy jedném z okien, w wygodnym fotelu, siedziała, ubrylantowana jak zwykle i jak zwykle drzémiąca, prababka, przy drugiém stał Meir.
Kiedy rodzina Witebskich weszła do obszernéj bawialnéj izby, Meir przelotnie tylko spojrzał na Merę, jakby osoba jéj nie obchodziła go wcale, a za to ciekawy, bystry, gorący wzrok utkwił w Leopolda. Zdawałoby się, iż pragnął co najprędzéj zbliżyć się ku człowiekowi temu, przybywającemu z szerokich światów i przeniknąć go nawskróś.
Przez czas jakiś trwały gwarne powitania i wstępne rozmowy. Saul nie opuścił honorowego miejsca swego na kanapie. Córka jego, Sara, żona Bera, robiła honory domu, częstując gości przysmakami i podziwiając głośno piękność kapeluszy i sukien przybyłych pań.
Mera usiadła z gracyą na brzeżku prostego stołka i, bawiona przez nieśmiałą, zawstydzoną, a razem rozradowaną Lię, rzucała z ukosa wejrzenia na stojącego u okna młodzieńca, o którym domyśliła się, że był jéj narzeczonym. Ani razu przecież nie spotkała się z jego wzrokiem. Meir zdawał się nie wiedziéć wcale o jéj istnieniu; patrzał wciąż na Leopolda.
Pani Hana, opowiadając z ożywieniem wielkiém i dumą nie mniejszą otaczającym ją kobietom o pięknéj fontannie, którą widziała kędyś na wielkim świecie i o muzyce grającéj co niedziela w publicznym ogrodzie Wileńskim, rozglądała się po bawialnéj izbie Ezofowiczów. Naprawdę, izba ta obszerna i schludna, ze swym długim stołem rodzinnym po środku, z prostemi drewnianemi stołkami i figurującą śród nich odwieczną żółtą kanapą, posiadała charakter zamożności, oszczędnéj a porządnéj, i była niezrównanie piękniejszą od pstrego saloniku pani Hany. Znajdowały się w niéj téż dwie szafy: jedna oszklona i pełna starych ksiąg, które, według tradycyi rodzinnéj, należały niegdyś do Michała Seniora; druga napełniona naczyniami stołowemi, a u szczytu któréj stał, połyskujący jak złoto, ogromny samowar. Kiedy wzrok pani Hany padł na ostatni ten przedmiot, — spłonęła rumieńcem zawstydzenia. Samowar w bawialnym pokoju rodziny jéj przyszłego zięcia! Było to wręcz sprzeczne ze wszystkiemi przepisami cywilizacyi, o których wiedziała! Wnet potém jednak, z wysoce nieprzystojnego przedmiotu tego wzrok jéj przesunął się na drzémiącą w fotelu prababkę. W téj chwili promień zachodzącego słońca padał na nieruchomą postać tę i roziskrzał klejnoty, któremi była okrytą. Jak gwiazda płomienna, jaśniało nad pomarszczoném czołem jéj spięcie barwistego zawoju; kolce u uszu rzucały tysiące iskier, a perły, okrywające pierś, przybrały bladoróżową barwę.
Pani Hana lekko trąciła siostrę ramieniem.
Zi! — szepnęła, wskazując jéj głową prababkę, — jakie brylanty!
Kupcowa z Wilna aż przymrużyła oczy z zachwytu.
— Aj! aj! — zawołała, — toż-to skarby! A na co takiéj staréj kobiecie takie bogate rzeczy na sobie nosić? co jéj z tego?
Usłyszał wykrzyk ten stary Saul i z grzeczną powagą, pochylając się ku gościom, wyrzekł:
— Ona sobie na to zasłużyła, żeby u nas takie poważanie miéć i żebyśmy ją wszystkiemi drogościami okrywali, jakie cała nasza familia posiada. Ona była koroną swego męża i my wszyscy, jak gałęzie od drzewa, od niéj początek bierzemy!
Przymrużył nieco oczy, zakołysał głową i mówił daléj:
— Ona bardzo stara jest teraz, ale kiedyś była młodą i bardzo piękną. A gdzie piękność jéj podziała się? Starły ją te lata, te miesiące i te dni, co przeleciały nad nią, jak te ptaki, które, jeden za drugim lecąc, obrywają z krzaka po jagodzie, aż wszystkie oberwą. Ona teraz ma wiele zmarszczek na swojéj twarzy, to prawda! Ale zkąd wzięły się te zmarszczki? Ja to wiem, bo kiedy na nie patrzę, to w każdéj z nich widzę jakiś obraz. Kiedy ja patrzę na te zmarszczki, co ona na powiekach i przy oczach swoich ma, przypominam sobie, jak byłem mały i chorowałem bardzo, a ona nad kołyską moją siedziała, śpiewała mi do snu, a z jéj oczu lały się łzy. A kiedy ja patrzę na te zmarszczki, co ona ich tak wiele na policzkach swoich ma, mnie przypominają się wszystkie kłopoty i zgryzoty, które ona przenosiła, gdy wdową została, drugi raz za mąż iść nie chciała, a handel sama prowadziła i powiększała majątek swoich dzieci. A kiedy patrzę na tę zmarszczkę, co ona ją pośrodku czoła swego nosi, mnie zdaje się, że ja widzę ten moment, gdy dusza ojca mego, Hersza, rozwiodła się z ciałem, i gdy moja matka padła na ziemię jak nieżywa i długo tak leżała, nie płacząc, nie krzycząc, nie jęcząc, tylko wzdychając cicho: „Hersz! Hersz! mój Hersz!“ Był to największy smutek, co spotkał ją w jéj życiu, i od tego powstała pośrodku jéj czoła największa zmarszczka...
Tak prawił stary Saul, ze wskazującym palcem, uroczyście wzniesionym w górę, i z zamyślonym uśmiechem na żółtych wargach. Słuchając go, kobiety wstrząsały głowami wpół smutnie, wpół przytwierdzająco i, spoglądając na siebie, mówiły zcicha:
Herst! herst!
Pani Hana zaś była tak rozrzewnioną i zachwyconą, że aż łzy ukazały się na jéj rzęsach. Otarła ją batystową chustką, którą trzymała wciąż w ręce, a potém rękę tę wyciągnęła ku Saulowi:
Danke! danke! — mówiła z uśmiechem wdzięczności na ustach.
Danke! — powtórzyła za nią większość obecnych, a kupcowa z Wilna, Witebski i parę innych, obcych rodzinie osób, rzekli pół-głosem:
A kługer mensz! erłycher mensz!... (mądry człowiek! zacny człowiek!)
Miłość i cześć synowska okazana przez Saula, a także obrazowe opowiadanie jego o macierzyńskich zmarszczkach, mile wzruszyły wszystkie serca i wyobraźnie.
Młody tylko Leopold, który dotąd, albo siedział milczący i chmurny, albo półgłosem z Merą po francuzku rozmawiał, powstał z miejsca swego i zbliżył się ku oknu, przy którém stał Meir. Wkoło kanapy rozpoczęła się znowu ożywiona rozmowa, zagajona wyrażoném przez panią Hanę ubolewaniem, że była to sobota i że fortepianu tu nie było, że zatém córka jéj nie może zagrać takich pięknych melodyj, iż od nich roztapia się jéj serce, a przed oczyma staje ogród botaniczny Wileński, grająca w nim orkiestra i rozmaite inne rzeczy, należące do utraconego przez nią raju cywilizacyi.
Dwaj młodzi ludzie pozostali w odosobnieniu zupełném; rozmowy ich usłyszéć nikt nie mógł. Zdawało się, że Leopold nie miał zrazu zamiaru przemówienia do Meira. Oddalił się on od towarzystwa w innym wcale celu, który zdradzała wydobyta z kieszeni kamizelki srebrna cygarnica. Ale Meir, gdy tylko zobaczył go zmierzającego ku sobie, postąpił parę kroków naprzód. Twarz jego zajaśniała radością.
— Jestem Meir, wnuk Saula, — rzekł, podając gościowi rękę, — chcę bardzo ciebie poznać, ażeby wiele rzeczy tobie powiedziéć i wiele od ciebie posłyszéć...
Leopold ukłonił się wykwintnie, lecz ceremonialnie, i zaledwie dotknął otwartéj, ciepłéj dłoni rówieśnika. Smutek mignął w rozjaśnionych radością oczach Meira.
— Ty nie bardzo chcesz mnie poznać, — rzekł, — i ja temu nie dziwię się. Ty jesteś edukowanym, nauki wszystkie posiadasz, a ja — prosty Żyd, który Biblią i Talmud zna dobrze, ale więcéj nic. Jednak ty mię posłuchaj! ja wiele różnych myśli w mojéj głowie noszę, ale tylko one jeszcze w nieporządku są. Może ty mi powiesz co takiego, co mię mądrym zrobi?
Leopold słuchał mowy téj, drżącéj naprzód łagodną pokorą, a potém zapałem młodzieńczym, z ciekawością, w któréj był téż odcień szyderstwa.
— I owszem! — rzekł, — jeżeli pan chce dowiedziéć się czego ode mnie, to ja panu powiem! Czemu nie? ja wiele mogę powiedziéć!
— Leopold! ty nie nazywaj mię panem. Mnie to przykro, bo ja ciebie bardzo kocham...
Leopolda zdziwiło widocznie naiwne to oświadczenie.
— Mnie to bardzo miło! — wymówił, — ale my pierwszy raz widzimy się ze sobą!
— To nic! — zawołał Meir, — ale ja dawno już chciałem zobaczyć takiego Izraelitę, jak ty jesteś... i powiedziéć jemu, jak Rabbi Eliezer powiedział jerozolimskiemu mędrcowi: „Niech ja będę twoim uczniem, a ty bądź moim nauczycielem!“
Tym razem, zdziwienie wyraźnie już bardzo odmalowało się na twarzy młodego światowca i wyraźniejszym stał się towarzyszący mu odcień szyderstwa. Widać było, że nic a nic nie zrozumiał mowy młodzieńca i uważał go jakby za wpółdzikiego człowieka.
Meir w zapale swym nie spostrzegał wywieranego przez się wrażenia.
— Leopold! — zaczął, — wiele ty lat uczyłeś się w cudzéj szkole?
— W jakiéj cudzéj szkole? — zapytał Leopold.
— Nu, w téj szkole, w któréj różnych nieżydowskich nauk ludzie uczą się?
Leopold zrozumiał. Przymrużył oczy, wydął usta i odpowiedział:
— No! ja do gimnazyum przez pięć lat chodził!
— Pięć lat! — zawołał Meir. — To ty bardzo uczonym jesteś, kiedy tak długo do téj szkoły chodziłeś!
— No! — z pobłażliwym uśmiechem odparł gość, — są na świecie ludzie uczeńsi jeszcze ode mnie!
Meir przybliżał się coraz bardziéj do towarzysza i oczy jego coraz żywiéj błyszczały.
— A czego tam uczą w téj szkole? — zapytał.
— Różnych rzeczy!
— A jakie to są te różne rzeczy?

Leopold, z ironicznym nieco uśmiechem na ustach, zwolna recytować zaczął imiona wszystkich nauk, udzielanych w szkołach.
Meir i Leopold.
Przerwał mu żywo Meir:

— I ty wszystkie te nauki znasz?
— A jakże! — odpowiedział gość.
— A co ty teraz z tém robisz?
Pytanie to, wymówione z ciekawością nadzwyczajną, wprawiło w osłupienie ładnego chłopca.
— Jakto: co robię? — zapytał.
— Nu, ja chcę wiedziéć, jakiemi myślami nauki te napełniły twoję głowę i co ty z myślami swemi na świecie robisz?
— No! jakto, co ja robię? Ja urzędnikiem jestem, w kancellaryi samego gubernatora ważne bardzo papiery przepisuję.
Meir pomyślał chwilę.
— To nic, że ty w kancellaryi papiery przepisujesz; ja nie o tém chciałem wiedziéć. Ty to dla zarobku robisz. Każdy człowiek zarabiać musi. Ale ja chciałem wiedziéć, co ty sobie myślisz, kiedy czasem sam jeden zostaniesz, i co tobie te myśli twoje robić na świecie każą?
Leopold szeroko otwierał oczy.
— No! — zawołał zniecierpliwony, — o czém ja mam myśléć? Ot jak powrócę z biura, to siedzę sobie w domu, papierosa palę i myślę, że jak ożenię się i posag wezmę, a ojciec mi odda to, co mi od niego należy się, kamienicę sobie kupię, na dole w kamienicy piękne sklepy urządzę, pierwsze piętro bogatym jakim ludziom w arendę puszczę, a sam na drugiém mieszkać będę. Teraz nawet sprzedają tam jednę kamienicę bardzo piękną i jabym ją chciał sobie kupić. Ona ze dwa tysiące rubli na rok dochodu da i officyny jeszcze są przy niéj dobre...
Tym razem przyszła na Meira koléj dziwienia się.
— I ty, Leopold, o niczém więcéj nie myślisz, tylko o téj kamienicy? — zapytał.
— No, a o czém ja mam myśléć! U mnie, dziękować Bogu, kłopotów żadnych na głowie niéma. Mieszkanie i stół u rodziców mam, a na ubranie wystarcza mi ta pensya, co ją w kancellaryi biorę.
Meir utkwił wzrok w ziemi. Na czole jego zarysowała się zmarszczka, jak zwykle u niego bywało, gdy uczuwał się czémś przykro dotkniętym.
— Słuchaj, Leopold, — rzekł po chwili głębokiego namysłu, — czy tam u was, w wielkiém mieście, niéma wcale biednych i ciemnych Żydów?
Leopold zaśmiał się.
— A gdzie ich niéma? Jest ich i tam bardzo dużo!
— A co ty sobie myślisz, kiedy na nich patrzysz? — gwałtownie zapytał Meir.
— Co ja mam myśléć? Myślę, że oni są bardzo głupi — i brudni!
— I ty, patrząc na nich, o niczém więcéj nie myślisz? — powtórzył Meir, ale szeptem już prawie.
Leopold otworzył cygarnicę i wydobywać z niéj zaczął papierosa. Meir w zamyśleniu swém nie zwrócił na to uwagi.
— Leopold! — zaczął po chwili z rozbudzoną na nowo energią, — ty téj kamienicy w wielkiém mieście nie kupuj!
— A dla czego ja kupować jéj nie mam?
— Ja tobie powiem dla czego. Tobie siostrę moję stryjeczną przyrzekli. To dobra i rozumna dziewczyna. Ona edukacyi żadnéj nie ma, ale chciała zawsze ją miéć i bardzo ucieszyła się, gdy jéj powiedzieli, że ona edukowanego męża będzie miała. Ty z nią ożenisz się, a jak ożenisz się, to poproś wielkich urzędników, żeby tobie w Szybowie pozwolili szkołę dla Żydów urządzić, taką szkołę, w któréjby nietylko Tory i Talmudu, ale i innych cudzych nauk uczyli... Ty sam nad tą szkołą cały zarząd będziesz trzymał, a mnie nauczysz, jak ja tobie pomagać mam...
Leopold śmiał się, ale Meir, cały rozpromieniony radością, jaką sprawiał mu pomysł własny, nie spostrzegał tego. Pochylił się bardziéj jeszcze ku towarzyszowi i na ucho mu prawie szeptał:
— Ja tobie powiem, Leopold! U nas w Szybowie wielka ciemnota panuje i jest wielu bardzo biednych ludzi, co w wielkiéj nędzy żyją. Ale są tutaj i tacy ludzie, — wszyscy młodzi, — którym bardzo smutno, że oni innego świata i innych nauk nie znają. Oni bardzo chcieliby je poznać, ale niéma nikogo, ktoby pomógł duszom ich z ciemnicy powychodzić. I jest tu jeden wielki rabbin, Izaak Todros, bardzo srogi, którego wszyscy lękają się; i są kahalni urzędnicy, którzy biedny naród bardzo uciskają... Żebyś ty tu przyjechał i innych edukowanych ludzi ze sobą przywiózł i razem z nimi dopomógł nam wszystkim wyjść z ciemnoty, biédy i smutku!
Mówił to wszystko z nadzwyczajnym zapałem, z tryumfującém czołem i gorącą prośbą w głosie. Lecz nic dorównaćby nie mogło zdziwieniu i zarazem szyderstwu, z jakiém mowy jego słuchał młody Leopold. Wydobywał on teraz ze srebrnego pudełeczka zapałkę i twarz pochylał nieco, aby nie ukazać wstrząsających nią uśmiechów.
— Nu, — rzekł Meir, — co ty sobie myślisz o tém, co ja powiedziałem? czy to dobry projekt?
Leopold dotknął ściany końcem zapałki i odpowiedział:
— Ja myślę sobie, że jak ja o twoim projekcie powiem mojéj familii i moim kolegom w biurze, to oni z niego bardzo śmiać się będą...
Iskrzące się przedtém oczy Meira zgasły nagle.
— Z czego tu śmiać się? — szepnął.
W téjże chwili Leopold zapalił trzymanego w ręku papierosa. Błękitny, wonny dymek rozszedł się po izbie i zaleciał ku miejscu, w którém liczne towarzystwo obsiadło stół przed żółtą kanapą. Rafał podniósł głowę ze zdziwieniem i obejrzał się. Spojrzał téż w stronę okna stary Saul i podniósł się nieco z kanapy.
— Bardzo przepraszam, — rzekł grzecznie, ale stanowczo, — ja nie pozwalam, żeby w moim domu ludzie robili to, na co nie pozwala święty nasz Zakon!
Rzekłszy to, usiadł spokojnie, patrząc jednak na Leopolda z pod siwych brwi, które zjeżyły się nieco.
Leopold poczerwieniał czerwonością szkarłatu, rzucił papierosa na ziemię i z tłumionym gniewem zgasił go nogą.
— No! ot jaka tu u was grzeczność! — rzekł do Meira.
— A na co ty, Leopold, w sabbat papierosy palisz?
— A ty nie palisz? — z ironią i niedowierzaniem patrząc w oczy towarzyszowi, zapytał gość.
— Nie palę, — stanowczo odparł Meir.
— To ty chcesz dusze ludzkie z ciemnicy wyprowadzać, a wierzysz, że nie palić tytuniu w sabbat, to święty Zakon?
— Nie, ja w to dawno przestałem wierzyć! — równie stanowczo jak pierwéj odparł Meir.
— To ty chcesz buntować ludzi przeciw wielkiemu rabbinowi i kahalnym, a sam ustępujesz?
Oczy Meira zaświeciły znowu, ale tym razem gniewnie jakoś i szydersko.
— Żeby szło o to, — zaczął, — aby jaką duszę ludzką od ciemnoty, albo jakie ciało ludzkie od nędzy wybawić, jabym nie ustępował, bo to ważne rzeczy są; ale kiedy idzie o to, aby ustom moim przyjemność zrobić — ja ustępuję, bo to głupstwo jest: a choć ja nie wierzę, aby Zakon ten świętym był i od samego Pana Boga pochodził, ale starsi w to wierzą; a mnie się zdaje, że kto starszym sprzeciwia się dla głupstwa, ten wielką niegrzeczność robi!
Leopold, wysłuchawszy przemówienia tego, odwrócił się od Meira i poszedł ku siedzącéj wciąż na brzegu krzesła Merze. Meir wiódł jeszcze za nim przez chwilę wzrokiem, w którym malowały się uczucia zawodu i gniewu, potém odszedł od okna i szybko izbę opuścił.
Nagłe to oddalenie się młodego człowieka wywarło silne wrażenie na kobiecéj części towarzystwa. Mężczyźni zaledwie zwrócili na nie uwagę, tak im się to naturalném, a po części i chwalebném wydawało, że narzeczony przez skromność i zawstydzenie unikał widoku wybranéj dla siebie przez starszych oblubienicy. Ale kupcowa z Wilna i pani Hana zasępiły się widocznie, a Mera pociągnęła matkę za suknią i szepnęła:
Maman! idźmy już do domu!
Meir tymczasem szybko zmierzał ku mieszkaniu przyjaciela swego, Eliezera, lecz zajrzał tylko przez otwarte okno nizkiéj budowy i poszedł daléj, bo izdebka kantora była pustą. Wiedział snadź, gdzie szukać towarzyszy swych. Zdążał prosto ku znajdującéj się za miasteczkiem łące.
Jak przed kilku tygodniami, łąka ta, prawdziwa tu oaza ciszy i świeżości, kąpała się cała w różowych blaskach zachodu. Porastające ją bujne trawy nie posiadały wprawdzie wiosennéj, szmaragdowéj barwy, bo zwarzyły je nieco letnie upały; lecz w zamian, rozkwitały pośród nich puszyste kępy, albo wysmukłe kielichy dzikich kwiatów, napełniających powietrze mocną wonią.
U stóp gaju, pod gęsto rosnącemi brzozami, siedziała i wpół leżała na trawie gromadka ludzi, złożona z dorosłych już lecz bardzo młodych mężczyzn. Jedni z nich, pochyleni ku sobie, rozmawiali półgłosem; inni machinalnie rwali wzrastające dokoła nich rośliny i układali z nich barwiste więzie; inni jeszcze, z twarzami zwróconemi ku błękitnym obłokom, po których mknęły złotawe chmury, nucili zcicha.
Opodal nieco, przy sadzawce, któréj brzegi zwieńczone były teraz gęstemi kępami niezapominajek, a powierzchnię pokrywały długie liście i szerokie kwiaty wodnych roślin, siedziała w nieruchoméj postawie wysmukła dziewczyna, z ciemną, chudą twarzą, z ogromnemi czarnemi oczyma i koralowym naszyjnikiem, opadającym na grubą koszulę. Obok niéj, wśród kalinowych krzaków, obciążonych gronami ponsowych jagód, pasła się biała koza, skubiąc tu i ówdzie trawę i liście.
Meir szybko zdążał ku gromadce młodych ludzi, czerniejącéj u stóp gaju. Widać było, że oni także oczekiwali przybycia jego z niejaką niecierpliwością, bo ci z nich, którzy leżeli na trawie, spostrzegłszy go, podnieśli się i usiedli z wlepionemi w twarz jego oczyma.
Wszedł pomiędzy towarzyszy swych, nie witając ich ani jedném słowem, nie patrząc na nich, i usiadł na obalonym przez burzę grubym pniu brzozowym. Smutnym wydawał się, ale bardziéj jeszcze gniewnym. Młodzi ludzie milczeli i patrzali na niego z niejakiém zdziwieniem. Eliezer, który leżał na trawie, z ramieniem wspartém o kłodę, na któréj usiadł Meir, pierwszy zapytał:
— Nu, a co? widziałeś jego?
— Widziałeś jego? — powtórzyło teraz chórem kilka głosów. — Jaki on jest? czy on bardzo uczony i rozumny?
Meir podniósł twarz i z uniesieniem zawołał:
— On uczony jest, ale bardzo głupi!
Wykrzyk ten obudził pośród młodych ludzi najwyższe zdziwienie. Po dość długiém dopiéro milczeniu, Aryel, syn wspaniałego Morejne Kalmana, wymówił z namysłem:
— A jak to może być, żeby człowiek uczonym był i razem głupim?
— A zkąd ja mogę wiedziéć, jakim sposobem to może być? — odpowiedział Meir i oczy jego roztworzyły się szeroko, jakby spoglądał w niezgłębioną straszną jakąś przepaść.
Wnet potém zawiązała się rozmowa, złożona z nadzwyczajnie szybko następujących po sobie pytań i odpowiedzi.
— Co on tobie mówił?
— On mnie same tylko głupie i złe rzeczy mówił!
— Dla czego ty nie pytałeś się go o rzeczy rozumne?
— Ja pytałem się, ale on nie rozumiał nawet, czego ja od niego chcę!
— A czy on tobie nie powiedział, o czém on myśli?
— On powiedział, że myśli o tém, żeby kupić sobie piękną kamienicę, która jemu dwa tysiące rubli dochodu dawać będzie!
— O kamienicy on może sobie myśléć, ale o czém on więcéj myśli?
— On powiedział, że o niczém więcéj nie myśli!
— A co on tam na świecie robi?
— On w kancellaryi papiery przepisuje, a jak powróci z kancellaryi, papierosy pali i o kamienicy myśli.
— A co on o tych Żydach myśli, którzy edukacyi takiéj jak on nie odebrali i w wielkiéj ciemności, albo w wielkiéj nędzy żyją?
— On o nich myśli, że to głupi i brudny naród jest!
— A co on tobie mówił, jak ty jemu powiedziałeś o nas wszystkich, którzy chcemy dusze nasze z ciemnicy wybawić, a nie możemy?
— On mówił, że jak o tém swojéj familii i swoim kolegom opowié, to oni będą bardzo śmiać się!
— A z czego tu śmiać się? — zapytali chórem młodzi ludzie.
Potém nastąpiło długie milczenie, aż ze wszystkich razem piersi wybuchnął nagły i namiętny wykrzyk:
A szlechter mensz! (Zły człowiek!)
Po chwili, stryjeczny brat Meira, Chaim, syn Abrama, wymówił:
— Meir! to ta edukacya i nauka, któréj my bardzo chcemy, złą chyba jest, kiedy ona ludzi złymi i głupimi robi?
A dwaj czy trzéj inni młodzieńcy jednocześnie zawołali:
— Meir! wytłómacz ty nam to!
Meir spojrzał po twarzach towarzyszy mętnym wzrokiem i, opuszczając bladą twarz na obie dłonie, odpowiedział:
— Ja już nic nie wiem!
W krótkiéj odpowiedzi téj ozwało się głębokie, stłumione łkanie. Ale w téj chwili podniosła się w górę biała ręka kantora, i odciągnęła od zmartwionéj twarzy przyjaciela, zakrywające ją, dłonie jego.
— Niech serca wasze w wielki smutek nie zapadają, — wymówił Eliezer, — ja zaraz poproszę mistrza naszego, ażeby on na pytanie wasze odpowiedział!
Mówiąc to, podniósł z ziemi wielką księgę, starannie w zaroślach gaju ukrytą, i z tryumfującym usmiechem na łagodnych ustach ukazał towarzyszom pierwszą jéj kartę. Na karcie téj wielkiemi literami wydrukowane było imię i nazwisko Mojżesza Majmonidesa.
Młodzi ludzie, przedstawiający teraz ściśle zbliżoną ku sobie gromadkę, wyprostowali postawy swe, a na twarzach ich rozlał się wyraz uroczystéj uwagi. Mędrzec izraelski przemówić do nich miał ustami ukochanego ich piewcy. Mistrz to był stary, zapomniany przez jednych, przez innych wyklęty, lecz dla nich święty i drogi, bo dotąd jedyny. Odkąd duch mistrza tego, w postaci kilku ksiąg grubych, przywiezionych tu przez wracającego z dalekich światów Eliezera, wionął nad ich głowami, uczuli oni nieznany im dawniéj wir myśli i bunt uczuć, — smucić się, tęsknić i pragnąć zaczęli. A jednak za smutek i tęsknotę wdzięczni mu byli, a w strapieniach i wątpliwościach swych biegli ku niemu. Niestety! nie na wszystkie zapytania i skargi ich miał on odpowiedź i pociechę! Wieki upłynęły, czasy zmieniły się, długi łańcuch nowych i coraz nowe prawdy niosących geniuszów nad światem przeciągnął... Ale oni o żadnych innych geniuszach, prócz tego jednego, nie wiedzieli nic; a teraz, gdy otworzono przed nimi wielką księgę, gotowali się, z radością i uroczystym nastrojem, do przyjęcia w piersi swe oddechu staréj jego mądrości.
Eliezer jednak nie zaraz czytać zaczął. Przewracał on karty książki, szukając ustępu stosownego do okoliczności.
Tymczasem dziewczyna, siedząca dotąd u brzegu sadzawki, powstała z pośród niezapominajek i kalin i brzegiem gaju zwolna i cicho przesuwała się ku gromadce młodych ludzi. Zdala już widziéć można było, jak czarne ogromne jéj oczy tkwiły nieruchomo w twarzy Meira. Biała koza szła tuż za nią. Zniknęły obie na chwilę w zaroślach gaju, poczém wśród uplotów gałęzi brzozowych zjawiła się i o parę kroków za Meirem stanęła Gołda. Przyszła tak cicho, że nikt jéj nie spostrzegł; ramieniem otoczyła cienki pień brzozy i, głowę opierając na kołyszącéj się lekko gałęzi, wzrokiem objęła pochyloną nieco głowę Meira. Innych tam obecnych ludzi zdawała się nie widziéć.
W téjże chwili, dźwięcznym, czystym jak kryształ głosem Eliezer zawołał:
— Słuchaj Izraelu!
Słowami temi zaczyna się wiele świętych psalmów i każde pobożne czytanie Izraelitów. Dla młodzieńców, otaczających Eliezera, słuchanie słów starego mistrza psalmem czci i głęboką modlitwą ducha być miało.
Eliezer śpiewnym i kołyszącym się nieco głosem czytać zaczął:
„Uczniowie moi! zapytujecie mię, jaka siła pociąga w górę świetliste istoty niebieskie, które zowiemy gwiazdami, i dla czego jedne z nich podnoszą się tak wysoko, że giną w mlecznych mgłach, a drugie ciężko płyną pod niebo i zostają daleko za siostrami swemi?
„Odkryję przed wami tajemnicę, któréj ciekawi jesteście.
„Siłą pociągającą w górę świetliste ciała niebieskie jest Doskonałość, która mieszka na wysokościach najwyższych, a która w języku ludzkim ma imię Bóg. Gwiazdy, zjęte dla Doskonałości miłością i tęsknotą, podnoszą się wciąż w górę, aby dostąpić większéj jéj blizkości, a z Mądrości jéj i Dobroci coś dla siebie wziąć. Płyną one po przestrzeni przez wieki wieków i te z nich, które najbardziej rozkochane są w Doskonałości, zapłynęły już najwyżéj, a te, co z cięższéj materyi złożone, mniéj pragną przyjąć w siebie cząstkę boskiéj światłości, zostały daleko za siostrami swemi...
„Uczniowie moi! od tych istot świetlistych, które najmocniéj tęsknią i pragną i najbliżéj Doskonałości są, pochodzą wszystkie zmiany, które stają się na podksiężycowym świecie... One-to sprawiają przechodzenie powstawanie, z nich rodzą się kształty i obrazy rzeczy...“
Umilkł Eliezer i podniósł twarz z nad książki. Turkusowe oczy jego promieniały radością.
Młodzi ludzie jednak milczeli i myśleli długo, usiłując dopatrzyć w przeczytanym im ustępie mędrca rozstrzygnięcie dręczących ich wątpliwości. Meir pierwszy zawołał:
— Eliezer! ja zrozumiałem!
— Wytłómacz nam! — zawołali chórem młodzieńcy. Meir z rozwagą odpowiedział:
— Są ludzie, co jak świetliste istoty niebieskie, o których pisze mędrzec, podnoszą dusze swoje w górę z tęsknoty za Doskonałością. Oni wiedzą o tém, że Doskonałość jest i pragną z Mądrości i Dobroci jéj wziąć coś w siebie. Ale są i tacy ludzie, co jak te gwiazdy, z cięższéj materyi złożone, o których pisze mędrzec, nie kochają Doskonałości i nie pną się pod górę z tęsknoty za nią. Tacy ludzie trzymają duchy swoje bardzo nizko...
Zrozumieli teraz wszyscy. Radość promieniała na wszystkich twarzach. Tak drobnéj, drobnéj okruszyny wiedzy i prawdy trzeba było, aby rozradować duchy te ubogie, a przecież tak bogate!
Meir pochwycił z rąk przyjaciela dobrze snadź znaną sobie książkę i na innéj karcie jéj przeczytał jeszcze:
— „Aniołowie sami równymi sobie nie są. Stoją oni jeden nad drugim, jak na szczeblach drabiny, a najwyższym z nich jest Duch, wydający z siebie myśl i poznanie. Ten Duch jest ożywiającym Rozumem a Hagada nazywa go Książęciem Świata! (Sar-ha-Olam.)
— Najwyższym Aniołem jest Duch, wydający z siebie myśl i poznanie, a Hagada nazywa go „Książęciem świata“, — powtórzył za Meirem chór głosów młodzieńczych.
Wątpliwości ich rozproszonemi zostały. Poznanie odzyskało znowu cześć w ich umysłach, obudziło tęsknotę w sercach, a przed oczyma przesunęło się w postaci Anioła nad Aniołami, lecącego nad światem w purpurze książęcéj, ze świetlistą obsłoną wyłonionych przez się myśli.
Zaduma legła na czołach i w oczach młodzieńców. Zadumą cichego wieczora oblekała się wkoło nich kwiecista łąka i leżąca za nią żółta równina. Przed nimi stanęły nad dalekim lasem szkarłatne chmury, za które skryła się tarcza słoneczna, za nimi gaj zielony drzémał nieruchomo i w mroczny cień zapadał.
Po łące i dalekich polach popłynął srebrzysty, przeciągły głos Eliezera.
— „We śnie ujrzałem ducha ludu mego!“ — śpiewać zaczął biały piewca Jehowy.
A pieśń to była niewiedziéć zkąd, niewiedziéć jak powstała. Kto utworzył ją? nikt powiedziéć-by nie potrafił. Wiersz jéj pierwszy podał podobno przyjaciołom swym Eliezer, po jednym ze snów swych tajemniczych i ekstatycznych, które nawiedzały go często; drugi dorobił Aryel, syn Kalmana, wtedy, gdy w cienistym gaju samotnie grał na skrzypcach. Były w niéj i takie, które wybuchnęły z piersi Meira, i inne, które nieśmiało wyszeptał, dziecięcemi prawie usty, Chaim, syn Abrama.
Tak powstają wszystkie pieśni ludowe. Rodowodem ich — serca tęskniące, myśli uciśnione, instynktowe rwanie się ku lepszemu życiu.
Tak powstała i w Szybowie pieśń, którą teraz śpiewać zaczął kantor:

— „We śnie ujrzałem ducha ludu mego!
„Czy miał on na ramionach purpurową szatę?
„Czy po świecie nosiły go wozy bogate?...

Tu z głosem piewcy połączyły się głosy inne, a po łąkach i polu rozległ się potężny chór odpowiedzi:

— „W prochu dróg kamienistych były stopy jego!
I prochem siwa głowa była osypana!
I łachmany słoniły mu chude kolana,
Które drżały!“

W tém miejscu, w chór śpiewających głosów młodzieńczych wmieszał się szept, wychodzący z brzozowych zarośli.
— Szaa! tu są ludzie, co was słuchają!
W istocie na drodze gaj przerzynającéj czerniało w zmroku kilka postaci męzkich, bardzo powoli postępujących ku łące. Ale śpiewacy nie słyszeli ani przestrogi Gołdy, ani szmeru nadchodzących kroków.
Druga strofa pieśni rozbrzmiała po łące:

— „Och! smutny, biedny duchu ludu mego!
Czy na los twój zamknięte oko Pana twego?
Gdzie rozwiała się wielka pyszność Twego tronu?
Czy na wieki powiędły już róże Syonu?
Czy złamały się nawskróś już cedry Libanu?
Czy nie zabrzmi już nigdy na podziękę Panu
Chóralny Twój śpiew?“

Ostatni wiersz pieśni brzmiał jeszcze, gdy z drogi, gaj przerzynającéj, weszli na łąkę trzéj mężczyźni. Mieli oni na sobie odświętne, czarne, długie ubrania, a przepasani byli kolorowemi chustkami, które w dzień sabbatu noszone zwykłym sposobem być nie mogą, ale opasując odzież, część jéj stanowią i grzechu nie czynią.

Pośrodku szedł ojciec kantora, Jankiel Kamionker; po obu stronach jego postępowali Abram Ezofowicz, ojciec Chaima, i Morejne Kalman, ojciec Aryela.
Abraham Ezofowicz, Kalman i Kamionker, zgorszeni postępkiem Meira.
Pomimo zmroku, przy ostatnich światłach dnia, ojcowie poznali synów swych, a synowie ojców . Głosy młodzieńców zadrżały, przycichły i z kolei milkły, aż zamilkło całe grono śpiewaków, i jeden tylko głos nie umilkł, lecz śpiewał daléj:

— „Czy nie wyjdziesz już nigdy z głębokich ciemności,
Czy nie zadrżą w mogiłach ojców twoich kości
Z dumy i rozradowania?“

Był to głos Meira.
Poważni mężowie, przebywający łąkę, stanęli i obrócili się twarzami ku skupionéj u gaju gromadce młodzieńców, a w téjże chwili, z samotnym głosem męzkim, połączył się głos kobiecy, czysty, donośny głos Gołdy, która, ujrzawszy rozgniewane postacie mężów, stojących śród łąki, zawtórowała Meirowi tak, jakby chciała połączyć się z nim we wspólnéj odwadze i we wspólném może — niebezpieczeństwie.
I nie zważając na milczenie towarzyszy, ani na groźne, ciemne postacie, śród łąki stojące, połączone ze sobą głosy te śpiewały daléj:

— „Niechaj nogi twe spoczną, niech rany się zgoją,
Niechaj blaski świetliste ze zdroju mądrości
Ukoją twoje bóle, nędze i ciemności,
Niechaj zabrzmi dla ciebie trąba Zmartwychwstania!
Niechaj z kajdan uwolni smutną duszę twoją
Anioł poznania!“

Pieśń miała tylko trzy te strofy. Umilkły więc z ostatnim jéj wierszem śpiewające ją głosy: męzki i kobiecy.
Dostojnicy gminy, stojący dotąd śród łąki, zwrócili się ku miasteczku i, głośno, gniewnie rozmawiając ze sobą, dążyli ku domowi Ezofowiczów.

∗                ∗


Abram, syn Saula, różnił się wielce od starszego brata swego, Rafała. O ile wysoki, czarnowłosy, piękny jeszcze mimo swych lat pięćdziesięciu kilku, Rafał poważnym był, rozważnym i małomównym, o tyle nizki, przygarbiony, z popielatemi od siwizny włosami Abram, zapalczywym wydawał się, wraźliwym i namiętnym. Mowa jego była prędką; giesta posiadały gwałtowność namiętnéj natury; wzrok iskrzył się i ponuro najczęściéj spuszczał się ku ziemi.
Obaj bracia byli uczeni i uczonością swą zdobyli sobie oddawna wysoko cenioną w gminie godność morejnowską. Ale Rafał studyował przedewszystkiém Talmud i uchodził za jednego z największych znawców jego; Abram zaś przekładał mistycznie zaciekania się w przepaściste tajemnice Zoharu. Rafał posiadał w daleko wyższym stopniu, niż brat jego, szacunek i zaufanie innowierców, z którymi wiódł interesa liczne; Abram za to cieszył się żywszą sympatyą ludności Szybowskiéj, większą łaską Rabina i ściślejszą przyjaźnią z dostojnikami, więc z mędrcami i bogaczami gminy.
Najściślejsza przyjaźń łączyła go z dwoma wysokimi urzędnikami kahału: Morejne Kalmanem i pobożnym Janklem Kamionkerem. Po-za miasteczkiem, trzej ci mężowie wspólnikami byli w wielu handlowych sprawach, takich jak: kupna, sprzedaże, dzierżawy; w miasteczku, w dniach odpoczynku, schodzili się ze sobą często na wspólne nabożne czytania i rozmyślania, a każdéj Soboty odbywali razem przechadzki zamiejskie, o tyle dalekie, o ile pozwoloném jest prawemu Izraelicie oddalać się w dzień ten od ściany mieszkania swego. Nigdy więc nikt nie widział, aby oddalili się oni od mieszkań swych więcéj niż o 2000 kroków, i czasem tylko, kiedy głębie cienistego gaju wabiły zbyt ponętnie czoła ich, spalone skwarem i osypane kurzawą, napełniającą miasteczko, pochylali się ku ziemi i na miejscu tém, na którém stopa ich stanęła po raz dwutysięczny, zakopywali mały okrawek domowego chleba. Tym sposobem miejsce, chroniące w sobie okrawek domowego chleba, przedstawiało już sam dom ich, i wolno im było przedłużyć przechadzkę swą o drugie 2000 kroków. Idąc zresztą, milczeli zazwyczaj, ponieważ ze skrupulatnością nieporównaną liczyli w myśli swéj czynione przez się kroki; ludzie zaś prości, ubodzy na ciele i duchu, widując ich idących tak zwolna, w milczeniu i z zamyślonemi twarzami, dziwowali się wielce mądrości i uwielbiali prawowierność uczonych swych i bogaczy; podnosili się z miejsc swych na widok ich i nie siadali póty, dopóki nie tracili z oczu poważnie sunących ich postaci; albowiem napisano jest: „Kiedy zobaczysz przechodzącego mędrca, powstawaj i nie siadaj dopóty, dopóki nie zniknie z oczu twych!“
Przy powrocie jednak z przechadzek, rozwiązywały się języki trzech dostojników. Nie potrzebowali już oni zwracać pilnéj uwagi na każde stąpnięcie nóg własnych, toczyli więc rozmowy poufne i ożywione, w których przecież Kamionker przyjmował udział największy, a Kalman najmniejszy; pierwszy bowiem najgadatliwszym był, a drugi najbardziéj milczącym z pomiędzy wszystkich mędrców, którym przyświecało kiedy słońce. Kalman uśmiechał się zawsze pulchnemi usty, i wydawał się być wzorem łagodności, jako téż doskonałego zadowolenia z całego świata i przedewszystkiém z samego siebie; Kamionker przeciwnie nie śmiał się nigdy prawie, miał pozór człowieka wiecznie czémś zgryzionego, a małe oczy jego miewały czasem błyski dzikiéj srogości.
Nigdy przecież mieszkańcy nędznych uliczek, położonych u skraju miasteczka, nie widzieli trzech poważnych mędrców, idących tak śpiesznie i rozmawiających tak gwarnie, jak wieczoru tego, w którym po zielonéj łące i żółtéj równinie rozbrzmiewały echa chóralnéj pieśni młodzieńczéj. Sam nawet wspaniały Kalman odzywał się od czasu do czasu, niezmienny uśmiech swój utracił i jednę rękę z kieszeni wydobył, — co się tyczy Jankla Kamionkera, ten tak gwałtowne ruchy dokonywał, idąc, że aż poły długiéj odzieży jego rozwiewały się na obie strony nakształt czarnych, łopocących skrzydeł, a Abram Ezofowicz chustkę, którą opasany był, rozwiązał i w ręku nieść ją zaczął. Oznakę tę bezprzytomnego prawie uniesienia spostrzegł Kalman i wnet cichemi słowy przestrzegł przyjaciela przed popełnianym w nieuwadze grzechem. Abram umilkł nagle, bo strasznie przeraził się własnym czynem, i z pośpiechem wielkim biodra swoje na nowo chustką przepasał.
Stało się to już na ganku domowstwa Ezofowiczów. W ciemnym wązkim kurytarzu zaszumiały szybkie kroki, i gwałtownie rozwiewające się poły sukien. Trzéj mężowie weszli do izby, w któréj stary Saul siedział na żółtéj kanapie, czytając wielką księgę jakąś, przy świetłe dwóch świec palących się w ciężkich, staroświeckich, srebrnych lichtarzach.
Saul, ujrzawszy wchodzących gości, zdziwił się nieco, pora bowiem była spóźniona i do odwiedzin niewłaściwa. Powitał ich przecież przyjazném skinieniem głowy i wskazał ręką krzesła, przy kanapie stojące. Przybyli dostojnicy nie zajęli miejsc im wskazanych, lecz stanęli wszyscy trzéj przed Saulem. Jakkolwiek twarze ich gniew rozogniał, postawy ich uroczystemi były. Ułożyli się snadź ze sobą o sposób i porządek oskarżenia, pierwszy bowiem Kamionker głos zabrał:
— Rebe Saul! — rzekł, — przyszliśmy tu ze skargą na wnuka twego, Meira!
Po twarzy Saula przebiegło przykre, bolesne niemal drgnienie.
— A co on złego znowu zrobił? — zapytał cichym głosem.
Kamionker, zrazu uroczyście, potém zaś coraz bardziéj unosząc się i miotając, mówić zaczął:
— Wnuk twój, Meir, synów naszych psuje! on dusze ich buntuje przeciw nam i świętym Zakonom naszym; czyta im książki wyklęte i w sabbat świeckie pieśni z nimi śpiewa! Ale on nietylko to robi! On z Karaimską dziewczyną nieczystą przyjaźń trzyma, i my widzieliśmy teraz na łące, jak synowie nasi u nóg jego, niby u nóg mistrza jakiego, leżeli, a nad głową jego Karaimska dziewczyna stała i razem z nim śpiewała obrzydliwe pieśni!
Zdyszany od zapalczywego mówienia, umilkł na chwilę Reb Jankiel, a Morejne Kalman, patrząc na Saula swemi miodowemi i nieco osowiałemi oczyma, wyrzekł zwolna:
— Mój syn Aryel tam był i ja jego za to ukarzę!
Abram, patrząc ponuro w ziemię, wymówił także:
— I mój syn, a twój, ojcze, wnuk, Chaim, tam był, i ja jego za to ukarzę!
A potém wszyscy trzéj rzekli znowu:
— Ukarz Meira!
Saul pochylił nizko twarz zasmuconą bardzo.
— Panie świata! — szepnął drżącemi usty, — czy ja zasłużyłem na to, abyś światło oczu moich w ciemności zamieniał?
Potém podniósł głowę i wyrzekł stanowczym głosem:
— Ja jego ukarzę!
Abrama oczy tkwiły w twarzy ojca i iskrzyły się.
— Ojcze, — rzekł, — myśl ty najwięcéj o téj karaimskiéj dziewczynie. Ta nieczysta przyjaźń, którą oni ze sobą trzymają, wstydem jest wielkim dla całéj familii naszéj. Ty wiesz, ojcze, jaki u nas jest obyczaj. Żaden z prawych Izraelitów znać nie powinien przez całe życie swoje innéj kobiety, nad tę, którą rodzice jego za żonę mu dadzą...
— Nie powinien! — krzyknął gwałtownie Reb Jankiel, a twarz Kalmana z różowéj stała się ponsową. Czystość obyczaju ludzi tych była tak wielką, że, mając siwe włosy na głowie, rumienili się ze wstydu, przy rozmowie o nieczystéj przyjaźni mężczyzny z kobietą. Zdawało się, że nawet pomarszczone czoło Saula oblekło się blado-różową barwą.
— Ja Meira ożenię prędko! — rzekł.
Abram odpowiedział:
— Dopóki on karaimską dziewczynę widywać będzie, dopóty żenić się nie zechce!
— A co z nią zrobić, żeby on jéj nie widywał? — z rozpaczą prawie zawołał starzec.
Trzéj stojący przed nim mężowie spojrzeli wzajem na siebie.
— Z nią trzeba coś zrobić! — wymówili jednogłośnie.
Po chwili długiego milczenia, myślenia i wzajemnego na siebie patrzenia, dwaj goście skłonili się przed Saulem i odeszli. Abram pozostał w izbie.
— Ojcze! — rzekł, — a jak ty jego ukarać myślisz?
— Ja jemu każę przez cały tydzień w Bet-ha-Midraszu siedziéć i Talmud czytać...
— Co to pomoże? — z niecierpliwym giestem rzucił Abram, — ty, ojcze, każ jego lepiéj wybić!
Saul trzymał wciąż twarz nizko pochyloną.
— Ja jego bić nie każę! — odpowiedział po chwili milczenia.
I dodał ciszéj:
— Dusza Michała przeszła w ciało ojca mego, Hersza, a dusza ojca mego, Hersza, zamieszkała w ciele Meira...
— A zkąd to można wiedziéć? — zapytał Abram, tknięty jednak żywo i widocznie słowami ojca.
— Duszę tę poznała naprzód prababka jego, żona Hersza, a potém poznał ją Rabbi Izaak.
Westchnął ciężko Saul i powtórzył:
— Ja jemu każę przez cały tydzień w Bet-ha-Midraszu siedziéć i Talmud czytać! On przez cały tydzień nie będzie jadł ani spał pod dachem moim, a Szames (posłaniec Synagogi), karę i wstyd jego po całéj mieście ogłosi!...




VII.

Bet-ha-Midrasz był to budynek obszerny, widny i dość okazały, stojący przy synagogalnym dziedzińcu, tuż obok domu modlitwy. Przeznaczenia on miał różne. Tu zgromadzano się na mniéj uroczyste modły, toczono długie i zapalczywe rozprawy nad przeróżnemi punktami i wyjaśnieniami Talmudu; tu mieściły się księgozbiory bractw, czyli stowarzyszeń, mających różne cele, a których każda Izraelska gmina posiada w łonie swém znaczną ilość; tu także, w wypadkach wyjątkowych wprawdzie i wyjątkowéj surowości wymagających, młodzi ludzie, wykraczający przeciw religii lub obyczajom, przesiadywali krótszy lub dłuższy czas pokuty, bardziéj zawstydzającéj, niż ciężkiéj.
Naprzeciw Ha-Midraszu wznosiła się budowa inna, mniejsza nieco, lecz z tąż samą starannoscią wzniesiona i utrzymywana. Był to Bet-ha-Kahoł, czyli izba kahalna, miejsce posiedzeń i obrad administracyjnych władz miejscowych. Daléj jeszcze, w skromniejszym już nieco budynku, zawierał się Hek-Dosz, przytułek dla ubogich, do którego wszyscy głodni, zmęczeni, schronienia i spoczynku potrzebujący, kołatać mieli prawo. Naprzeciw domu modlitwy, w ciasnym, nizkim domku, mieścił się Heder, czyli szkoła, w któréj nauczał uczony i czczony Reb Mosze.
Podwórze to, słowem, wraz z otoczeniem swém, przedstawiało istotną stolicę małego, udzielnego państewka. Wszystko tu, począwszy od czarnéj chatki mędrca-ascety, przysiadłéj u saméj prawie świątyni, aż do widniejącéj już zdala nieco, obszernéj i drzewami ocienionéj lecznicy, od wspaniałego domu modlitwy do niziuchnego, szczupłego hederu, odnosiło się do spraw i potrzeb publicznych.
Pierwotne téż pochodzenie i cele każdego z budynków tych posiadały myśl jakąś piękną i wysoką: porządku społecznego, miłosierdzia, nauki, wznoszenia ducha ku Bogu, lub rozmyślania nad wysokiemi rzeczami. W jaki zaś sposób wynaturzyły się niektóre z pierwotnych pojęć tych i dla czego niektóre z celów tych pierwotnych przybrały sens i charakter wbrew sprzeczny z temi, jakie nadaje im świat cały? Inna to już rzecz, — pytać o nią należy historyi.
Ośm dni minęło od wieczora tego, w którym na zielonéj łące marzyło, śpiewało i poufnie gwarzyło grono młodych przyjaciół. W dziewiątym dniu, około zachodu słońca, z wnętrza Ha-Midraszu, wyszedł i na wysokim ganku jego stanął Meir. Posłuszny rozkazowi zwierzchnika rodu swego, przepędził on dnie ubiegłe w samotności zupełnéj, czytając i rozważając księgi Talmudyczne, które znał biegle, względem których zrodziły się w umyśle jego mnogie wątpliwości, lecz dla których czci, wpojonéj mu od dzieciństwa, utracić całkiem nie mógł i nie utracił. Pokuta, na którą skazano go, nie była ciężką, nie przyniosła mu najlżejszych cierpień fizycznych, bo w pożywienie nawet, przynoszone mu dwa razy dziennie z rodzinnego domu, czułe i litościwe ręce kobiet wkładały najlepsze kąski. A jednak zmienionym był bardzo. Pobladł i schudł, zarazem przecież wydawał się silniejszym. W postawie i wyrazie twarzy jego nie było już ani śladu téj dziecięcéj prawie nieśmiałości, która cechowała go przed kilku jeszcze miesiącami. Rozum jego oburzał się może na niesłuszność wymierzonéj mu kary; samotność, w któréj go pogrążono, ponowne wczytanie się w odwieczne księgi, których pełnemi były szafy, otaczające ściany Ha-Midraszu, — wytworzyły może w umyśle jego wiele nowych pojęć, wzburzając go jeszcze bardziéj. To tylko pewna, że gorąca bladość jego czoła zdradzała mozolną, bo bezpomocną pracę ducha, a w blasku rozpłomieniającym mu źrenice objawiało się namiętne, przemocą tłumione rozdraźnienie. Zadana pokuta chybiła celu. Zamiast uspokoić i ukorzyć burzliwego i zuchwałego młodzieńca, uczyniła go zuchwalszym i skłonniejszym do buntu!
Kiedy zszedł z ganku Ha-Midraszu i zwolna przechodzić zaczął dziedziniec szkolny, widać było, że do uczuć innych łączył się w nim jeszcze i wstyd. Na widok kilku ludzi, wkraczających w bramę dziedzińca, spuścił oczy i zarumienił się. Ludźmi tymi byli urzędnicy kahalni, którzy śpiesznie dążyli ku zwykłemu miejscu obrad swoich. Ujrzawszy Meira, śmiać się zaczęli i wskazywać na niego palcami. Jeden tylko Jankiel Kamionker nie śmiał się i nie spostrzegał nawet Meira. Szedł on prędko bardzo i w pewném od towarzyszy swych oddaleniu, a wyraz twarzy miał bardziéj jeszcze zgryziony i zakłopotany, niż zwykle. Po środku dziedzińca znalazłszy się, zboczył nieco z drogi, i zamiast wejść za towarzyszami swymi do Ha-Kahołu, przesunął się pod ścianą Hek-Doszu, przytułku ubogich. Przesunął się tylko pod tą ścianą, ale wystarczyło mu czasu tego, aby zamienić kilka cichych słów i tajemniczych giestów z człowiekiem jakimś, którego głowa rozczochrana, z twarzą nabrzmiałą, wychylała się przez otwarte okno Hek-Doszu.
Meir znał człowieka, z którym tajemniczym, krótkim szeptem zamienił się Kamionker i zdziwił go nieco poufały stosunek dwóch tych ludzi.
— No! — pomyśłał, — co to za znajomość może być między pobożnym i bogatym Reb Janklem, a takim włóczęgą i złodziejem, jak furman Jochel?
Niedługo jednak myślał o tém. Postępował zwolna i nie w stronę rodzinnego domu swego, do któego snadź śpieszno mu nie było, ale w stronę małéj uliczki, która, dotykając szkolnego podwórza, wiodła ku polom. Pragnął snadź wyjść z miasteczka i pójść na ten szeroki, widny rozłóg, który jaśniał ostatniemi blaskami dnia i szemrał zdala lecącemi nad nim świeżemi powiewy. U końca jednak podwórza przystanął. O uszy jego obił się gwar dziwny, złożony z mnóstwa głosów dziecinnych, to zniżających się do szeptu prawie, to podnoszących się do wrzaskliwego i śpiewnego zawodzenia. W głośnym tym i kołyszącym się szmerze dziecinnych głosów ozywały się tu i ówdzie piskliwe jęki i westchnienia zmęczonych jakby i udręczonych piersi, a nad niemi panował głos męzki, gruby, to opowiadający niby cóś, lub czytający, to łający i rozgniewany.
Po ustach Meira przewinął się uśmiech szczególny. W uśmiechu tym były: ból, gniew i litość. Stał on tuż obok hederu, w którym nauczał mełamed, Reb Mosze, i w którym właśnie kipiał i wrzał ów gwar niezrozumiały, chaotyczny, a posiadający w sobie coś dziwnie smutnego i grubiańskiego zarazem.
Przekorném jakby uczuciem pociągany ku hederowi, Meir wsparł się obu łokciami o nizkie otwarte okienko i patrzał przez nie we wnętrze budynku. Wnętrze to ciasne było, ciemne, cuchnące i natłoczone. Pomiędzy nizkim czarnym sufitem, czterema ciasnemi, czarnemi również, ścianami i podłogą, ukrytą całkiem od grubą warstwą śmieci i brudu, w wilgotném, stęchłém, ciężkiém powietrzu kołysała się i wrzała chóralném, zapalczywém mruczeniem szara masa jakaś, któréj istoty i składowych części niepodobna było rozróżnić przy pierwszém wejrzeniu. Po chwili zaledwie, przed wzrokiem patrzącego, niby z mgły czy kurzawy, wyłaniać się zaczynały twarze i postacie dziecinne. Twarze to były różne: jedne grube, ciemne, chorobliwie nabrzmiałe; inne białe, drobne, delikatne i prześlicznie zarysowane; jedne z ustami wpółidyotycznie roztwartemi i mętnym, sennym wzrokiem; inne z oczyma błyszczącemi hamowanym gniewem i z wargami drgającemi od nerwowego zniecierpliwienia; inne jeszcze blade, uważne, pokorne, cierpiące, lecz cierpliwe. Podobnież i ubiory dzieci tych były różne — od dostatnich surducików, znamionujących dzieci bogaczy, do spencerków, pozbawionych rękawów, i szarych, łachmaniastych kapot nędzarzy. Było ich kilkadziesiąt w izdebce, mogącéj pomieścić wygodnie kilkanaście zaledwie, a wszystkie tłoczyły się, i jedne na drugich niemal siedziały, na ławach zbyt wązkich i wysokich, twardych, brudnych, wszérz izby ustawionych.
Hederów podobnych było w Szybowie niemało, ale żaden z nich tak licznie uczęszczanym nie był, jak ten, któremu przywodził Reb Mosze. Bogacze i nędzarze z równą gorliwością starali się o miejsce w nim dla dzieci swoich, albowiem Reb Mosze był mełamedem nad mełamedami, ulubionym uczniem wielkiego rabbina, a przytém kabalistą biegłym i ascetą, prawdziwym Chachamem, doskonałym pobożnym.
Nie należy jednak mniemać, aby Reb Mosze poniżał się aż do nauczania pierwszych stopni wielkiéj nauki najdrobniejsze dzieci gminy. Byłoby to marnowaniem wysokich jego zdolności, które ku czemuś wyższemu już używanemi być musiały. Wyrostki, przepełniające heder jego, miały od 10 do 12-stu lat wieku, i od siedmiu już tak żywione były świętym chlebem nauki. W hederach innych, niższych, nauczono już ich hebrajskiego czytania i wyłożono im Humesz (pięcioksiąg) z wielu wyjaśnieniami i komentarzami; teraz zaś, pod przewodnictwem Reb Mosza, wstępowały one na trzeci stopień mądrości, którym jest nauka Talmudu wraz z nieprzeliczoną ilością składających go działów, rozdziałów, poddziałów, paragrafów, punktów spornych, rozstrzygnień, wyjaśnień, kommentarzy, wyjaśnień wyjaśnień i kommentarzy nad kommentarzami.
Było to już, jak się zdaje, dość szerokie pole dla rozwijania się rozumu i pamięci wyrostków tych, bladych, obrzękłych, zniecierpliwionych, albo z pokorą cierpiących; ale Reb Mosze, w rzeczach religii i nauczania jéj, nie zwykł był przestawać na małém. Napełniając rozum i ćwicząc pamięć swych uczniów, rozbudzać on jeszcze usiłował fantazyą ich przez wprowadzanie jéj w zaczarowane krainy przypowieści i allegoryj, których pełną jest Hagada, a nawet przez dawanie im do zakosztowania czegoś z wysokiéj i mistycznéj metafizyki Kabały. Opowiadania te lub czytania stanowiły rodzaj odpoczynku, którego błogość głeboko uczuwać musiały dusze słuchających ich dzieci, zdarzały się jednak wtedy tylko, gdy mełamed uczuł się w dobrém, radosném usposobieniu ducha.
W chwili, gdy Meir przypatrywać się zaczął przez otwarte okno odbywającéj się we wnętrzu hederu lekcyi, uczniowie uczyli się na pamięć wskazanego im na on dzień ustępu Talmudu, a nauczyciel, siedząc naprzeciw nich na katedrze, złożonéj z drewnianego stołka, wczytywał się ze swéj strony w leżącą przed nim na kulawym stole wielką i bardzo starą księgę. Wczytywał się on w księgę tę z zajęciem wielkiém i niemniejszą widocznie lubością; błogi uśmiech pojawiać się zaczynał na wargach jego, zaledwie widzialnych śród ogromnego zarostu, — przyczém kołysał się zwolna w tył i naprzód, poruszając tém stół kulawy, który kołysał się także; kołysali się również na ławach swych, każdy nad rozwartą przed nim wielką księgą, uczniowie jego, to szemrząc zcicha, to podnosząc głosy niekiedy, jakby dla przygłuszenia wewnętrznego bólu jakiegoś; uderzając ściśniętemi pięściami o brzegi ławek, albo obu rękoma chwytając się za głowy i strzepiąc tém bardziéj jeszcze, i tak już, w mozole wielkim a rozpaczy, postrzępione i zczochrane włosy.
Nagle, mełamed kołysać się przestał, podniósł rozpromienioną twarz, ujął w obie ręce wielką księgę i z całéj siły uderzył nią o stół kulawy. Znaczyło to rozkaz umilknięcia. W mgnieniu oka téż umilkli i kołysać się przestali uczniowie. Popodnosili oczy na twarz nauczyciela, jedni z trwogą nadzwyczajną, a wzbudzoną mniemamniem, iż przyszła już pora wydawania zadanéj lekcyi, inni ze złośliwą przekorą i tajoném naigrawaniem się.
Ale mełamed nie spostrzegał wrazeń, malujących się na twarzach jego uczniów. Nie spostrzegał on i nie widział w téj chwili nic naokoło siebie. Duch jego porwanym został prądem niewymownéj słodyczy i uniesionym w krainę zachwycenia. O tyle jednak czuł się mistrzem i obowiązki mistrza rozumiał, iż część zachwycenia swego przelać zapragnął na rozczochrane i strapione głowy swych uczniów.
Podniósł w górę wskazujący palec i z podniesioną twarzą, ze sterczącą brodą, z oczyma w ogniu i miodzie, czytać zaczął głośno ustęp ze Schiur-Komy.
— „Wielki książę świadectwa tak opowiada wielkość Jehowy. Od domu stolicy wielmożności Jehowy do góry, jest sto ośmnaście razy dziesięć tysięcy mil. Wysokość jego jest sto sześć i trzydzieści razy tysięcy mil. Od prawéj ręki Jehowy do lewéj, jest siedmdziesiąt siedm razy 10,000 mil. Czaszka głowy jego ma trzy razy dziesięć tysięcy wzdłuż i wszerz. Korona na głowie jego ma 60 razy 10,000 mil. Podeszwy króla królów mają trzydzieści tysięcy mil. Od pięt jego aż do kolan 19 razy 10,000 mil; od kolan aż do kłębów liczy się 12 razy 10,000 i cztery mile. Od biódr aż do szyi 24 razy 10,000 mil. Taką jest wielkość króla nad królami, Pana świata!“
Po wydaniu ostatniego wykrzyknika, Reb Mosze pozostał chwilę nieruchomy, jak posąg, na katedrze swéj, z rękoma podniesionemi a spojrzeniem pływającéj w rozkoszy. Uczniowie jego siedzieli również nieruchomi i wlepiali w niego osłupiałe wejrzenia. Wszyscy już teraz bez wyjątku, pokorni i figlarni, współidyotyczni i roztropni, szeroko pootwierali usta swe. W podobny sposób opisana wielkość Jehowy w odrętwienie wprawiła wszystkie umysły.
Mełamed przecież wkrótce ocknął się z extazy swéj i z rozkazującym giestem zawołał:
Gej!
Na ten wykrzyk, którego znaczenie dobrze zrozumiałém im było, chłopcy rzucili się znowu do wielkich ksiąg swcyh, zakołysali postacie swe i wyśpiewywać poczęli dany im do nauczenia się ustęp Talmudu. Jak brzmiał i co opiewał ustęp ten? nie zrozumiałoby tego, wśród mięszaniny kilkudziesięciu głosów, żadne niepoświęcone ucho. Meir przecież, który sam zupełnie podobny temu kurs nauk odbywał przed niewielu jeszcze laty, a przytém, obdarzony pamięcią wyborną, nic zeń nie zapomniał, pojął od razu, że dnia tego chłopcy uczyli się VIII rozdziału traktatu Berachot (o błogosławieństwach).
Jednogłośnie tedy, nieprzerwanie, z zapalczywością nadzwyczajną, z umęczeniem wywołującém jęki z piersi a pot na czoła, dzieci czytały i wyśpiewywały:
Miszna 1. Oto są sporne punkta pomiędzy szkołami Szamaja i Hillela. Szkoła Szamaja mówi: błogosławić należy dzień (Sobotni), a potém wino. Szkoła Hillela twierdzi: niech błogosławią wino, a potém dzień.
Miszna 2. Szkoła Szamaja mówi: umywają ręce, a potém napełniają puhar. Szkoła Hillela twierdzi: napełniają puhar, a potém umywają ręce.
Miszna 3. Szkoła Szamaja mówi: po otarciu rąk, składają ręcznik na stole. Szkoła Hillela twierdzi: składają go na poduszce.
Miszna 4. Szkoła Szamaja mówi: zamiatają pokój, a potém umywają ręce. Szkoła Hillela twierdzi: umywają ręce, a potém zamiatają pokój.
Miszna 5. Szkoła Szamaja mówi: ogień, pokarm i woń. Szkoła Hillela utrzymuje: ogień, woń i pokarm. Szkoła Szamaja mówi: stworzywszy jasność ognia. Szkoła Hillela utrzymuje: stworzywszy jasności ognia...“
Tu rozległ się znowu po izbie podwójny stuk: księgi, uderzającéj o kulawy stolik, i kulawego stolika, uderzającego o podłogę. Uczniowie zamielili się téż znowu w sztywne i milczące posągi. Mełamed toczył po wszystkich ich twarzach spojrzeniem takiém, jak gdyby ofiarnikiem był, mającym wybrać jedno z tych dzieci na całopalną ofiarę. Wyciągnął nakoniec palec ku jednéj z ostatnich ławek i zawołał groźnie:
— Lejbele!
Na wołanie to podniosło się z pośród towarzyszy wysmukłe, blade dziecię, w szaréj, długiéj surducinie i patrzało w twarz mełameda — ogromną, czarną, osłupiałą źrenicą.
Kom her! (Chodź tu!) — zawołał mistrz.
Pomiędzy uczniami zrobił się ruch. Przejść przez izbę tę nie było łatwo. Chłopcy usuwali się wezwanemu z drogi, tłocząc się jedni na drugich, spadając spod ławki i przez tłum popychając towarzysza pięściami.
Lejbele wyszedł nakoniec z tłumu i stanął wśród wąziuchnego przejścia, oddzielającego katedrę mistrza od pierwszéj ławki uczniów. W obu chudych rękach swych trzymał on wielką księgę, pod któréj ciężarem co chwila ręce jego ku dołowi się uginały; usta miał szeroko roztwarte, a ramiona poruszały się w krótkich przerwach nerwowém drganiem. Nie patrzał teraz na mełameda. Twarz jego pochylała się ku stronicom pochylającéj się wciąż księgi. Reb Mosze uderzeniem wymierzoném pod brodę podniósł mu głowę.
— Nu, — krzyknął, — czego ty jak rozbójnik jaki na ziemię patrzysz? patrzaj na mnie!
Dziecko patrzało mu znowu w twarz nieruchomą źrenicą, która zapływać poczęła łzawą zasłoną.
— Nu! — zaczął mełamed, — co mówi Szkoła Szamaja, a co mówi szkoła Hillela?
Długie nastąpiło milczenie. Siedzący na pierwszéj ławie chłopcy trącali nieznacznie pięściami w boki współucznia, szepcąc mu:
Szprych! szprych! (mów! mów!)
— Szkoła Szamaja, — zaczął Lejbele drżącym i ledwie dosłyszalnym głosem, — mówi: Błogosławić trzeba wino...
— Dzień! dzień! a potém wino! — zaszeptały z pierwszéj ławki litościwe, pomocnicze głosy. Ale w téjże chwili ręka mełameda znalazła się w blizkości ucha jednego z podpowiadających, tak bezpośredniéj, że z piersi właściciela jego wydobył się pisk przeraźliwy, a inni współuczniowie pozamykali usta, w zamian zaś pootwierali oczy ze strachu i osłupienia.
Reb Mosze zwrócił się znowu do egzaminowanego ucznia:
— Miszna pierwsza! — zawołał, — co mówi szkoła Szamaja?
Cichszy jeszcze niż wprzódy, trzęsący się głos dziecięcy odpowiadać zaczął:

— Szkoła Szamaja mówi: Błogosławcie wino...
Meir broni Lejbela od mełameda.
Pięść Mełameda opuściła się ciężko na ramię ucznia, z którego rąk wypadła zarazem wielka księga.

Mełamed poskoczył ze swéj katedry.
A szlechter, dummer, ferszołtener bube! — krzyknął, rzucając się ku dziecku. — Ty wielkiéj nauki uczyć się nie chcesz, i kiedy ja tobie lekcyą zadał, mówisz, że szkoła Szamaja każe błogosławić pierwéj wino, a potém dzień... i jeszcze święte książki na ziemię rzucasz... a czy ty nie czytał, że Szamaj kazał błogosławić pierwéj dzień, a potém wino...
Tu, za krzyczącym i miotającym się mełamedem, ozwał się głos męzki, dźwięczny lecz drżący jakoś i szyderski.
— Reb Mosze! To biedne dziecko nigdy na oczy swoje wina nie widziało, a w każdym dniu swego życia bicie i głód cierpiało; to jemu i trudno zapamiętać, co pierwéj błogosławić trzeba: wino, czy dzień!
Ale Reb Mosze przemówienia tego nie słyszał. Obie ściśnięte pięści jego opuściły się niezmiernie szybko i po razy kilka na głowę i ramiona bladego dziecka, a gdy ono, nie wydając najlżejszego jęku, cichutko tylko osunęło się pod razami temi na upuszczoną wprzódy wielką księgę, podniosły się raz jeszcze, aby opaść na osłonione podartą surduciną plecy jego. Zanim jednak zdołały dokonać tego, silna ręka jakaś porywczo odepchnęła go na stronę, tak, że aż uderzył się o róg kulawego stolika i, przewracając go, sam nawznak upadł na ziemię.
— Reb Mosze! — zawołał tenże głos młodzieńczy, popędliwy a szyderski, który wymówił kilka uprzednich wyrazów. — Reb Mosze! — powtórzył, — czy to nie Izraelskie dziecko jest, abyś ty na nie morze złości swéj wylewać miał? Czy to nie ubogie dziecko nędzarza jest? czy to nie nasz brat?
Wołając tak, Meir, z gorącym rumieńcem na bladéj wprzódy twarzy, pochylił się nad skurczoném przy ziemi, niemém i nieruchomém dzieckiem, i wziął je na ręce. Wnet téż zmierzać zaczął ku drzwiom. Odwrócił się jednak raz jeszcze i zawołał:
— Reb Mosze! ty z głów izraelskich dzieci wyjmujesz rozum, a z serc ich wydzierasz litość. Ja słyszałem, jak niektórzy z chłopców tych śmieli się, kiedy ty Lejbela biłeś, i u mnie od śmiechu ich serce pełne łez.
Powiedziawszy to, wyszedł z dzieckiem w objęciu. Reb Mosze teraz dopiéro obudził się z osłupienia, w które pogrążył go najniespodziewańszy dlań napad. Porwał się z ziemi i krzyknął:
A Merder! rozbójnik! ferszołtener!
I zwracając się ku szkole swéj, ze ściśniętemi pięściami, wołał:
— Gońcie! łapcie! bijcie! kamienujcie!
Nie było jednak nikogo, ktoby rozkazów tych wysłuchać i spełnić je mógł. Szkoła świeciła najpiękniejszemi pustkami. Poobalane tylko ławy i porzucane na ziemię księgi świadczyły o gwałtownie dokonanéj dezercyi kilkudziesięciu chłopców, którzy, widząc współucznia swego wyratowanego z pod pięści mistrza, a samego mistrza obalonego na ziemię i walczącego z kulawym stołem, — który, acz kulawy, przygniatał go i powstać mu z upadku przeszkadzał, — częścią ze strachu, częścią ze swawoli i tęsknoty za wolnością, gromadnie ruszyli się z ław swych i z wrzaskiem przeraźliwym wyskoczywszy z hederu, czém kto mógł, drzwiami czy oknami, rozsypali się po miasteczku całém, nakształt stada ptaków, z klatki uwolnionego.
Heder był pusty, dziedziniec szkolny był pusty, i tylko na ganku Bet-ha-Kahołu stało, poważnie ze sobą rozmawiając, kilku urzędników kahalnych. Ku nim-to, w poskokach przebywając dziedziniec, chwytając się obu rękoma za rozczochraną głowę, krzycząc i dysząc, pobiegł znieważony mędrzec, Reb Mosze.
Meir tymczasem, szybko idąc, niósł w objęciu swém dziecię, po którego chudych policzkach spływały teraz wielkie łzy. Dziwna rzecz przeciéż! Z za łez, ku twarzy Meira wzniesione oczy Lejbela, mniéj były martwe i mniéj idyotyczne, niż zwykle, a po ustach jego, drżących od płaczu, pomimo przestrachu i bólu, którego doświadczył, krążył uśmiech. Uśmiechając się, dziecię wybawione płakało i patrzało w twarz wybawiciela swego.
— Morejne! — szepnął po chwili Lejbele.
— Morejne! — powtórzył ciszéj, — jaki ty dobry!
Na rogu biednéj uliczki, o domkach malutkich i ciemnych, Meir postawił dziecię na ziemi.
— No! — rzekł, wskazując mu widniejącą zdala chatę krawca Szmula, — idź teraz do domu...
Lejbele zmartwiał znowu. Wsunął ręce w rękawy surduciny i stał śród drogi, jak nieruchomy posążek. Meir uśmiechnął się i spojrzał w twarz dziecka.
— Boisz się? — zapytał.
— Boję się! — odpowiedział mu posążek gardłowym głosem.
Młody człowiek, zamiast wrócić, jak miał zamiar, poszedł ku chatce Szmula. Tuż, krok w krok za nim, z rękoma w rękawach i otwartemi usty szedł Lejbele.
Dzień kończył się. Na ubogiéj uliczce kończyły się téż dzienne prace. Ludność mizerna, ogorzała, ołachmaniona, cuchnąca, wysypała się przed progi domowstw.
Zaledwie Meir uszedł kilkadziesiąt kroków, spostrzegł szczególną zmianę, która wśród ludności téj zaszła względem niego. Dawniéj przechodzącego wnuka bogatego Saula witano tu z nizkiemi pokłonami; bliżsi znajomi przystępowali doń i z poufałością, pełną przyjaźni, powierzali mu troski swe, biedy, a niekiedy nawet skrupuły sumienia; inni, z okien otwartych lub z pod ścian domowstw, przesyłali mu głośne i przyjazne Szolem Alejchem! (pokój tobie!)
Teraz zwróciło uwagę jego kilkanaście spojrzeń, rzuconych nań, skośnych i niechętnych; kobiety przypatrywały się mu rodzajem osłupiałéj ciekawości, i szepcąc między sobą, wskazywały nań palcami; jeden nawet z traczy owych, którzy przez miesiąc cały pracowali na dziedzińcu domu Saula i z którymi nieraz dzielił on pracę wesoło i przyjacielsko, nie pozdrowił go, lecz na widok jego smutnie a trochę niechętnie wsunął się do szarego wnętrza swéj chatki.
Meir niecierpliwie wzruszył ramionami.
— Co to jest? — pomyślał, — czego oni chcą odemnie? co ja im złego zrobiłem?
Dziwném mu się także wydawać mogło, że krawiec Szmul nie wybiegł z chaty swéj, jak zwykle bywało, ażeby spotkać go, rzucić się mu do rąk i osypać go gradem podziękowań, pochlebstw, skarg i narzekań. Wszedł jednak do małego domku, a Lejbele pozostał przed progiem i w skurczonéj postawie usiadł pod ścianą.
Młody człowiek pochylić musiał głowę, ażeby przejść przez nizkie drzwiczki, prowadzące z ciemnéj sionki, w któréj śród zmroku ruszały się i bielały w kącie dwie kozy, do izby ciasnéj i, pomimo otwartego na ulicę okienka, dusznéj i cuchnącéj. W progu rozminęła się z nim kobieta chuda, z ciemną, pomarszczoną twarzą. Była to żona Szmula, która wyszła przed próg, i milcząc, dała siedzącemu przy ścianie dziecku kawał czarnego suchego chleba. Była to wieczerza, którą Lejbele otrzymywał zwykle po powrocie z hederu.
Cała zrersztą rodzina Szmula, wchwili wejścia Meira do izby, spożywała podobnąż wieczerzę, z tą różnicą, że trzy dorosłe dziewczyny, dwaj mali chłopcy, Szmul sam i stara matka jego, do chleba dodawali drobne szczypty cebuli, znajdującéj się w dość skąpéj ilości na wyszczerbionym, czarnym talerzu. Oprócz dwóch chłopców, znacznie młodszych od Lejbela, którzy, przysiadłszy w kącie na ziemi, gryźli zawzięcie wydzielone sobie porcye stwardniałego chleba, dwuletnie dziecko pełzało po podłodze u stóp ogromnego czarnego pieca, a inne jeszcze, kilkomiesięczne, spało w kolebce, zawieszonéj na sznurach u belki sufitu i poruszanéj przez jednę z dorosłych dziewcząt. Druga dziewczyna krzątała się około kóz w ciemnéj sionce, trzecia zaś łamała chleb na drobne kęski, które posypywała cebulą i wkładała w drżące ręce niewidoméj matki Szmula. Stara ta, niewidoma matka siedziała na jedyném łóżku, które znajdowało się w izbie; inne bowiem osoby, rodzinę składające, sypiały na twardych wązkich ławach, lub na ziemi. Ale stara matka posiadała łóżko, dość dostatnio usłane; chustka, skrzyżowana na piersiach jéj, cała była i czysta; a wielki czepiec, okrywający głowę, uszytym był z czarnego atłasu i suto nawet wygarnirowanym. Siedząca obok niéj wnuczka, w brudnéj odzieży, z rozczochranemi włosy, wkładała w ręce jéj, a czasem i w usta, mniéj niż ubogą żywność, z powagą taką, jak gdyby ciągle myślała o tém, że spełnia coś bardzo ważnego. Niekiedy nawet grubą, czarną prawie ręką swą gładziła pomarszczoną, trzęsącą się rękę babki, a widząc trud, z jakim spożywała ona twarde jedzenie, wstrząsała głową, uśmiechając się pobłażliwie i zachęcająco...
Jak w obszernéj i zamożném domowstwie bogatego Saula, tak w natłoczonéj, brudnéj, ciemnéj izdebce nędzarza Szmula, najstarsza w rodzinie kobieta zajmowała miejsce nawygodniejsze i przedmiotem była ogólnéj troskliwości i czci. Nigdy albowiem nie widziano wśród Izraela, aby syn, bogacz lub nędzarz, zaniedbał w starości czy niedoli tych, którzy mu dali życie. „Jak gałęzie od drzewa swego, tak my wszyscy od niéj początek bierzem!“ powiedział o matce swéj zwierzchnik rodziny Ezofowiczów. Chajet Szmul nie umiał wyrażać uczuć swych tak, jak kupiec Saul, lecz gdy matka jego oślepła, w żalu wielkim wyrywał sobie z głowy czarne kędzierzawe włosy; potém wraz z rodziną swą pościł przez trzy dni, aby za cenę pożywienia, którego się wyrzekł, kupić dla niéj stare, rozpadające się łóżko; potém łóżko to własnemi rękoma zbijał i naprawiał, aby do ściany przyparte stać mogło; a otrzymawszy od Sary Ezofowiczówny, żony Bera, czarną atłasową suknię do uszycia, odciął spory kawałek cennéj materyi i uszył dla matki wywatowany i wygarnirowany czepiec.
Ujrzawszy wchodzącego do izby Meira, Szmul porwał się ze stołka, na którym siedział, i poskoczył ku gościowi. Pochylił się przed nim zwykłym swym nizkim, giętkim ukłonem, ale nie pocałował go w rękę, jak dawniéj, i nie zawołał z wielką radością: aj! co za gość! co za gość!
— Morejne! — zawołał, — już ja wiem, co ty dziś zrobił! Bachury biegli tędy z hederu i krzyczeli, że ty mego Lejbela z silnych rąk Reb Mosza wyrwał, a jego samego popchnął i przewrócił! Ty to z dobrego serca zrobił, ale to źle morejne! bardzo źle! Ty przez to wielkiego grzechu dopuścił się i mnie w wielkiéj biédzie utopił. Teraz Reb Mosze, — niech sto lat żyje, — nie zechce już mego Lejbela, ani moich młodszych synów do swego hederu przyjąć, i oni nigdy uczonymi nie zostaną! Aj waj! Morejne! co ty, przez swoje dobre serce, sobie i mnie narobił!
— Nade mną ty, Szmulu, nie biadaj! niech już ze mną stanie się co chce! — z żywością odparł Meir, — ale ty ulituj się nad swojém własném dzieckiem i w domu przynajmniéj nie bij go. On dość już w hederze cierpi...
— Nu! jakto cierpi! to co, że cierpi! — zawołał Szmul, — pradziady, i dziady, i ojcowie moi do hederu chodzili i cierpieli! i ja chodziłem i cierpiałem tak samo! a co robić, kiedy trzeba!
— A czy ty, Szmulu, nigdy nie pomyślałeś sobie, że może inaczéj trzeba! — łagodniéj zapytał Meir.
Szmulowi oczy zaświeciły.
— Morejne! — zawołał, — ty grzesznych słów w chacie mojéj nie wymawiaj! Moja chata bardzo biedna jest, ale w niéj, dziękować Bogu, wszyscy świętych Zakonów strzegą i rozkazań starszych słuchają! Chajet Szmul biédny jest bardzo i z pracy dwóch rąk swoich utrzymuje żonę, ośmioro dzieci i starą, ślepą matkę! Ale on czysty jest przed Panem i ludźmi, bo święte Zakony on wiernie chowa. Chajet Szmul sabbaty święci, koszerów pilnuje, wszystkie naznaczone szemy i tefile do Pana Boga krzycząc i jęcząc odmawia, a chazaru on nigdy na oczy swoje nie widział i z goinami przyjaźni żadnéj nie trzyma, bo wié, że Jehowa jednych tylko Izraelitów kocha i strzeże, i że Izraelici tylko duszę w sobie mają. Tak robi biedny chajet Szmul, bo tak Pan Bóg przykazał i tak robili pradziady, dziady i ojcowie jego!...
Gdy cienki, giętki i zapalczywy Szmul wszystko to wypowiedział, Meir zapytał go łagodnie i z namysłem.
— A czy pradziady, dziady i ojcowie twoi szczęśliwi byli? A czy ty sam, Szmulu, szczęśliwy jesteś?
Na zapytanie to ozwało się znowu w Szmulu z żywością całą poczucie nędz znoszonych.
— Aj! aj! — zawołał, — takiego szczęścia, żeby nieprzyjaciele nie mieli! Skóra przyschła do kości moich, a w sercu mojém ja zawsze wielkie boleści czuję...
Tu w jękliwą mowę krawca wmięszał się odgłos odzywającego się w najciemniejszym kącie izby ciężkiego westchnienia. Meir obejrzał się, a widząc szarzejącą w zmroku, pomiędzy ogromnym piecem a ścianą, postać jakąś wysoką i barczystą, zapytał:
— Kto tam taki?
Szmul żałośnie skinął głową i ręką.
— Ot! — rzekł, — to furman Jochel zaszedł do mojéj chaty! my z sobą dawno znajomi!
W téj chwili wysoka i barczysta postać poruszyła się z kąta, w którym nieruchomo stała i zbliżyła się do rozmawiających. Jochel był mężczyzną potężnéj budowy ciała, pomimo to, wydawał się znędzniałym i przygnębionym. Spencerem bez rękawów, podartym i brudnym, przyodziany, stopy miał bose i poranione, włosy rude, ogromne, splątane, usta obrzękłe, oczy ze spojrzeniem zuchwałém, a jednak często spusczającém się ku ziemi. Przystąpił do stołu i wziął z talerza szczyptę cebuli, którą przysypał kęs czarnego chleba, trzymany w ręce.
— Meir! — rzekł śmiało, patrząc na młodzieńca, — ty mój dawny znajomy! ja stryja twego Rafała woziłem, kiedy on jechał po ciebie, małego sierotę, a potém przywiozłem jego i ciebie do Szybowa.
— Ja ciebie, Jochelu, i późniéj widywałem, — rzekł Meir, — ty porządnym furmanem byłeś... cztery konie miałeś...
Uśmiechnął się obrzękłemi usty teraźniejszy mieszkaniec Hek-Doszu.
— Nu, — rzekł, — to prawda! ale mnie potém nieszczęście przytrafiło się. Ja chciałem jeden wielki interes zrobić... i ten interes mię zgubił. A jak on mię zgubił, to mnie drugie nieszczęście przytrafiło się...
— To drugie nieszczęście, Jochelu, — rzekł Meir, — to był grzech twój... Na co było tobie konie ze stajni puryca w nocy wyprowadzać?
Zapytany roześmiał się cynicznie.
— Jakto na co? — rzekł — ja chciał je sprzedać i dużo zarobić...
Szmul litościwie wstrząsnął głową.
— Oj! oj! — westchnął, — Jochel jest biednym, bardzo biednym człowiekiem! On trzy lata pokuty swojéj w turmie odsiedział, a teraz, jak jego ztamtąd wypuścili, on nie ma żadnego zarobku i musi w Hek-Doszu siedziéć...
Jochel ciężko westchnął znowu, ale wnet potém energicznie podniósł głowę.
— Nu, — rzekł, — cóż robić? może ja i będę miał prędko wielki zarobek...
Słowa te włóczęgi-nędzarza przypomniały Meirowi tajemniczą, krótką rozmowę, którą przez okno Hek-Doszu prowadził on przed godziną z możnym Kamionkerem. Uderzyła go zarazem zmiana, którą słowa Jochela wywołały na twarzy Szmula. Delikatna, blada, ruchliwa twarz ta zadrgała mnóstwem drgnień nerwowych, objawiać mogących zarówno gwałtowną radość, jak boleść. Zarazem oczy jego roziskrzyły się i ręce zatrzęsły.
— Nu! — zawołał, — co to można wiedziéć, co z człowiekiem jutro stanie się! Kiedy on dziś bardzo biednym jest, to jutro może być bardzo bogatym! Co to można wiedziéć? może i chajet Szmul wybuduje sobie kiedy piękny dom przy rynku i będzie wielki handel prowadził!
Meir uśmiechnął się smutnie. Bezzasadne, jak mu się zdawało, nadzieje dwóch biedaków budziły w nim litość. Patrzał on teraz w zamyśleniu na widniejące przez okno, za nizkiemi domowstwami, szerokie rozłogi pól.
— Ty, Szmulu, — rzekł, — z pewnością nie zbudujesz sobie nigdy wielkiego domu przy rynku, i Jochel nie znajdzie tu sobie wielkiego zarobku! No! co to dziwnego? Was tu tylu jest w jedném miejscu, że nikt dobrego zarobku miéć nie może. Ale ja sobie myślę: żebyście nie cisnęli się tu wszyscy na tych brudnych, małych uliczkach, lecz rozsypali się po szerokim świecie, i żebyście wy, wielkich zarobków nie spodziewając się, pracować zaczęli koło ziemi, jak pracują chrześciańscy chłopi; to-by wam może lepiéj na świecie było!
Mówił to w zamyśleniu i mniéj, jak się zdaje, myśląc o dwóch ludziach, toczących z nim rozmowę, niż o całéj téj tłumnéj ludności, która w téj chwili napełniała powietrze nieopisaną wrzawą zmieszanych razem kłótni kobiecych, hałasów dziecinnych i nieokreślonych jakichś, niewyraźnych, lamentów, zawodzeń, i westchnień.
Ale krawiec Szmul, usłyszawszy słowa gościa, dwa razy we wzburzeniu wielkiém podskoczył i dwa razy jarmułkę na głowie swéj targnął i przekrzywił.
— Morejne! — zajęczał, — jakie brzydkie słowa z ust twoich wychodzą! Morejne! czy ty chcesz wszystko w Izraelu do góry nogami przewrócić?
— Szmulu! — popędliwie zawołał Meir, — to prawda! Kiedy ja patrzę na nędzę waszę i na cierpienia dzieci waszych, i kiedy ja we własne swoje serce patrzę, — to jabym wtedy chciał wiele rzeczy w Izraelu do góry nogami przewrócić!
— Gwałt! — chwytając się obu dłońmi za głowę, krzyknął gwałtowny i wraźliwy Szmul, — ja nie chciał temu wierzyć! Ja ludziom tym, co to gadali, w oczy pluł; ale teraz ja sam już widzę, że ty, Morejne, złym Izraelitą jesteś i że tobie Święty Zakon nasz i obyczaje pradziadów naszych nie miłe!
Meir drgnął cały i wyprostował się.
— A kto to mówił, że ja złym Izraelitą jestem? — zawołał z pałającemi oczyma.
Szmul zmiarkował się w uniesieniu swém. Złagodniał niego i do Meira bardzo blizko przystąpił. Nikt słyszéć tego nie mógł, co mówić miał, bo Jochel stał już znowu w głębokim cieniu pieca, przeżuwając głośno chleb z cebulą, a kobiety i dzieci wysypały się z chaty na ulicę. Jednak mówił on bardzo cicho i z wyrazem takiéj grozy na twarzy, jakby słowa jego zawierały w sobie tajemnicę potężną i groźną.
— Morejne! ty darmo pytać się będziesz: kto to mówi? Jak liście na drzewach szeleszczą, tak usta ludzkie szepczą, a nikt nie zgadnie, który liść poruszył się, i które usta zagadały. O tobie, Morejne, cały naród złe rzeczy mówić zaczął! O tobie mówią, że ty sabbatów nie strzeżesz, przeklęte książki czytasz, obrzydliwe pieśni śpiewasz, młodzieńców izraelskich przeciw świętemu zakonowi buntujesz, uczonych i bogaczy nie szanujesz, i...
Tu wstrzymał na chwilę szybką mowę swą Szmul, a potém zaledwie już dosłyszalnym, wstydliwym szeptem dodał:
— I z karaimską dziewczyną nieczystą przyjaźń trzymasz!
Meir stał jak skamieniały. Zbladł, a oczy pałały mu coraz goręcéj.
— Kto to wszystko mówi? — powtórzył stłumionym od wzruszenia głosem.
— Morejne! — odpowiedział Szmul, rozkładając oba ramiona rozpacznym giestem. — Ty za pokutę siedział przez cały tydzień w Bet-ha-Midraszu, a my wszyscy biedni ludzie, co przy uliczce téj mieszkamy, dowiedziawszy się o tém, wielki gwałt zrobili! I byli tu tacy ludzie, co chcieli iść do dziada twego, Saula, i do samego Rabbina, prosić ich, aby oni z ciebie ten wielki wstyd zdjęli. Tracz Judel chciał iść, i furman Baruch chciał iść, — nu! i chajet Szmul także chciał iść! Ale potém zaczęły się pomiędzy ludźmi gadania różne. A jak my z tych gadań dowiedzieli się, za co ciebie ukarali, to między nami zrobiło się cicho. My powiedzieliśmy sobie: choć on dobry i litościwy bardzo, i pysznym z nami nędzarzami nie był, i wiele nam w biedach naszych pomagał; ale kiedy on Zakonu Świętego nie strzeże, to niech stanie się tak, jak powiedział zejde jego, wielki bogacz, i niech on ukaranym będzie!
Umilkł nakoniec, zdyszany długiém i szybkiém mówieniem, Szmul, a Meir, patrząc mu w twarz pałającém, przenikliwém wejrzeniem, zapytał:
— A żeby mnie bogacze i uczeni ukamienować kazali, wybyście znów powiedzieli: niech się tak stanie?
Szmul przeraził się zrazu straszném przypuszczeniem Meira tak bardzo, że aż o parę kroków odskoczył.
— Gwałt! — zawołał, — na co takie brzydkie rzeczy przypuszczać sobie do głowy!
Potém jednak dodał spokojniéj:
— Nu! Morejne! żebyś ty Świętego Zakonu naszego nie strzegł...
Nie dokończył, bo przerwał mu Meir pełnym uniesienia głosem:
— Szmulu! a czy wy wszyscy wiecie, co jest Święty nasz Zakon? Co w nim jest Boskie rozkazanie, a co ludzkie wymyślenie?
— Szaaa! — syknął zcicha Szmul, — nas ludzie słuchają! ja nie chcę, Morejne, żeby w mojéj chacie spotkała ciebie nieprzyjemność!
Meir rzucił spojrzenie za okno i zobaczył, iż w istocie kilku dojrzałych mężczyzn obsiadało długą, wązką ławę, stojącą u ściany domowstwa Szmula. Ludzie ci nie podsłuchiwali bynajmniéj, owszem, rozmawiali nawet z sobą, ale parę ostatnich wykrzyków Szmula i Meira usłyszeli snadź, bo nachylili twarze ku otwartemu okienku i patrzali we wnętrze izby oczyma wpółzdziwionemi a wpółniechętnemi. Meir niecierpliwie rzucił ramionami i, nie żegnając Szmula, zmierzał ku wyjściu. Ale gdy był juz przy progu, Szmul poskoczył ku niemu i, schyliwszy szybko giętką swą postać, w rękę go pocałował.
— Morejne! — szepnął, — ja ciebie bardzo żałuję! Ty upamiętaj się! U ciebie serce bardzo dobre, ale głowa bardzo zła! W niéj ogień pali się! Aj waj! co ty z mełamedem dziś zrobił! Morejne! ty upamiętaj się i nie rób zgorszenia w Izraelu!
Trzymając wciąż rękę Meira w twardéj swéj dłoni, podniósł ku niemu twarz nerwowo znów drgającą i dodał śpiesznie:
— Morejne! żebyś ty nie był pod takiém straszném oskarżeniem, jabym dziś przed tobą serce moje otworzył. Bo dziś chajet Szmul ma wielkie kłopoty! On sam nie wié, co zrobić! On może pozostać takim biednym na całe życie, jakim jest, i może zrobić się bogatym! On może być bardzo szczęśliwym i bardzo nieszczęśliwym, bo do niego przychodzi teraz wielkie szczęście i w ręce jemu lezie, ale on lęka się jego brać, bo ono wygląda tak, jak nieszczęście!
Meir ze zdumieniem patrzał na nędzarza, czyniącego mu w ten sposób zagadkowe jakieś półzwierzenia. Ale w téj chwili z za czarnego pieca ozwał się gruby, chrypiący głos Jochela:
— Szmul! czy ty będziesz milczał? Kom her!
Szmul z drgającą wciąż, nieprzytomną prawie twarzą, odskoczył od Meira, który, zamyślony i z pałającém okiem, wyszedł na ulicę.
Tu, na widok jego, schmurzyły się widocznie twarze siedzących u ściany ludzi. Dwaj z nich pozdrowili go krótko i obojętnie; nikt, jak zwykle bywało dawniéj, nie wstał przed nim i nikt nie postąpił ku niemu, aby towarzyszyć mu i poufnie z nim rozmawiać przez całą długość ulicy.
Tylko z pod ściany domu podniosło się dziecię, w szaréj, długiéj surducinie, i zaledwie Meir o parę kroków oddalił się od progu domowstwa, postąpiło za nim. Ręce miało wsunięte w rękawy odzieży i oczy zmęczone, przymykające się niemal od senności. Szło jednak, a że młody człowiek postępował krokiem wzburzonym i szybkim, ono także przyśpieszało kroku.
Tak jeden za drugim idąc, Meir i Lejbele, przebyli długą uliczkę i znaleźli się wkrótce na pustych gruntach, oddzielających ostatnie domowstwa miasteczka od Karaimskiego wzgórza.
Zmierzch panował już zupełny, ale w chacie Abla Karaima nie paliło się żółte światełko małéj świeczki. Nie spano w niéj jednak, bo zaledwie Meir zbliżył się do otwartego jéj okna, zarysowała się w niém wysmukła postać Gołdy.
Pozdrowili się wzajem milczącém skinieniem głowy.
— Gołda! — rzekł Meir zcicha, lecz pośpiesznie, — czy ciebie żadna nieprzyjemność od nikogo nie spotkała? czy tobie nikt nic złego nie zrobił?
Dziewczyna milczała chwilę, a potém odpowiedziała wzajemném pytaniem:
— Dlaczego ty, Meir, zapytujesz mnie o to?
— Bo ja lękam się, żeby tobie jaka krzywda nie stała się. Ludzie zaczęli o tobie gadać!
Gołda wzgardliwie nieco wzruszyła ramionami.
— Ja o ich krzywdy nie dbam, — rzekła, — ja z krzywdą razem wyrosłam i ona jest siostrą moją.
Umilkła na chwilę. Meir wydawał się wciąż niespokojny.
— Dla czego u was dziś ciemno w chacie? — zapytał.
— U mnie wełny niéma do przędzenia, a zejde modli się sobie w ciemności.
W istocie, w kącie izby szemrał drżący głos modlącego się Abla.
— A czemuż ty wełny nie masz do przędzenia? — zapytał Meir.
— Odniosłam Hanie Witebskiéj i Sarze, żonie Bera, to, co dla nich uprzędłam, a one mi więcéj roboty nie dały.
— Czy one tobie nic złego nie powiedziały? — porywczo zapytał Meir.
Gołda milczała znowu przez chwilę.
— Ludzkie oczy mówią czasem gorsze rzeczy, niż usta; — wymówiła spokojnie.
Widocznie skarżyć się nie chciała ani obwiniać nikogo.
Być może zresztą, iż mało obchodziło ją wszystko, co się tyczyło jéj saméj, i że umysł jéj był czém inném zajęty.
— Meir! — rzekła, — ty w tych dniach wielką nieprzyjemność miałeś...
Meir usiadł na małéj, wązkiéj ławce, stojącéj pod otwartém oknem, oparł głowę na dłoni i westchnął cicho.
— Największą zgryzotę ja dziś miałem, — odpowiedział, — lud mój odwrócił twarz swoję ode mnie i za wroga swego mnie ogłosił... Kiedy przechodzę, widzę na miejscu przyjaźni — nieprzyjaźń, a ci, którzy przede mną serca swoje otwierali, mają mnie teraz w podejrzeniu...
Gołda smutnie pochyliła głowę; Meir mówił po chwili daléj:
— Ja już teraz nie wiem sam, co robić i jakim być... wielkie zwątpienie duszę moję objęło. Jeżeli ja będę mówił i robił według serca mego, lud mój znienawidzi mnie i różne nieszczęścia na mnie spadną... a jeżeli będę mówił i robił przeciw sercu memu, sam siebie znienawidzę i żadne szczęście miłém mi nie będzie... w Ha-Midraszu siedząc, ja sobie myślałem zgodę ze wszystkimi trzymać, na głupie i złe rzeczy oczy zamykać i spokojnie sobie żyć... ale z Ha-Midraszu wyszedłszy, zaraz nie mogłem wytrzymać i za jedno biedne dziecko bardzo na siebie obraziłem mełameda, a przez mełameda wszystkich starszych i cały lud... Ot, co ja dziś zrobiłem! A teraz znów myślę sobie: na co to przyda się? Czy przez to mełamed nie będzie biednym dzieciom rozumu z ich głowy wyjmować i zdrowia ich ciałom odbierać?... Co ja mogę? ja jeden... młody... żony i dzieci jeszcze nie mam, i interesów wielkich nie prowadzę... to nade mną wszyscy wszystko mogą, a ja nic nad nikim... Moich przyjaciół prześladują za to, że oni ze mną przyjaźń trzymają... oni zlękną się i mnie porzucą... Ciebie zaczęli już prześladować za to, że ty serce swoje połączyłaś z mojém sercem i głos swój dałaś za towarzysza mojemu głosowi... i ja ciebie przez to zgubię... Może już lepiéj oczy i usta zamknąć... smutkowi i tęsknocie kazać, żeby z serca szły precz... i żyć tak, jak oni wszyscy żyją?...
Coraz ciszéj mówił to Meir; w głosie jego czuć było, że pierś mu targały srogie bóle niepewności i zwątpienia.
Dość długie potém zapanowało milczenie, a w téjże chwili za wzgórzem, u stóp którego stała chatka, odzywać się poczęły szczególnie jakieś szmery. Z razu słabo tylko rozróżnić można było śród szmerów tych turkoty kół, cicho sunących po piaszczystym gruncie, przyciszone rozmowy i tłumne stąpania ludzkie. Po chwili jednak coraz wyraźniejszemi i bliższemi stawały się odgłosy te, a wśród ciszy głębokiéj, która w miejscu tém panowała, było w nich coś tajemniczego.
— Co to jest? — prostując się, wyrzekł Meir.
— Co to jest? — powtórzyła spokojniéj Gołda.
— Mnie się zdaje, — zaczął młody człowiek, — jakby z tamtéj strony góry wiele wozów jechało i stanęło...
— A mnie się zdaje, jakby w téj górze huczało cóś i stukało. — Istotnie zdawać się mogło, że stąpania ludzkie odzywały się teraz w samém wnętrzu wzgórza, a oprócz nich słychać tam było stuk rzucanych jakby, czy ustawianych, ciężkich przedmiotów.
Trwoga odmalowała się na twarzy Meira. Spojrzał głęboko w twarz Gołdy.
— Zamknij okno i zarygluj drzwi! — rzekł pośpiesznie, — ja pójdę zobaczę, co tam takiego?
Widocznie lękał się o nią. Ale dziewczyna wzruszyła ramionami i odpowiedziała:
— Na co ja mam okno i drzwi zamykać? One są bardzo słabe i choćbym je zamknęła, każdy, kto dotknie się do nich silną ręką, otworzy je sobie.
Meir okrążał już wzgórze i wkrótce znalazł się po drugiéj jego stronie. Widok, który tam ujrzał, napełnił go zdziwieniem.

Na piaszczystych zagonach stały, półkręgiem wzgórze otaczając, wozy, jedno- i dwukonne, naładowane drewnianemi beczkami najrozmaitszych rozmiarów. Około wozów ruszało się mnóstwo ludzi: wieśniaków-chrześcian i
Szalbierstwo Kamionkera.
Izraelitów. Wieśniacy zdejmowali beczki z wozów i wtaczali niektóre z nich w głęboką jamę, wytworzoną naturalnie czy sztucznie we wnętrzu wzgórza; Izraelici zaś krążyli pomiędzy wozami, przypatrywali się beczkom, uderzali w nie lekko palcami, a potém skupiali się dokoła człowieka, który stał przyciśnięty do ściany wzgórza, i toczyli z nim przyciszone, lecz nadzwyczaj żywe rozmowy.

Pośród Izraelitów tych, Meir ujrzał kilku znanych mu z widzenia sąsiednich szynkarzy; człowiekiem zaś, który przyciskał się do wzgórza i wiódł z nimi tajemnicze, choć zapalczywe, jakieś targi i umowy, był Jankiel Kamionker.
Wieśniacy, dokonywający pracy przenoszenia beczek lub stojący nieruchomo u wozów, milczeli ponuro. Silna, odurzająca woń alkoholu rozchodziła się po równinie i przejmowała nawskróś powietrze letniego wieczoru.
Zdziwienie Meira krótko trwało. Zaczął on snadź domyślać się znaczenia sceny, na którą patrzał, i widać było, że powziął postanowienie jakieś; bo w zamiarze jakby zbliżenia się do Kamionkera, postąpił parę kroków naprzód. Lecz nagle, od ściany wzgórza oderwała się i drogę mu zagrodziła wysoka, barczysta postać człowieka z bosemi nogami, i rozczochranemi włosy.
— Czego ty tu idziesz? Meir! — stłumionym szeptem wyrzekł człowiek ten.
— A czemu ty, Jochelu, iść mi nie pozwalasz? — odpowiedział Meir i chciał ominąć stojącą mu na drodze przeszkodę, ale Jochel przytrzymał go silnie za rękaw od surduta.
— Czy ty już na tym świecie żyć nie chcesz? — szeptał, — mnie ciebie żal, bo ty dobry jesteś i ja tobie mówię: idź ty sobie ztąd.
— A jeżeli ja ciekawy jestem wiedziéć, co to tutaj takiego Reb Jankiel ze swymi szynkarzami i z temi beczkami robi?
— A co tobie do tego? — zaszeptał raz jeszcze Jochel, niech twoje oczy nie widzą i twoje uszy nie słyszą tego, co tutaj Reb Jankiel robi! On wielkie interesa robi i ty jeszcze mu przeszkodzisz... A na co tobie przeszkadzać? czy ty będziesz z tego korzyści jakie miał? czy ty co przeciw niemu możesz?
Meir stał chwilę jak oniemiały. Potém odwrócił się i poszedł zwolna w inną stronę.
— Czy ja co mogę? — wymówił drgającemi wargami.
Przechodząc mimo chaty Abla Karaima, zobaczył Gołdę, która stała jeszcze w oknie. Skinął ku niéj głową i rzekł:
— Śpij w pokoju!
Ale ona zawołała go:
— Meir! tu jakieś dziecko siedzi na ziemi i śpi!
Meir zbliżył się i spostrzegł w istocie u końca ławki, na któréj siedział był przed chwilą, skurczoną na ziemi, szarą postać dziecięcą.
— Lejbele! — rzekł ze zdziwieniem.
Nie widział chłopca, który tu za nim przyszedł i cicho za nim téż usiadł. Teraz spał on tu głęboko, łokcie wspierając na podniesionych kolanach, a głowę trzymając w obu dłoniach.
— Lejbele! — powtórzył Meir i położył dłoń na głowie śpiącego.
Dziecię obudziło się, otworzyło senne oczy i, wznosząc je ku twarzy pochylającego się nad niém młodzieńca, uśmiechnęło się.
— Czego ty tu przyszedłeś, Lejbele? — uśmiechając się téż, zapytał Meir.
Dziecko namyślało się chwilę, potém odpowiedziało:
— Za tobą...
— Ojciec i matka nie wiedzą, gdzie ty się podziałeś...
— Ojciec już śpi i matka już śpi... — zaczął Lejbele, przechylając głowę na obie strony i wciąż uśmiechając się.
— I kozy już śpią... — dodał po chwili, i na wspomnienie zapewne tych najlepszych towarzyszek swoich, zaśmiał się głośno.
Ale z ust Meira zniknął przelotny uśmiech, wywołany uśmiechem dziecka. Wyprostował się, westchnął i pochylając głowę, wymówił do siebie:
— Co mnie teraz robić?
Gołda obu dłońmi objeła swoję głowę, podniosła twarz i smutnemi oczyma patrzała w gwiaździste niebo. Po chwili szepnęła zcicha i nieśmiało:
— Ja zejdy spytam się! Zejde bardzo uczony jest... on całą biblią na pamięć umié:
— Spytaj się! — odpowiedział Meir.
Dziewczyna zwróciła się ku ciemnemu wnętrzu chaty i zawołała:
— Zejde! Co Jehowa czynić każe człowiekowi, od którego lud odwraca twarz swoję za to, że on przeciw sercu swemu robić i mówić nie chce?
Na zapytanie to, Abel przerwał modlitwę odmawianą półgłosem. Przywykł był snadź do częstych zapytań wnuczki i do udzielania na nie odpowiedzi, bo milczał, długo w rozważaniu słów jéj, czy w przypominaniu sobie słów świętych, zatopiony. Potém, w ciemności, napełniającéj wnętrze chaty, ozwał się stary, trzęsący się, lecz podniesiony nieco głos jego:
— Jehowa rzekł: uczyniłem cię, proroku, stróżem Izraela! Słuchaj mowy mojéj i powtarzaj ją ludowi twemu. Jeżeli czynić to będziesz, nazwę cię wiernym sługą moim, lecz jeśli milczéć będziesz, na głowę twoję spadną nieszczęścia Izraela!
Stary głos, wymawiający słowa te, umilkł, a Meir słuchał jeszcze z podniesioną, pobladłą twarzą i żarzącém się okiem. Po chwili wskazał palcem ku temu punktowi ciemnéj izby, w którym znowu szemrać poczynała modlitwa starca i drżącym głosem, rzekł:
— To jest prawda! przez usta jego przemówił stary Zakon Mojżeszowy! prawdziwy nasz Święty Zakon!
W oczach Gołdy świeciły wielkie łzy, ale nie widział ich Meir. Zatopiony w myśli jakiéjś, która objęła i rozpłomieniła całą jego istotę, zwolna skinał głową ku młodéj dziewczynie na znak pożegnania i odszedł.
Ona pozostała u otwartego okna i patrzała za odchodzącym. Postawa i twarz jéj były spokojne, ale po ciemnych, chudych licach, łzy płynęły jedna za drugą.
— Prorokowi Ozeaszowi głowę ścięli... Proroka Jeremiasza z Palestyny wygnali!... — szeptała.
Meir zaś, o kilkanaście kroków od małéj chatki znajdując się, z podniesioną ku niebu bladą twarzą, wymówił:
— Rabbi Akiba za prawdę swoję w wielkich męczarniach umarł!
Oczy Gołdy szeroko otwierały się, aby módz jak najdłużéj dojrzéć, pośród wieczornych ciemności, oddalającą się zwolna postać młodzieńca. Powoli splotły się jéj ręce, a usta, zwilżone łzami, szepnęły:
— Jak Ruth powiedziała świekrze swojéj, Noemi, tak niech ja powiem tobie, światłości duszy mojéj: Bóg twój jest Bogiem moim, lud twój jest ludem moim, a smutek mój ja dam za towarzysza twemu smutkowi i duszę moję rozwiodę z ciałem razem z duszą twoją!...
W ten sposób dzieci te, przejęte nawskróś tchnieniem starych dziejów i podań Izraela, które im całą mądrość świata zastępować musiały, z nich czerpały dla siebie naukę, pociechy, męztwo i łzy.




VIII.

Na świecie dniało zaledwie, ale w domowstwie Jankla Kamionkera, oprócz dzieci najmniejszych, nikt już nie spał. Wschodzący dzień ważnym miał być dla właściciela zajezdnego domu, — był to albowiem jeden z głównych w roku dni targowych, sprowadzających do miasteczka tłumy okolicznéj ludności wszech stanów i stopni społecznych. To téż dwie córki Jankla, dorosłe, silne, brzydkie i rozczochrane dziewczyny, z pomocą czternastoletniego brata, Mendla, którego gapiowata i złośliwa twarz nosiła na sobie ślady długoletnich już studyów, w hederze Reb Mosza odbywanych, uprzątały zlekka dwa paradne pokoje, przeznaczone dla najdostojniejszych gości, — przybrane w żółte, odwieczne, kulawe sprzęty, popielate od brudu firanki i w gliniane wazony, z których wyrastały ciemne jakieś karykatury roślin.
Obok paradnych apartamentów tych, znajdowała się ogromna izba szynkowa, w któréj zazwyczaj, w dnie podobnych zjazdów, zgromadzały się, piły i tańczyły tłumy wieśniaków. W izbie téj dziéwka służąca próbowała czyścić, nigdy nie wyczyszczające się, długie, wązkie stoły, ustawione dokoła ław, otaczających ściany, i rozniecała skąpy ogień w głębokiém i czarném jak otchłań piecowisku; ranek bowiem chłodny był, a wielką, nizką szynkownię napełniało powietrze stęchłe i wilgotne.
W mieszkaniu Jankla, w pierwszéj od wejścia izbie, u dwóch okien, wychodzących na plac targowy, pusty jeszcze zupełnie i mgłą poranną okryty, stały dwie osoby: Jankiel i żona jego Jenta. Twarzami zwróceniu ku oknom, odmawiali oni oboje długie modlitwy poranne.
Jankiel, w takiém już ubraniu, w jakiém zwykle dnie całe przepędzał, więc w długim, wyszarzanym chałacie i grubéj czarnéj chustce, wkoło szyi okręconéj, modlił się głośno:
— Błogosławym bądź Boże, Panie świata, za to, żeś nie stworzył mnie poganinem! Błogosławionym bądź za to, żeś nie stworzył mnie niewolnikiem! Błogosławionym bądź za to, żeś nie stworzył mnie kobietą!
Wymawiając to śpieszącemi się i drżącemi od żarliwości ustami, kołysał postać swą w tył i naprzód namiętnemi ruchy. A w téjże chwili Jenta, w szafirowym kaftanie bez rękawów i krótkiéj spódnicy, z pod któréj ukazywały się stopy w ciemnych pończochach i płytkiém obuwiu, składała przed oknem krótkie, szybkie pokłony i znacznie ciszéj od męża swego wymawiała:
— Błogosławionym bądź Boże, Panie świata, za to żeś stworzył mię tak, jak była wola Twoja.
Jankiel zarzucił sobie na piersi i plecy lekką płachtę płócienną, u czterech końców któréj wisiały białe sznurki, i mówił:
— Błogosławionym bądź Boże, Panie świata, któryś oświecił nas przykazaniami swojemi i dał nam zakon o cycelach!
Jenta z krótkim pokłonem zaszeptała głośniéj:
— Błogosławionym bądź, Panie świata, który oswobadzasz więźniów i prostujesz tych, co zgięci są w łęki!
Jankiel przebierał palcami nici, wiszące u rozpostartego przed nim na stołku tałesu, mówiąc:
— Wielkim jesteś Boże, Panie świata! bardzo wielkim! Oblokłeś się wielkością i światłością, jako płaszczem!
Jenta, kłaniając się wciąż, wzdychać ciężko zaczęła:
— Błogosławionym bądź Boże, Panie świata, — szeptała, — który dajesz siłę zmęczonemu, sen z oczu, a drzemanie z powiek moich spędzasz!
Wziął nakoniec Jankiel ze stołka tałes swój, a owijając się płaszczem tym z białéj, miękkiéj materyi o żałobnych szlakach, podniósł twarz wysoko i zawołał:
— Błogosławionym bądź, Panie świata, za to, żeś oświecił nas przykazaniami swemi i rozkazał nam oblekać się w tałes!
Potém jeszcze, kołysząc się wciąż i poruszając ustami, włożył na głowę rzemień ze sporym guzem, przylegającym do czoła, a inny podobny okręcając w koło palca swego, wymówił:
— Zaręczę cię z Sobą na wieki! zaręczę cię z Sobą w prawdzie, miłości i łasce! zaręczę cię z Sobą w wierze, przez którą poznasz Pana!
Tak byli zatopieni w modlitwach swych, że nie usłyszeli rozlegających się za nimi kroków ciężkich a śpiesznych.
Meir Ezofowicz przeszedł szybko izbę, w któréj modlili się Jankiel i żona jego, i, minąwszy izdebkę, napełnioną łóżkami, skrzyniami i kołyskami, w któréj spało jeszce dwoje małych dzieci, uchylił zcicha nizkie drzwiczki, prowadzące do izdebki kantora.
Szaro tu jeszcze było od porannego świtania. W błękitnawym zmroku, który napełniał izdebkę, twarzą zwrócony ku oknu, stał Eliezer i modlił się także. Usłyszał on wejście przyjaciela, bo zrazu głowę ku niemu zwrócił, modlitwy swéj jednak nie przerwał. Owszem, wzniósł nieco w górę ręce swe i jakby wezwać chciał przybyłego do wspólnych modłów, głośniéj wymówił:
— Boże Izraela! zagaś płomienny gniew Twój i zdejm niedolę z głowy ludu Twego!
Meir stanął o parę kroków za modlącym się przyjacielem, i odpowiedział słowami, któremi zazwyczaj lud odpowiada kantorowi intonującemu modlitwy:
— Spójrz z niebios i ujrzyj, jakośmy stali się pośmiewiskiem i wzgardą między narodami; jako jagnię wiedziono nas na męki, hańbę i zniszczenie!
— Jednak nie zapomnieliśmy imienia Twojego; nie zapomnij-że i Ty o nas! — intonował znowu Eliezer.
W ten sposób odpowiadając sobie wzajem, dwaj młodzi ludzie, odmawiali wspólnie jednę z najpiękniejszych modlitw, jakie kiedykolwiek z rozbolałych serc ludzkich podnosiły się do nieba. W modlitwie téj słowo każde jest łzą, a każda strofa akordem, opiewającym tragiczne dzieje wielkiego ludu.
— O! wyrzecz się pomsty swéj i okaż litość wybranemu Twemu! — mówił kantor.
— Obroń nas Panie i nie oddawaj nas w ręce okrutnych! Bo i pocóż mówić mają ludzie: Kędyż ich Bóg!
— Usłysz jęk nasz i nie oddaj nas w ręce wrogów, pragnących zgładzić imię nasze! Wspomnij, coś zaprzysiągł przodkom naszym: „Rozmnożę potomstwo wasze jako gwiazdy“, a teraz z wielkiego mnóstwa, pozostało już nas tak mało!
— Jednak nie zapomnieliśmy imienia Twego; nie zapomnijże i Ty o nas!
— O, straży Izraelowa, chroń ostatki Izraela, ażeby nie zginął lud wierzący w jedyne imię Twoje i mówiący: Pan nasz, Bóg jedyny!
Postawy dwóch przyjaciół były wśród modlitwy tak różne, jak różnemi były ich charaktery. Eliezer wznosił w górę drżące nieco ręce, błękitne oczy jego wilżyły się od miękkiego wzruszenia, a wiotka postać chwiała się mimowoli, zjęta jakby rozmarzeniem czy zachwytem. Meir stał prosto i nieruchomo, z ramionami skrzyżowanemi na piersi, z ognistą źrenicą, utkwioną w błękitnawe obłoki, i z głęboką zmarszczką na czole, która całéj twarzy jego nadawała wyraz tłumionego gniewu i bólu. Obaj jednak modlili się całém sercem, z wiarą głęboką w to, że: Straż Izraelowa, Bóg jedyny, słyszy ich głosy. U końca modlitwy dopiéro rozdwoiły się ich duchy. Eliezer intonował prośbę za izraelskich uczonych i mędrców.
— Podtrzymuj, Ojcze nasz niebieski, mędrców Izraela z żonami, dziećmi i uczniami ich, wszędzie, gdziekolwiek przebywają! Wołajcie: Amen!
Meir nie wymówił Amen. Milczał chwilę, a gdy kantor milczał także, odpowiedzi czekając, Meir podniesionym nieco głosem i drżącemi usty mówić zaczął:
— Braci naszych z domu Izraelowego, poddanych ubóstwu i grzechom, gdziekolwiek przebywają, wywiedź z oków na swobodę, z ciemności na światłość, jak najprędzéj! Wołajcie: Amen!
— Amen! — zawołał Eliezer i zwrócił się twarzą ku przyjacielowi.
Wyciągnęli ku sobie ręce i uścisnęli się wzajem.
— Eliezer! — rzekł Meir, — ty dziś nie tak wyglądasz, jak tydzień temu!
— I ty, Meirze, nie tak wyglądasz! — odpowiedział kantor.
— Nad naszemi głowami jeden tylko tydzień przepłynął, ale czasem jeden tydzień, to więcéj niż dziesięć lat...
— Ja przez ten tydzień wiele przecierpiałem, — szepnął kantor.
Meir nie skarżył się.
— Eliezer! — rzekł, — daj mi More Nebuchim[5]. Ja po tę książkę przyszedłem dziś do ciebie tak rano. Mnie téj książki bardzo teraz potrzeba!
Eliezer stał z pochyloną głową.
— U mnie téj książki niéma już! — wyrzekł zcicha.
— A gdzież ona jest? — zapytał Meir.
— Książki téj, Meirze, z któréj głowy nasze piły światłość, a serca nadzieję, na całym świecie już niéma! Ją ogień pożarł, a prochy jéj na śmiecisko wyrzucono...
— Eliezer! ty zląkłeś się i oddałeś ją na pożarcie ogniowi! — zawołał Meir.
— Moje ręce nie mogłyby popełnić takiego morderstwa; żeby nawet usta moje rozkazywały im uczynić to, oneby ust moich nie posłuchały. Ale tydzień temu przyszedł tu ojciec mój i z wielkim gniewem rozkazał mi, ażebym oddał mu tę „przeklętą“ książkę, którą my razem w Sabbat czytaliśmy na łące. Ja milczałem. On krzyczał: czy u ciebie jest ta książka? — powiedziałem: u mnie; ale kiedy znowu zapytał się mnie: gdzie ona jest? — ja milczałem. Biłby mię, ale wspominając na mój urząd w synagodze i na wielką miłość, którą lud ma dla głosu mojego, lękał się dotykać ciała mego. Zaczął tylko wszystko rozrzucać w izbie, a jak pościel rozrzucił, to i książkę znalazł. Chciał ją nieść do rabina, ale ja wtedy do nóg jemu upadłem i prosiłem, żeby on tego nie robił, bo nie pozwolonoby mi za to śpiewać przed Panem i odebranoby mi tę miłość, którą lud ma dla mnie za śpiewanie moje. Ojciec sam tego zląkł się, bo on dumny bardzo z tego, że syn jego, taki młody, ma już wielki zaszczyt w synagodze, i on myśli, że za to, iż syn jego Panu śpiewa i ludowi słowa modlitwy podaje, Pan jemu powodzenie w interesach dawać będzie i grzechy mu jego przebaczy. Nie poniósł książki do rabina, ale ją sam w płomień rzucił, a gdy się już paliła, śmiał się i skakał z radości...
— I ty, Eliezer, patrzałeś na to, i nic nie robiłeś... — drżącym głosem zapytał Meir.
— A co ja miałem robić? — odszepnął kantor.
— Jabym książkę tę na piersi mojéj położył... jabym ją ramionami memi do siebie przycisnął... jabym powiedział ojcu: kiedy ty ją do ognia rzucać chcesz, rzuć-że razem i mnie!...
Słowa te Meir wymówił z iskrzącym się wzrokiem i płomieniem rumieńca na czole; Eliezer stał przed nim smutny, zawstydzony, z pochyloną twarzą i spuszczonym wzrokiem.
— Ja nie mogłem, — szepnął, — ja lękałem się, żeby mię od ołtarza Pana nie odepchnięto i przed ludem za bezbożnego nie ogłoszono... ale popatrz na mnie, Meir, i zobacz czy pisania mistrza naszego ja nie kochałem tak, jako duszy mojéj... odkąd jego niéma już w izdebce mojéj, twarz moja pobladła, a powieki zaczerwieniły się od łez...
— O, łzy, łzy, łzy twoje! — zawołał Meir, siadając gwałtownie na stołku i czoło ujmując w obie dłonie; — o! te łzy, łzy, łzy twoje, Eliezer! — powtarzał szczególnym głosem, szyderskim niby, niby łzawym; — one przez wiekuistość płynąć mogą, a nic dobrego nie uczynią ani Tobie, ani mnie, ani Izraelskiemu ludowi! Eliezer! ja ciebie kocham jak brata! ty źrenica w oku mojém! ale ja łez twoich nie lubię i na powieki twoje od nich zaczerwienione patrzéć nie mogę! Eliezer! nie pokazuj ty mi nigdy łez swoich, ale pokaż ty mi choć raz ogień w oczach swoich, i siłę w tym głosie swoim, dla którego lud taką miłość czuje, że byłby jemu posłuszny, jak dziecko matce. — Złorzecząc w ten sposób łzom przyjaciela, Meir sam oczy miał pełne łez. Nie chciał może ukazać ich, bo zakrył twarz dłońmi. Zakołysał téż boleśnie postać swą i mówił daléj:
— Oj! oj! oj! Eliezer! co ty zrobiłeś, książkę tę ojcu swemu na spalenie dając! Zkąd my teraz drugie źródło mądrości dostaniemy! Gdzie my teraz głos jedynego mistrza naszego usłyszymy! Płomienie pożarły duszę dusz naszych, a prochy jéj na śmiecisko wyrzucono... rozniosą je wiatry na wszystkie strony, a jeżeli dusza mistrza naszego zobaczy je lecące tak na zginienie, zasmuci się i rozgniewa bardzo i powié: oto drugi raz wyklęli mię ludzie!
Mówiąc tak, nie mógł już utaić namiętnego płaczu, który go porywał. Łzy bujne i gęste, przenikając mu przez palce, spadały na chropowatą powierzchnię stołu. Nagle przestał wyrzekać i płakać. Umilkł i nie zmieniając postawy, pogrążył się w cichym żalu czy rozmyślaniu.
Eliezer otworzył okno.
Na piaszczystym gruncie rynku snuły się tu i ówdzie różowe i złotawe ścieżki. Były to pierwsze promienie słońca, które wschodzić zaczynało. Jedną ze świetlistych ścieżek tych postępował, ku domowstwu Kamionkerów zmierzając, wysoki, barczysty, bosonogi człowiek. Ciężkie stąpania jego ozwały się wkrótce w blizkości okna, przy którém siedzieli dwaj młodzi ludzie. Meir podniósł twarz, a chociaż głowa idącego człowieka o rozczochranych włosach i nabrzmiałych ustach mignęła mu tylko przed oczyma, poznał, że był to Jochel.
W parę minut potém, tuż za otwartém oknem, przeszli szybko dwaj ludzie czarno ubrani. Jeden wysoki był, poważny i błogo uśmiechnięty, drugi nizki, żwawy i ze zmarszczoném czołem pod gęstwiną popielatych od siwizny włosów. Byli to: Morejne Kalman i Abram Ezofowicz.
Szli tu snadź nie przez plac, na którym widać ich wprzódy nie było, ale drogą jakąś uboczną, ukrytą za ścianami i podwórzami domowstw, bo ukazali się nagle zkądsiś, z za węgła nizkiego zajezdnego domu. Z chodu ich, milczenia i z saméj twarzy Abrama, schmurzonéj i niespokojnéj, znać było, że życzyli sobie gorąco, aby nikt ich tu przybywających nie widział. Przebywszy elastyczny od nagromadzonego śmiecia grunt, który oddzielał okna domowstwa od podjazdowych słupów, zniknęli, jak przed chwilą Jochel, w sieni głębokiéj, mrocznéj jeszcze zupełnie i będącéj zarazem stajnią.
Eliezer oderwał w téj chwili wzrok od nabożnéj książki, którą czytać zaczął, i spojrzawszy na Meira, zawołał:
— Meir! dla czego twarz twoja zrobiła się tak srogą? Ja u ciebie takiéj srogiéj twarzy nie widziałem nigdy!
Mogło się zdawać, że Meir nie usłyszał nawet wykrzyku przyjaciela. Ze wzrokiem utkwionym w ziemię, szeptał do siebie:
— Stryj mój Abram! Stryj mój Abram! biada domowi naszemu! wstyd i hańba domowi Ezofowiczów!
W izbie przyległéj, cienkiemi, nizkiemi drzwiami oddzielonéj od izdebki kantora, odezwały się teraz głośne i tłumne szmery. Najpierw Jankiel krzyknął tam na żonę, aby wyniosła i wyprowadziła dzieci; potém załopotało po podłodze przydeptane, płytkie obuwie Jenty; dzieci rozbudzone zapłakały, a gdy coraz przeraźliwszy wrzask oddalał się w głąb’ domu, tuż za ścianą ozwały się stąpania kilku ludzi, śpieszne i głośne posuwanie drewnianych stołków, i nakoniec stłumiony, lecz dość głośny, bo gwałtowny, szept rozpoczynającéj się rozmowy.
Meir wstał nagle ze stołka.
— Eliezer! — rzekł śpiesznie, — idźmy ztąd!
— Dla czego my mamy ztąd iść? — zapytał kantor, odrywając isę znowu od nabożnego czytania swego.
— Bo ściana ta cienką jest... — zaczął Meir.
Nie dokończył i umilkł nagle, bo za ścianą dał się słyszéć gwałtowny wykrzyk stryja jego Abrama:
— Ja o tém nic nie wiedziałem! ty, Janklu, nic mi o tém nie powiedziałeś.
Jednocześnie zabrzmiał żółciowy, przykry śmiech Jankla.
— Bo ja mam rozum w głowie! — zawołał, — ja wiedziałem, że u ciebie, Abramie, zgoda na interes taki trudna będzie! Ale jak ja sam interes ten załatwię...
— Szaa! — syknął Kalman, a dwa głosy, które podniosły się były przed chwilą, zaczęły znowu szeptać.
— Eliezer! idź ty ztąd! — zawołał Meir.
Kantor nie rozumiał nic.
— Eliezer! — czy ty chcesz czcić ojca swego, jak przykazaném jest na górze Synai?
Syn Kamionkera westchnął.
— Ja, płacząc, proszę Jehowy, abym mógł czcić ojca mego...
Meir rękę jego pochwycił.
— Nu, to idź ztąd! idź ztąd! bo jak zostaniesz tu jeszcze trochę, nigdy już... nigdy... nigdy czcić ojca swego nie będziesz...
Młody człowiek mówił to z takiém uniesieniem, że Eliezer zbladł i zmięszał się bardzo.
— A jak ja pójdę teraz ztąd? — szepnął, jeżeli oni o wielkim sekrecie rozmawiają...
Tu znowu zabrzmiał za ścianą głośniejszy nieco wykrzyk Jankla:
— Chajet Szmul, nędzarz, i furman Jochel, złodziéj... oni obaj grube pieniądze wezmą...
— A chłopi co wódkę wieźli? — zawołał Abram.
Jankiel zaśmiał się.
— Oni u moich szynkarzy, z ciałami, duszami i dobytkami swemi, w kieszeniach siedzą...
— Szaaa! — syknął znowu flegmatyczniejszy i ostrożniejszy od towarzyszy swych Kalman.
Tym razem Eliezer drżéć już począł. Pzrebłysk domysłu jakiegoś w głowie jego zaświtał.
— Meir! Meir! — zaszeptał z niezwykłą sobie gwałtownością, — ja chcę ztąd iść, ale tamtędy, koło nich, lękam się... bo oni domyślą się, że ja z ich sekretu dowiedziałem się czegoś...
Meir jedną ręką odsunął stół przy oknie stojący, drugą popchnął przyjaciela ku otwartemu oknu.
W mgnieniu oka Eliezer zniknął z izdebki. Wtedy Meir wyprostował się i rzekł do siebie:
— Nu! teraz ja im pokażę się! nich wiedzą, że tu były uszy, które słyszéć mogły!
Mówiąc to, otworzył nizkie drzwiczki i wszedł do sąsiedniéj izby.
Tu, pod ścianą, na trzech blizko ku sobie przysuniętych stołkach, siedzieli trzéj ludzie. Rozdzielał ich mały stół z prostego białego drzewa. Jankiel i Abram wspierali się na nim łokciami i nizko pochylali ku sobie głowy. Kalman siedział wyprostowany, wspaniały błyszczący od okrywającéj go sajety, jak zwykle. Jankiel miał twarz płonącą od ceglastych, gorączkowych rumieńców, — Abram był blady; oczy pierwszego połyskiwały ostro, chciwie, złośliwie, — wzrok drugiego spuszczał się ku ziemi, jakby w trosce i srogiéj niepewności. Ale plastycznego spokoju Kalmana nic zachwiać nie mogło. Policzki jego rumieniły się zwykłą czerstwością, a na pulchnych wargach spoczywał wiekuisty miodowy uśmiech doskonałego zadowolenia.

Gdy Meir otwierał drzwiczki, do uszu jego doszły jeszcze wyraźnie słowa stryja jego, Abrama:
Meir ukazuje się Kalmanowi, Abramowi i Kamionkerowi podczas tajemnéj ich narady.
— A jeżeli cały dwór spali się razem z podwałem?[6]

— Aj! aj! aj! — odszepnął szyderczo Kamionker, — wielka biéda! Jeden Edomita więcéj żebrakiem się zrobi!
Tu mówiący umilkł i zatrząsł się cały od trwogi, czy gniewu. Zobaczył otwierające się drzwiczki i wchodzącego przez nie Meira. Zobaczyli go téż dwaj towarzysze jego. Uśmiechnięte usta Kalmana otworzyły się szeroko; czoło Abrama zmarszczyło się groźnie.
Meir widział wrażenie, które sprawiło wejście jego. Przestąpiwszy próg, zatrzymał się na chwilę i wzrok utkwił w twarzy stryja swego. Wzrok to był przenikliwy, śmiały, ale zarazem taki jakiś pokorny, smutny i błagalny, że, spotkawszy się z nim, oczy Abrama niespokojnie zamigotały i spuściły się ku ziemi. Głowa jego, szarą siwizną okryta, pochyliła się także, a ręce opadły na kolana i drżéć zaczęły.
Meir zwolna przeszedł izbę i wnet znalazł się w innéj, w któréj nikogo nie było, oprócz stojącego pomiędzy ścianą a piecem Jochela. Stał on tam w wyczekującéj jakby postawie, plecami łachmaniastego spencera wycierał nędzną pobiałę ściany, a bezmyślnemi oczyma spoglądał na bose swe stopy.
Za odchodzącym ozwał się wykrzyk Jankla.
A ferszołtener! (przeklęty).
Abram i Kalman milczeli długo.
— Dla czego ty, Janklu, w takie złe miejsce nas przyprowadziłeś? — flegmatycznie zapytał potém Kalman.
— Dla czego ty nas nie ostrzegłeś, że za temi drzwiami może kto być i słyszéć? — gwałtownie zaszeptał Abram.
Jankiel tłómaczył się, że za drzwiami temi była izdebka syna jego, kantora, który dla interesów zupełnie jest obojętny, wcale ich nie rozumié, a czytając zawsze i modląc się, nic wkoło siebie nie słyszy.
— Zkąd ja mogłem wiedziéć, że ten przeklęty dzieciak tam był? którędy on wszedł? chyba przez okno, jak złodziéj?
— Nu, — rzekł po chwili, namyślając się i ośmielając, — a co to szkodzi, że on słyszał? On Izraelitą jest! naszym! On pary z ust przeciwko swoich wypuścić nie będzie śmiał!
— On może śmiéć; — zauważył Kalman. — Ale my na niego oko miéć będziemy, i jeżeli jego usta choć jedno słowo z siebie wypuszczą, zegniemy go w łęk...
Abram wstał.
— Róbcie co chcecie, — rzekł porywczo, — ja do tego interesu należéć nie chcę...
Jankiel rzucił na niego zjadliwe spojrzenie.
— Nu, — rzekł, — i owszem. Dla mnie i dla Kalmana zarobek będzie większy... bo czyje ryzyko, tego i korzyść powinna być...
Abram usiadł. Ciężka walka malowała się na twarzy jego wrażliwéj, nerwowéj, zbrużdżonéj namiętnościami w różne kierunki.
Jankiel, który trzymał w ręku kawałek krédy, zaczął pisać nią na małéj czarnéj tabliczce.
— Ośm tysięcy wiader, — mówił, — po cztery ruble wiadro, 32,000 rubli... Trzy w 32-ch tysiącach... 10,666 rubli, 66 kop. i ⅓... Po 600 rubli od każdego wezmą Jochel i Szmul, nu! dla nas będzie po 10,066 rubli, 66 kop. i ⅓.
Abram wstał znowu. Nic jednak nie mówił; — patrzał w ziemię i w obu rękach miął chustkę. Po chwili, nie podnosząc oczu, zapytał:
— A kiedy to nastąpi?
— To bardzo prędko nastąpi! — odpowiedział Jankiel.
Abram, nic już więcéj nie mówiąc i nie żegnając towarzyszy, szybkim krokiem wyszedł z izby.
Śród obszernego placu zaczynał się ruch, gwar i turkot przybywających na wielki targ wozów i ludzi. Ludność całego miasteczka stała już na nogach, gotując się do robienia w dniu tym licznych i najróżnorodniejszych interesów. W domu Ezofowiczów nikt téż już nie spał; wstano tam także wcześniéj, niż zwykle.
W stronie domu, którą zamieszkiwali z rodzinami swemi Rafał i Ber, słychać było kilka głosów męzkich, rozmawiających ze sobą żywo, głośno i wesoło. Wymieniano tam różne przedmioty handlu, i przy każdym z nich stawiano liczne szeregi cyfr. W rozmowę tę mieszało się od czasu do czasu opowiadanie jakieś, śpiewnym głosem wypowiadane, a po niém następowały wykrzyki zdziwienia, tłumne zapytania, albo wesołe śmiechy. Czuć tu było pokój i zadowolenie ludzi pracujących gorliwie około dobrobytu swego i rodzin swych, a troskę o sprawy życiowe osładzających sobie wzajemną otwartością, ufnością i przyjaźnią.
W dużéj, widnéj bawialnéj izbie, pachnącéj jedliną, któréj gałązkami dnia tego posypano podłogę, staranniéj jeszcze niż zwykle wymytą i wymiecioną, na staréj żółtéj kanapie, przed stołem zasłanym barwistą serwetą, siedział Saul w odświętném ubraniu z błyszczącéj sajety, w aksamitnéj czapeczce na srebrzystych włosach, i zwolna, szczerozłotą łyżeczką, popijał woniejącą, wyborną herbatę. Ogromny, błyszczący jak złoto, samowar, nie stał poranku tego jak zwykle na szafie, przez szyby któréj przeglądały dostatnie naczynia kuchenne i stołowe, lecz żarzył się węglami i buchał parą w sąsiedniéj izbie wielkiéj, czystéj, ławami i stołami dokoła ostawionéj, a jaskrawo oświetlonéj szerokim płomieniem ogniska, roznieconym w wielkim kuchennym piecu. Nastawienie ogromnego samowaru tego, szerokość kuchennego ogniska, żwawe krzątanie się około niego niewiast i dość licznéj służby domowéj, a także odświętne ubranie Saula i niepokalana białość firanek, ozdabiających okna bawialnéj izby, objawiały, że w domowstwie bogatéj rodziny kupieckiéj spodziewano się dnia tego licznych gości, i na przyjęcie ich czyniono wesołe i staranne przygotowania.
Teraz przecież ranek był wczesny jeszcze i stary Saul siedział sam jeden, lubując się widocznie atmosferą ładu i dostatku, która go otaczała, jak téż odgłosami rozmów i krzątań się, napełniających od szczytu do podstaw dom obszerny i ludny. Była to jedna z chwil, dość częstych zresztą, które poważnemu patryarsze starożytnego rodu w całéj pełni uczuć dawały wszystkie łaski i dostojeństwa, obficie zlane przez Jehowę na błogosławioną starość jego.
Zaledwie jednak otworzyły się drzwi od sieni, a przez nie wszedł do izby Meir, pierzchnęła błogość, napełniająca przygasłe źrenice Saula. Widok wnuka przywiódł mu snadź na pamięć bolący cierń jakiś, o którym, wśród wdzięcznego rozpamiętywania kwiatów żywota swego, zapomniał był przed chwilą. Pierwsze téż spojrzenie na młodego człowieka sprawiało wrażenie fałszywéj, a raczéj smutnéj i burzliwéj nuty, wmieszanéj w akord harmonijny i wesoły. Troska i niepokój malowały się na pobladłéj twarzy jego, a w oczach płonął ogień wzburzonych uczuć i myśli. Wszedł do izby śmiało i prędko, ale gdy spotkał się wzrokiem ze spojrzeniem dziada, pochylił twarz i zwolnił nieco kroku. Niegdyś zbliżał się on do dobroczyńcy i ojca swego z ufnością i pieszczotą ulubionego dziecka. Teraz jednak czuł, że pomiędzy nim a starcem tym, który wypiastował dzieciństwo i młodość jego, wznosiła się coraz wyższa i twardsza zapora. Wiedział téż, że zaporę tę wzniósł sam słowami i postępkami swemi; tęskno mu było za dawną czułością przygasłych oczu tych, które teraz patrzały nań surowo i gniewnie; to téż zbliżył się do dziada ze spuszczoną smutnie powieką, stanął przed nim w nieśmiałéj postawie i proszącym, pokornym prawie głosem, rzekł:
— Zejde! jabym chciał z tobą o jednéj ważnéj rzeczy pomówić!
Na widok nieśmiałości téj, z jaką ulubione mu niegdyś dziecko zbliżało się do niego, Saul mniéj surowym stał się, a więcéj smutnym.
— Mów! — odpowiedział krótko, lecz łagodnie.
— Zejde! czy pozwolisz mi zamknąć drzwi i okno, aby nikt rozmowy naszéj posłyszéć nie mógł.
— Zamknij! — odpowiedział Saul i z pewnym już niepokojem oczekiwał dalszéj rozmowy z wnukiem.
Meir zamknął drzwi i okno, a blizko dziada stanąwszy, zaczął:
— Zejde! ja wiem, że słowami mojemi przyniosę tobie znowu zmartwienie i kłopot. Ale do kogoż udać się mam? Ty dla mnie byłeś ojcem i dobroczyńcą; do ciebie naprzód ciągnie mię serce w każdéj zgryzocie mojéj...
Głos jego zadrżał. Widać mu było z twarzy, że głęboka czułość serca ciągnęła go do kolan i w ramiona starca tego, który, zmiękczony widocznie, z rozbłysłém nagle okiem, odpowiedział:
— Mów wszystko! chociaż mam przyczyny gniewać się na ciebie, bo ty nie jesteś takim, jakim pragnie widziéć się dusza moja, lecz nie zapomnę nigdy o tém, że jesteś synem syna mego, który prędko bardzo z oczu moich zniknął... Jeżeli ty kłopot jaki masz, ja go z głowy twojéj zdejmę, a jeżeli tobie kto krzywdę jaką wyrządził, ja stanę naprzeciw krzywdziciela twego i ukarzę go za ciebie...
Na Meira słowa te wywarły wpływ ośmielający i pocieszający.
— Zejde! — rzekł śmielszym już głosem, — na głowie mojéj, dzięki tobie, kłopotu żadnego niéma i mnie nikt krzywdy żadnéj nie wyrządził. Ale ja o jednym strasznym sekrecie dowiedziałem się i nie wiem sam, co z nim robić. Zataić go w sobie ja nie mogę. Więc pomyślałem, że o sekrecie tym tobie, zejde, powiem, żebyś ty, z siwemi włosami swemi i z powagą swoją, którą nad duszami ludzkiemi masz, grzechowi i wstydowi na przeszkodzie stanął...
Teraz już Saul wpatrywał się w twarz wnuka wpół z ciekawością, wpół z niezadowoleniem.
— Nu! — rzekł, — lepiéj daleko tym ludziom jest, którzy żadnych sekretów strasznych nie przenikają i nigdy o nich ust swoich nie otwierają. Ale ja boję się, że kiedy ty nie otworzysz serca swego przede mną, otworzysz je przed innymi ludźmi, i znowu z tego nieprzyjemności jakie wypadną... Mów! jaki to jest ten straszny sekret?
Meir odpowiedział:
— Sekret ten jest taki: Jankiel Kamionkier trzyma w possesyi od Kamiońskiego dziedzica wielką gorzelnią jego... On w téj gorzelni wypędził 6,000 wiader wódki, ale nie sprzedawał jéj przez całe lato. On jéj nie sprzedawał dla tego, że cena była nizka. Teraz cena podskoczyła w górę i on ją sprzedać chce, ale podatku, który od niéj rząd bierze, zapłacić nie chce...
— Mów ciszéj! — przerwał nagle Saul, którego twarz zdradzała wzrastający niepokój.
Meir głos zniżył do szeptu prawie:
— Żeby podatku nie zapłacić, Kamionker wódkę tę wykradł ze dworu i przeszłéj nocy przewiózł ją pod Karaimskie wzgórze, gdzie ją szynkarze z różnych stron targowali i rozkupywali... Ale on pomyślał sobie: a co będzie, jak urzędnik przyjedzie rewidować podwał i wódki nie znajdzie?... Wielka będzie odpowiedzialność za to i wielki sąd... Jak on tak pomyślał, to dwóch ludzi najął... Zejde! on dwóch nędzarzy pieniędzmi skusił...
— Sza! — zawołał nagle przyciszonym głosem Saul. — Milcz i niech żadne słowo więcéj z ust twoich nie wyjdzie! Już ja końca mowy twojéj domyśliłem się!
Ręce starca drżały; siwe brwi jego zsunęły się i zjeżyły.
Meir umilkł i pełnemi niespokojnego oczekiwania oczyma patrzał na dziada.
Saul milczał długo, potém, nie podnosząc spuszczonych powiek, niepewnym głosem wymówił:
— Twoje usta kłamstwo wyrzekły. To nie może być!

— Zejde! — zaszeptał Meir, — to prawda jest taka, jak to słońce, co dziś
Meir wyjawia tajemnicę Saulowi.
na niebie świeci! A dla czego to nie może być! Czy ty zejde, nie słyszałeś, że wypadki takie przytrafiały się już zaprzeszłego roku i przeszłego roku w różnych stronach... Takie wypadki, zejde, przytrafiają się coraz częściéj, a od nich każdemu prawemu Izraelicie serce ściska się od boleści, a czoło pali się od wstydu!

— Zkąd ty to wszystko możesz wiedziéć? Zkąd ty to wszystko tak dobrze możesz rozumiéć? ja tobie nie wierzę!
— Zkąd ja to wszystko mogę wiedziéć i rozumiéć! Zejde! ja w twoim domu chowałem się. A do twego domu wielu zawsze ludzi przychodziło i przyjeżdżało: Żydów i chrześcijan, kupców i panów, bogatych i biednych... Oni z tobą o interesach rozmawiali, a ja słuchałem i rozumiałem. Czemuż ja teraz nie mam rozumiéć?...
Saul milczał znowu. Najsprzeczniejsze uczucia malowały się na twarzy jego, głęboko zaniepokojonéj. Nagle, gniew na wnuka wezbrał mu w piersi.
— Ty zanadto rozumiesz! — zawołał, — ty zanadto ciekawy jesteś! Dusza twoja, pełna niespokojności, niespokojność wszędzie wnosi! Ty mnie spokój mojéj starości trujesz! Ja dziś szczęśliwy byłem, dopóki ciebie oczy moje nie zobaczyły! Jak ty wszedłeś, weszłą z tobą zgryzota!
Meir pochylił głowę.
— Zejde! — rzekł smutnie, — za co ty mnie łajesz? Ja nie ze swoim interesem do ciebie przyszedłem...
— A na co tobie do cudzych interesów mieszać się? — z wahaniem w głosie wyrzekł znowu starzec.
— To nie jest cudzy interes! — żywiéj już odparł Meir, — Kamionker Izraelitą jest... on nasz... a na co on brzydkiemi postępkami swemi duszę Izraela psuje i sławę jego przed światem plami? Zejde! i dla ciebie interes ten cudzym nie jest! Syn twój, Abram, do interesu tego należy!
Saul podniósł się nagle z kanapy i znowu na nią opadł.
— Syn mój Abram! — zawołał.
Potém bystrém, przenikliwém spojrzeniem przeszył twarz Meira.
— Ty nie kłamiesz?
— Ja widziałem i słyszałem... — szepnął Meir.
Saul namyślał się długą chwilę.
— Nu! — rzekł zwolna, — ty masz prawo skarżyć się przede mną na stryja swego! On brat twego ojca i z jego postępku spaść może wielkie nieszczęście i wielka hańba na ciebie i cały ród nasz. W rodzie Ezofowiczów takich paskudnych rzeczy nigdy nie bywało i ja synowi memu zabronię do interesu tego należéć...
— Zejde! powiedz ty także Kamionkerowi i Kalmanowi, żeby oni tego nie robili!
— Ty głupi jesteś! — rzekł Saul, — czy Kamionker i Kalman są synami mymi, albo mężami moich córek? Oni mię nie posłuchają!
— Jeżeli oni nie posłuchają, — zawołał Meir, — to ty, zejde, oskarż ich przed dziedzicem Kamiońskim... oskarż ich przed sądem!
Saul podniósł na wnuka wzrok nagle roziskrzony.
— Twoje rady głupie są! — zawołał z wybuchem, — twoje serce napojone żółcią i piołunem przeciw narodowi własnemu! Co to! ty z dziada swego donosiciela chcesz zrobić! ty chcesz, żeby dziad twój głowy braci swych, Izraelitów, niebezpieczeństwu poddawał! — Chciał jeszcze cóś mówić; ale w téj chwili otworzyły się drzwi i do izby weszło kilku Izraelitów, przybyłych z sąsiedztwa na targ Szybowski. Saul podniósł się nieco na ich powitanie, ale oni szybko ku niemu przystąpili, za ręce go ściskali i wraz z uprzejmemi pozdrowieniami oświadczali, iż celem przybycia ich do Szybowa były nie tyle interesa, które tu dnia tego sprawiać mieli, co chęć odwiedzenia mądrego i wysoce przez nich szanowanego Reba Saula. Reb Saul na grzeczności gości wzajemnemi grzecznościami odpowiadał; poważnym giestem wskazał im krzesła, dokoła stołu stojące; a sam, nie opuszczając poczesnego miejsca swego na żółtéj kanapie, w ręce chude i pomarszczone głośno klasnął. Hasło to wywołało z sąsiedniéj izby hożą dziewkę służącą, która na srebrnéj tacy kilka szklanek herbaty wniosła i przed gośćmi je ustawiła. Oni za gościnność przyjęcia sędziwemu gospodarzowi z uśmiechami i ukłonami dziękowali; herbaty, któréj mocna woń rozeszła się po izbie, z wyraźną przyjemnością zakosztowali, i wnet o interesach swych handlowych i sprawach familijnych żywe opowiadania i rozmowy wieść zaczęli.
Meir, ujrzawszy, że daremnie oczekiwałby teraz na możność dalszego rozmawiania z dziadem, usunął się do wielkiéj kuchennéj izby, w któréj wrzało jak w garnku. Tu także znajdowali się goście, całkiem tylko niepodobni do tych, których w bawialni ugaszczał naczelnik domu.
Na ławach, u ścian stojących, siedziało kilkunastu mężczyzn w ubogich znoszonych ubraniach, a córka Saula, Sara, i synowa jego, żona Rafała, uprzejmie z nimi rozmawiając, częstowały ich czarkami miodu, wielkiemi białemi chałami i dymiącym się w misach krupnikiem. Siedzący na ławach ludzie odpowiadali uprzejmym gospodyniom domu wesoło, ale trochę nieśmiało, a za ofiarowane sobie pożywienie pokornie bardzo dziękowali. Pochodzili oni bowiem z ubogiéj klassy okolicznych pachciarzy, szynkarzy, faktorów, przekupniów, trudniących się drobnym handlem. Ciemne twarze ich, chude ciała i zgrubiałe ręce objawiały życie ubóstwa, trosk i ciężkiéj walki o byt. Najdrobniejszy pieniądz, wyłożony za domem na konieczne pożywienie, byłby dla nich wydatkiem i uszczerbkiem znacznym; przybywając téż na targi do Szybowa, dążyli oni wprost ku domowstwu Ezofowiczów, którego drzwi szeroko i gościnnie otwierały się przed nimi zawsze, a w którém ugaszczanie ich chętne i dostatnie zwyczajem było, trwającym już parę setek lat.
Dwie kobiety więc, w jedwabnych spodnicach, w złotych kolcach i kwiecistych czépcach, z uśmiechami na rumianych ustach, krzątały się żwawo pomiędzy piecem kuchennym, z którego buchał jaskrawy blask ognia, a otwartemi oknami, u których obsiadali ławy pokorni i wdzięczni ich goście. Ale i za oknami jeszcze ukazywały się tłumnie nagromadzone twarze i wyciągające się ręce. Tam już był zbiór braci najuboższych, na targ przybyłych, nie w celu handlu i zarobków, ale dla obudzenia miłosierdzia szczęśliwszych swych współwyznawców. Z łachmanów, które ich okrywały, poznać można było żebraków, różnemi kolejami losu w ostateczne ubóstwo wtrąconych, a których miłosierdzie publiczne, jakkolwiek w gminie Szybowskiéj dość szeroko rozwinięte, ogarnąć sobą nie zdołało. Ludziom tym dziéwki służące rozdawały przez okna chléb, zsiadłe mléko i drobną miedzianą monetę. Gwar dziękczynień ich i błogosławieństw wnikał do izby i błogo snadź rozlegał się w sercach dwóch gospodarujących kobiet, bo uśmiechały się one coraz weseléj i dumniéj i z głębokich kieszeni swych wyjmowały coraz nowe garście miedzianych monet.
Ale i w innéj stronie izby kuchennéj wesołe i gwarne odbywały się sceny. Gromadka dziatwy domowéj, z kilkunastu chłopców i dziewcząt najróżniejszego wieku złożona, skupiła się tam pod ścianą, w odświętnych ubiorach i z odświętnemi łakociami przy ustach. Starsi chłopcy, milcząc, przypatrywali się przybyłym i przybywającym wciąż obcym ludziom i ciekawie rozmów ich słuchali; dziewczynki zdawały się, przeciwnie, nic nie widziéć dokoła siebie, tak zajęte były barwnemi spodniczkami, w które je przybrano, sznurami paciorek, które otaczały ich szyje i długiemi wstęgami, któremi związano im płowe lub czarne warkocze. Dziatwa najmłodsza pełzała po ziemi, wrzaskliwie śmiejąc się albo płacząc, a wszystko to żarliwie zajadało złociste obwarzanki, albo wielkie kawały chleba, błyszczące grubą warstwą miodu. Tuż obok gromadki téj pra- i pra-pra-wnuków, siedziała na ławie prababka Frejda. Dnie, dzisiejszemu podobne, gwarem swym, tlumem napływających do domu obcych twarzy, wstrząsały drzémiącym jéj umysłem i budziły w nim wspomnienia dawnéj przeszłości. W dniach takich, przed pamięcią pra-staréj kobiety migotały obrazy własnéj przeszłości jéj, obrazy dni, w których, szczęśliwą małżonką ukochanego Hersza swego będąc, tradycye i zwyczaje domu jego przyjęła za swoje i do utrzymania ich w całéj świetności przykładała się całą siłą serca swego, głowy i rąk. To téż i dziś złotawe źrenice jéj przytomniéj niż zwykle spoglądały dokoła, a na wargach zaledwie widzialnych rozkwitał uśmiech doskonałego zadowolenia. Wnuczki obudziły ją wcześniéj niż zwykle, podniosły z łoża, przyoblekły w najkosztowniejszą szatę, a teraz, przez wprowadzeniem jéj do bawialni, gdzie zwykłe miejsce swe u okna na najparadniejszym w domu fotelu zająć miała, strój jéj uzupełniały. Czarnooka Lijka spinała zawój prababki dyamentową gwiazdą; jedna z młodszych sióstr jéj wkładała w jéj uszy olbrzymie kolce z brylantów; druga owijała pomarszczoną jéj szyję sznurami pereł i ciężki złoty łańcuch układała na piersi, aby jak najpiękniejsze tworzył wzory pośród śnieżnéj bieli fartucha. Czyniąc to wszystko, uśmiechały się młode dziewczyny, odchylały nieco głowy dla lepszego przyjrzenia się własnemu dziełu, niekiedy spoglądały figlarnie w złotawe źrenice prababki, albo głośne całusy składały na pomarszczoném jéj czole. Pachciarze, arendarze, ubodzy przekupnie spoglądali na gruppę tę, złożoną ze stuletniéj rodzicielki rodu i strojących ją hożych dziewcząt; kołysali głowami w podziwie nad wielką starością jéj, bogactwem jéj klejnotów i otaczającą ją miłością; z ust ich wychodziły cmokania i wykrzyki zachwytu, a oczy pełne były rozrzewnienia i czci.
Druga za to strona domu, ta, w któréj przed kwadransem rozlegały się żywe i wesołe rozmowy dojrzałych członków rodziny, pustą teraz była i cichą zupełnie.
Meir przeszedł wązki korytarz i, otworzywszy drzwi mieszkania stryja swego, Rafała, spotkał się w progu z wybiegającym ztamtąd młodym swym bratem stryjecznym i przyjacielem, Chaimem. Dziecinna jeszcze prawie twarz Chaima, ocieniona kędzierzawemi złotawemi włosy, ożywioną była i rozpromienioną niezmiernie.
— Gdzie stryj Rafał? — zapytał go śpiesznie Meir.
— Gdzie on ma być? — z nadzwyczajnym pośpiechem odpowiedział młody chłopak. — Poszedł z Berem woły na rynku kupować!
— A ty, Chaim, gdzie idziesz?
Chłopak zapytania tego nie usłyszał nawet. Niecierpliwie usunął z drogi brata i, wkładając na głowę czapeczkę, z wesołém nuceniem wybiegł z domu. Jego także rozweselił gwar i ruch dnia tego i nęciły ku sobie tłumne widowiska i różnorodne targi miejskiego rynku.
Meir wyszedł na ganek i rozejrzał się po obszernym placu. Targ rozpoczynał się zaledwie, ale obok kilkudziesięciu wozów, które zebrały się po samym jego środku, zobaczył on Bera, zawzięcie już rozprawiającego z gromadką wieśniaków, u któréj targował kilka rosłych, u wozów stojących wołów. Rafała Meir dostrzegł także. Stał on na ganku jednego z domowstw, otaczających rynek, wraz z kilku poważnymi kupcami, przybyłymi z sąsiedztwa, i toczył z nimi ożywioną rozmowę, któréj treść poznać można było po giestach żywych, jakiemi poruszały się ręce ich, liczące jakby na palcach, przewidywane na dziś wydatki i zyski.
Zbliżać się do dwóch tych ludzi, najpoważniejszych po Saulu w rodzinie, i chciéć z nimi rozpoczynać rozmowę, nie tyczącą się bezpośrednio spraw dnia dzisiejszego, daremném-by było. Meir wiedział o tém, daremnych prób nie czynił. Świat cały, tak pstro i ruchliwie otaczający go dnia tego, widział on jakby przez mgłę lub sen. Dziwném wydawało mu się, że nikt z pomiędzy ludzi tylu nie myślał o tém, o czém on nie mógł przestać myśléć, choćby chciał. — Co mi do tego? — mówił sobie w duchu, — co ja mogę? — dodawał i mętnym wzrokiem spoglądał dokoła, a ktokolwiek-by wtedy spojrzał na niego, rzecby mógł, iż znudzonym był, albo zmęczonym. Lecz w głębi piersi wrzało mu i kipiało. Nie zdawał sobie sprwy z uczuć swych, ale czuł, że czekać w milczeniu pory, w któréj wszystko w miasteczku uspokoi się i ucichnie, a za miasteczkiem błyśnie na niebie ognista łuna pożaru, nie podobna mu będzie.
— Co ten człowiek zawinił nam? — mówił do siebie.
Myślał o dziedzicu Kamiońskim.
Wzrok jego niepewny, zwątpiały, błądząc dokoła rynku, padł na ganek, przyozdabiający dom kupca Witebskiego. Na ganku tym stał właściciel domu, w rozwartym z przodu półkrótkim surducie, z błyszczącym łańcuchem na atłasowéj kamizelce. Palił on cygaro i spoglądał na rozpoczynający się śród rynku ruch targowy, ze spokojną miną człowieka, który w ruchu tym żadnego udziału brać nie zamierza. W istocie, handlując przeważnie drzewem, które w ogromnych ilościach skupował u właścicieli kilku powiatów, Witebski spraw żadnych na targu Szybowskim miéć nie mógł. Zbyt wytwornym był zresztą i przekonanym o ważności prowadzonych przez się interesów, aby w pstry motłoch ten, zajęty detaliczną sprzedażą zboża i bydła, mieszać się chciał.
Meir zbiegł ze wschodów ganku i szybko zmierzał ku Witebskiemu, który, ujrzawszy go, uśmiechnął się uprzejmie i wyciągnął doń szeroko roztwartą rękę.
— Aj! aj! — zawołał, — rzadki gość! miły gość! Nu! ja wiem, że ty do tego czasu przyjść tu nie mogłeś, ażeby rodzicom narzeczonéj swojéj pokłon oddać! Srogi zejde w Bet-Ha-Midraszu siedziéć kazał i Talmud czytać! Nu! nic to nie znaczy! Zejde dobry jest, kochany staruszek! On nie ze złego serca ciebie ukarał i ty nie ze złego serca zgrzeszył! Zwyczajnie młody... poswawolił trochę... Nu! chodź do naszego salonu, a ja zaraz swojéj żonie powiem, żeby przyszła i przyjmowała ciebie jak kochanego zięcia! — W ten sposób przemawiając, światowy kupiec uśmiechał się wesoło, poglądał na przyszłego zięcia swego przyjaźnie i, za rękę trzymając, wiódł go ze sobą do salonu. Tam, przed zieloną rypsową kanapą zatrzymując się, figlarnie spojrzał mu w oczy i dodał:
— Że ty, Meirze, skromny jesteś i narzeczonéj swojéj wstydzisz się, to dobrze! ja to lubię! ja sam taki byłem i nasi wszyscy młodzieńcy takimi powinni być! ale moja córka edukowana jest i na wielkim świecie żyła, gdzie zwyczaje inne są. Ona bardzo dziwi się i płacze, że narzeczonego swego nie zna, wtedy gdy ślub i wesele za miesiąc już nastąpić mają. Nu! ja pójdę przyprowadzę ją tutaj! Okna pozamykam, żeby nikt nie wiedział, że wy tu razem jesteście. Pogadajcie z sobą trochę... poznajcie się...
Mówiąc to, chciał odejść, ale Meir przytrzymał go za rękaw surduta.
— Rebe! — rzekł, — mnie teraz nie narzeczona i nie wesele w głowie siedzi! ja do ciebie z innym zupełnie interesem przyszedłem...
Witebski spojrzał przenikliwie w poważną i pobladłą twarz młodego człowieka i spochmurniał nieco.
— Nie ze swoim interesem ja do ciebie, Rebe, przyszedłem... — mówił daléj Meir; ale Witebski mowę mu przerwał.
— Jeżeli to nie twój i nie mój interes, to na co my mamy o nim mówić?
— Bywają na świecie takie interesa, — odparł młody człowiek, — które do wszystkich należą i wszyscy o nich mówić i myśléć powinni.
Mówiąc tak, miał zapewne na myśli to, co w cywilizowanym języku nosi imię spraw publicznych. Nazwy téj nie znał, ale głęboko i gorąco czuł rzecz, którą ona wyraża.
— Ja dziś o jednym strasznym sekrecie dowiedziałem się...
Witebski poskoczył z fotelu, na którym usiadł był przed chwilą.
— Ja o żadnym strasznym sekrecie wiedziéć nie chcę! — zawołał, po co ty masz mi o nim mówić? ja nie ciekawy!
— Po to, Rebe, żebyś ty jemu na przeszkodzie stanął...
— A na co ja mam stawać? a co mnie do tego? a dla czego ty do mnie z takiém gadaniem przyszedł?
— Dla tego, Rebe, że ty bogaty jesteś i pięknie mówić umiesz, i z całym światem zgodę trzymasz, nawet z samym wielkim rabinem, który aż uśmiecha się, jak ciebie zobaczy. Twoje słowo wiele może, i żebyś ty chciał...
— Ja nie chcę! — przerwał Witebski ze stanowczością w głosie i chmurą na czole. — Ja bogaty jestem i zgodę ze wszystkimi trzymam, to prawda; ale ja tobie cóś powiem, Meir...
Tu zniżył głos i dodał:
— Żebym ja w sekreta ludzkie wdawał się i interesom cudzym na przeszkodzie stawał, jabym ani bogaty nie był, ani zgody z nikim nie znalazł i mnieby nie było tak dobrze na świecie, jak teraz jest...
— Rebe! — po chwili namysłu rzekł Meir, — mnie bardzo miło słyszéć, że tobie na świecie dobrze jest; ale jabym nie chciał, żeby mi dobrze było przez krzywdę ludzką...
— Nu! a kto mówi o krzywdzie? — uśmiechając się rzekł Eli, — ja nigdy nie krzywdzę nikogo; ja handluję uczciwie i wszyscy, z którymi handluję, kontenci ze mnie są i przyjaźń dla mnie mają... Ja, dziękować Bogu, wszystkim ludziom śmiało w oczy patrzéć mogę i na majątku, co go dla dzieci moich zbieram, niéma łzy ani szkody cudzéj.
Meir z uszanowaniem głowę przed mówiącym pochylił.
— Ja wiem, Rebe, że tak jest, jak powiedziałeś. Ty interesa swoje uczciwie prowadzisz, a uczciwością swoją i tym rozumem, który ci Przedwieczny dał, honor domowi Izraela przynosisz. Ale mnie się zdaje, że kiedy człowiek sam uczciwym jest, to on na cudzą nikczemność obojętnie patrzéć nie powinien; bo kiedy on może przeszkodzić krzywdzie ludzkiéj, a nie przeszkodzi, to tak jest, jakby on sam krzywdę tę sprawił. Ja dowiedziałem się, że człowiekowi niewinnemu, przez jednego z braci naszych Izraelitów, wielka krzywda stać się ma. Sam ja nic nie mogę, ale szukam ludzi takich, którzy mogą niewinnego od nieszczęścia uratować.
Tu najniespodzianiéj w świecie, przerwał mówiącemu głośny i wesoły śmiech Witebskiego, który wstał z fotela i żartobliwie gościa swego po ramieniu poklepał.
— No, no! — rzekł, — już ja widzę, że u ciebie, Meir, gorąca głowa! Ty chcesz z niéj kłopot jakiś wyjąć i w moję głowę włożyć! Nu! ja tobie bardzo pieknie za ten prezent dziękuję, ale go od ciebie nie wezmę! Daj pokój! po co my mamy życie sobie truć, kiedy dzisiejszy dzień może być dla nas bardzo wesoły? Ot siadaj tu sobie na tym fotelu, a ja pójdę i narzeczoną twoję tobie przyprowadzę. Ty nie słyszałeś jeszcze jéj muzyki!... aj! aj! jak ona gra! Dziś nie sabbat i ona będzie mogła pograć sobie trochę, a ty posłuchasz...
Mówiąc to z ożywieniem i figlarnością w głosie i wzroku, odejść chciał, ale Meir przytrzymał go znowu za rękaw odzienia.
— Rebe! — zawołał, — wysłuchaj ty mię przynajmniéj...
Witebskiemu niecierpliwie trochę oczy błysnęły. Śmiejąc się jednak, odpowiedział:
— Aj! aj! Meir, jakim ty swawolnikiem jesteś! Ty chcesz starszych od siebie ludzi gwałtem przymuszać do tego, czego oni robić nie chcą. Nu! ale ja ci to przebaczam i idę, żeby narzeczonéj twojéj tu zawołać...
Mówiąc to, posunął się znowu ku drzwiom, ale Meir raz jeszcze zastąpił mu drogę.
— Rebe! — zawołał, — ja ciebie nie puszczę, póki ty mię nie wysłuchasz! Bo do kogóż ja więcéj udam się? Dziś wszyscy zajęci gośćmi i interesami swemi, ty jeden Rebe nic nie robisz i czas masz...
Umilkł, bo Witebski przestał uśmiechać się i, z chmurą niezadowolenia na pogodném zazwyczaj czole, poważnym giestem dłoń mu na ramieniu położył.
— Słuchaj, Meir, — rzekł, — ja tobie cóś powiem. Ty na niedobrą drogę wszedłeś. Wszyscy ludzie głośno o tém gadają i są tacy, co bardzo na ciebie za to gniewają się; ale ja tobie pobłażam. Pobłażam ja tobie dla tego, że sam niezawsze tak myślę, jak wszyscy, i wiem, że niektóre rzeczy u nas w Izraelu inaczéj być powinne, niż są. Nu! ja tak myślę, ale ja tego nigdy nie mówię i po sobie nie okazuję! na co ja mam mówić i okazywać? co ja pomogę? Jeżeli sam Pan Bóg takie rzeczy te takiemi zrobił, to ja, sprzeciwiając się Jemu, obróciłbym Go przeciw sobie; a jeżeli to ludzkie wymyślenia i omyłki są, to i beze mnie przyjdą ludzie tacy, co je przerobią. Moja rzecz siebie, swojéj familii i swoich interesów patrzéć. Czy ja sędzia? ja i nie rabin! więc ja sobie milczę; Panu Bogu i ludziom dogadzam, nikomu w drogę nie włażę. Ot, jak ja robię, i chciałbym, żebyś ty, Meirze, tak samo robił. Jabym i tobie rad swoich nie dawał i pozwalałbym tobie żyć jak chcesz; ale kiedy ty mężem mojéj córki masz zostać, to ja na ciebie oko muszę już miéć...
— Rebe! — przerwał Meir, któremu w rozognionych źrenicach migotać zaczynały łzy rozdrażnienia, — nie gniewaj się na mnie za zuchwałe słowo, które ja tobie powiem. Ja córki twojéj za żonę swoję nie pojmę i mężem jéj nigdy nie będę!
Witebski osłupiał ze zdumienia.
— Nu! — zawołał po chwili, — a to znów jaką ja nowość słyszę? Czyż dziad twój nie umówił się ze mną o moję Merę, a potém, czy nie przysłał od ciebie dla niéj zaręczynowych prezentów?
— Dziad mój umówił się z tobą, — drżącym głosem odpowiedział Meir, — ale on to zrobił przeciw mojéj woli.
— Nu! — z najwyższém już zdumieniem zawołał Witebski, — a dla czego? Co ty masz przeciw córce mojéj?
— Ja, Rebe, przeciw niéj nic nie mam, ale mnie serce do niéj nie ciągnie. I ona także, Rebe, nie chce mnie... Ja, przechodząc koło waszych okien, słyszałem raz, jak ona płakała i skarżyła się, że ją chcą za prostego, ciemnego Żyda wydać. Nu! to prawda! ja prosty, nie edukowany Żyd... ale jéj edukacya mnie także nie w guście... Po co na nią i na mnie łańcuchy nakładać... My już nie dzieci i wiemy, czego żąda dusza nasza, a czego nie żąda...
Witebski osłupiałém wciąż okiem na mówiącego patrzał. Obie ręce podniósł ku głowie i zawołał:
— Czy moje uszy dobrze słyszały? czy mój rozum dobrze słowa twoje zrozumiał? Ty nie chcesz mojéj córki?! ty nie chcesz mojéj pięknéj i edukowanéj Mery?!
Rumieniec wytrysnął mu na czoło. Łagodny i dyplomatyczny światowiec zmienił się w obrażonego i rozgniewanego ojca. Lecz w téjże chwili, ze stukiem i tuż przy rozmawiających, roztworzyły się drzwi, prowadzące do dalszych pokoi mieszkania, i w progu, z twarzą w ogniu i płomiennemi oczyma, zjawiła się pani Hana. Kończyła snadź ona przed chwilą toaletę swą, ale nie skończyła jéj jeszcze, nie miała bowiem na sobie zwykłéj jedwabnéj sukni, tylko krótką czerwoną spodniczkę i lóźny szary kaftan. Przednia część jéj peruki starannie już była ufryzowaną i uczesaną, ale z tyłu wisiał, nie spleciony jeszcze i sznurkiem tylko u głowy związany, warkocz. W progu stanęła i krzyknęła:
— Ja wszystko słyszałam!
I nie mogła mówić daléj, tak była wzburzoną. Pierś jéj dyszała szybko, z oczu sypały się iskry. Poskoczyła nakoniec ku Meirowi, ramiona szeroko roztworzyła i krzyknęła:
— Co to? ty córki mojéj nie chcesz? ty prosty, ciemny Żyd z Szybowa! ty nie chcesz za żonę swoję wziąć takiéj pięknéj panny, z taką wielką edukacyą! Pfuj! głupiec! miszugiener! rozpustnik!
Witebski próbował miarkować uniesienie żony, przytrzymując ją za łokieć i sycząc jéj w samie prawie ucho:
— Sza! Hana! Sza!
Ale cała dystnkcya układu, cała dbałosć o estetyczne wyglądanie osoby własnéj, opuściły w téj chwili najzupełniéj panią Hanę. Miotała się wciąż przed Meirem, ściśniętą pięścią wygrażała mu przed samą prawie twarzą i krzyczała:
— Ty Mery nie chcesz? ty córki mojéj nie chcesz? Aj, aj! jaka biéda! my przez to ze zgryzoty poumieramy! Ona sobie już męża nie znajdzie i po tobie oczy wypłacze! Oj, oj! tyle biédy, że jéj głupi, ciemny Żyd Szybowski za żonę wziąć nie chce! Ja ją do Wilna powiozę i za generała, za grafa, za samego księcia ją wydam! Pfuj! co ty sobie myślisz? że dziad twój, Saul, bogaty kupiec jest i że ty sam po ojcu wielki majątek masz, to już ty wielki puryc i tobie wszystko można! Ja pokażę twemu dziadowi i twojéj całéj familii, że my o was tyle dbamy, co o stary pantofel!
Eli okna i drzwi starannie zamykał, a pani Hana ku komodzie jesionowéj, w pobliżu fortepianu stojącéj, poskoczyła, szufladę odsunęła i z niéj pudełka różne z kosztownościami wyjmować zaczęła.
— Na! — krzyknęła, rzucając pudełka na ziemię, — na! masz nazad swoje prezenta! Zanieś je téj karaimskiéj dziewczynie, z którą romans prowadzisz! Ona dla ciebie żoną będzie jak raz!
— Sza! — rozpaczliwie już syknął ku żonie Witebski i pudełka z kosztownościami z ziemi podnosić zaczął. Ale wyrwała mu je z rąk pani Hana.
— Ja to sama dziadowi jego odniosę i zaręczyny zerwę, — mówiła.
— Hana! — perswadował mąż, — ty głupstw tam narobisz... ja sam pójdę i rozmówię się z Saulem.
— Ale pani Hana nie słyszała nawet słów męża.
— Pfuj! — krzyczała, — ten głupiec, ten waryat, ten rozpustnik, mojéj córki nie chce! jemu karaimska dziewczyna od mojéj córki lepsza! Nu! to i chwała Bogu, że my jego pozbędziem się! ja Merę do Wilna powiozę i za wielkiego barona wydam!

∗                ∗


Było już około południa, gdy Meir domowstwo Witebskich opuścił, ścigany łajaniem i złorzeczeniami pani Hany, a cichemi wymówkami i pojednawczemi słowy Elego.
Na rynku wrzał już w całéj pełni ruch targowy. Obszerna przestrzeń okryta była wozami, ludźmi, końmi i bydłem, tak ściśle, że najmniejszy choćby przedmiot nie pomieściłby się już w tłumie tym gęstym, pstrym, krzyczącym tysiącami głosów i mrowiącym się tysiącami głów ludzkich i zwierzęcych. Znajdował się wszakże w jednéj stronie rynku kątek mniéj nieco natłoczony. Wznosiła się tam dość wysoka ściana licho pobielonéj budowy jakiéjś, a pod białawą ścianą tą siedział na ziemi starzec przygarbiony, w szarém, podartém, długiém ubraniu, z grubą czerwonawą chustką, okręconą wkoło szyi. Nogi, okryte obuwiem znoszoném i opyloném, przykrywały mu całkiem prawie zgromadzone dokoła w znacznéj ilości kosze i półkoszki, z łozy uplecione, słomiane kobiałki i tym podobne okazy koszykarskiéj roboty.
Był to Abel-Karaim.
Jakkolwiek dzień był letni i słoneczny, głowę okrywała mu wielka czapka, obłożona lisiém futrem, żółtém i puszystém; z pod niéj spływały na plecy i ramiona jego gęste pasma białych włosów, a długa, żółtawa broda szerokim wachlarzem rozkładała mu się na piersiach. Promienie słońca padały na twarz jego okrągłą, małą, i zaledwie z pod ogromnego zarostu widzialną; sierść lisiego futra opuszczała się na pomarszczone czoło, lecz od rażących blasków dnia nie chroniła oczu, których téż nabrzmiałe i czerwone powieki mrużyły się, całkiem prawie zakrywając źrenice.
Obok starego Abla stała Gołda, wysmukła, prosta, poważna jak zawsze, z koralowym naszyjnikiem swym, spuszczonym nizko na szarą koszulę, i z opływającym plecy kruczym warkoczem.
O kilka kroków przed dwojgiem ludzi tych, stały rzędy wozów, obciążonych zbożem, drzewem i najrozmaitszemi przerobami drobnych produkcyj wieśniaczych; pośród wozów ryczały woły i krowy, beczały cielęta, rżały konie, uwijali się drobni faktorzy i przekupnie, z krzykiem wielkim targowali się o ceny towarów swych barczyści i łokciami w około siebie tłum rozpychający wieśniacy. W tłumie tym nic więcéj słychać nie było, nad krzykliwe wymienianie cyfr różnych, zacięte targi, grube śmiechy, wszczynające się coraz kłótnie, wrzaskliwe płacze dzieci i piskliwe krzyki kobiet; a z całą tą wrzawą mieszał się stary, chrypiący głos Abla, prawiącego niezmordowanie izraelskie powieści. Kipiąca dokoła niego wrzawa nie zastraszała go snadź, ale owszem podniecała; bo im głośniejszą stawała się, tém bardziéj on głos swój wysilał i podnosił, tak, że słowa jego przez kipiątek ten wzburzonych gwarów przepływały wyraźne, choć drżące.
— A kiedy Mojżesz zstąpił z góry Synai, — mówił, a raczéj wyśpiewywał donośnie stary, drżący głos Abla, — z oblicza jego biła światłość taka, że lud upadł na twarze i zawołał jako jeden człowiek: „Mojżeszu! powtórz nam słowa Przedwiecznego!“ I stała się wtedy na niebie i na ziemi wielka cisza; grzmoty umilkły, błyskawice pogasły i wichry pokładły się na ziemię, a Mojżesz zawołał do siebie siedmdziesięciu izraelskich starców i kiedy oni otoczyli go, jak gwiazdy otaczają księżyc, powtarzać zaczął ludowi słowa Przedwiecznego! —
W téj chwili wyłonili się z wrzaskliwego tłumu dwaj ludzie, poważnie, choć dość ubogo wyglądający, i przechodzili koło opowiadającego Abla. Szli śpiesznie, ale wymówione imię Mojżesza dosłyszawszy, stanęli i spojrzeli na Abla.
— On znów opowiada! — rzekł jeden.
— On zawsze opowiada! — dodał drugi.
Uśmiechnęli się, ale daléj nie poszli. Owszem, kobieta jakaś i dwóch czy trzech wyrostków obok nich stanęło. Kobieta stanęła w nasłuchującéj postawie i zapytała:
— Co on takiego opowiada?
— Historyą i Zakon izraelskiego ludu, — spokojnie odpowiedziała Gołda.

Wyrostki pootwierali usta, kobieta bliżéj ku Ablowi pochyliła głowę, dojrzali mężczyzni uśmiechali się, ale stali i słuchali; Abel mówił daléj:
Gołda i Abel Karaim na jarmarku.
— Kiedy lud usłyszał rozkazania Pana, jednym głosem krzyknął: „Pełnić je będziemy!“ Wtedy Mojżesz oparł o górę Synai dwanaście kamieni, wypisał na nich rozkazania Pana, a do ludu powiedział: Izraelskie pokolenia wszystkie: starzy, młodzieńcy, kobiety i dzieci, i każdy człowiek z Izraelowego domu, i cudzoziemiec, co się pomiędzy wami znajduje, i ten, co ścina drzewo, i ten, co czerpie wodę, przychodźcie wszyscy zawierać przymierze z Jehową, abyście zaprzysięgli pełnić rozkazania Jego tak, jak On przysiągł dotrzymać wam obietnic swoich!

— Nu! — odezwał się pomiędzy otaczającymi głos jakiś, — on piękne rzeczy pięknie opowiada.
— I ten, co ścina drzewa, i ten, co czerpie wodę... — powtórzył człowiek jakiś w nędzném ubraniu, westchnął przytém i rzucił okiem ku roziskrzonym obłokom.
Kobieta, z pochyloną ku Ablowi głową przysłuchująca się słowom jego uważnie, wydobył z kieszeni bezbarwnéj spodnicy brudną chustkę i, rozwiązawszy węzełek, znajdujący się u jednego z jéj końców, rzuciła na kolana Abla wielką miedzianą monetę.
Za kilku osobami temi stanęło teraz już kilka innych. O kilka zaledwie kroków od nieruchoméj gromadki téj zajadle kupczyli, kłócili się, krzyczeli ludzie żądni zarobku i zysku, Żydzi i chrześcijanie, niewiasty, mężowie i podrastające zaledwie dzieci; lecz tu, pod białawą ścianą wysokiego parkanu, kilkanaście jednostek, od szumiącego tłumu tego oderwanych, w milczeniu i skupieniu myśli, z uśmiechem na twarzach, a westchnieniami w piersiach, mimowoli przerzucało się w świat inny, duchowy, śród którego migotały obrazy i rozlegały się głosy prastaréj, wspaniałéj, świętéj przeszłości. Zdawać się mogło, że Abel czuł tę zwróconą na siebie uwagę otaczającéj go gromadki i że mu wszystkie oczy te, w jego twarz wlepione, rozpalały serce i zapładniały pamięć. Z za czerwonych, mrużących się powiek źrenice jego błysnęły srebrzyście, ze zmiętego czoła zsunęła się w tył nieco puszysta czapka lisia, a gdy podniósł głowę, żółtawe pasma długiéj brody jego rozłożyły się szerzéj jeszcze i podniosły się aż na ramiona. Wyglądał wtedy jak stary, wpół ślepy lirnik, radujący i doskonalący pieśniami swemi duszę narodu. Śpiewnym téż, przewlekłym a donośniejszym niż kiedykolwiek głosem, mówić zaczął znowu:
— Kiedy Izraelici przeszli Jordan, Jozue położył na miejscu tém dwa wielkie kamienie i wypisał na nich 10 rozkazań Jehowy. Jedna połowa ludu oparła się o górę Geryzim, a druga o górę Hebal, a wszyscy usłyszeli mocne głosy, które wołały tak, aby je każdy człowiek z Izraelskiego domu uchem swojém słyszéć mógł: „Zerwie przymierze swe z Panem ten, kto pokłon odda fałszywym bogom, i kto czcić nie będzie ojca swego i matki swojéj! Zerwie przymierze swe z Panem ten, kto zażąda majątku cudzego, albo ślepego wprowadzi na drogę błędną! Zerwie przymierze swe z Panem ten, kto krzywdzi cudzoziemca, sierotę i wdowę, kto kłamstwo włoży do ucha bliźniego, a o niewinnym powié: „niech umrze!“ A kiedy mocne głosy do uszu Izraelitów wszystkich słowa te włożyły, lud cały odpowiedział tak, jakby wszystkie usta jednemi ustami i wszystkie głosy jednym głosem były: „Niech się tak stanie!“
— Niech się tak stanie! — zaszeptało wokoło Abla kilkanaście ust, które, przed kwadransem jeszcze, porwane wirem powszednich potrzeb i trosk, zapamiętale walczyły o szeląg straty lub zysku.
Przed skupioną gromadkę przebiła się teraz chrześcijańska wieśniaczka. Podjęła z ziemi jeden z koszy nagromadzonych dokoła Abla i o cenę jego zapytała. Gołda udzieliła jéj odpowiedzi zwykłym swym spokojnym głosem. Wieśniaczka targować się zaczęła, ale Gołda nie odpowiedziała już jéj po raz drugi. Nie dla tego, aby odpowiadać nie chciała, ale dla tego, że słów jéj, dość grubo jednak i krzykliwie wymawianych, nie słyszała nawet. Wzrok jéj tkwił w jednym punkcie rynku; na czoło i twarz całą wybuchnął płomienny rumieniec, a na ustach poważnych rozkwitał uśmiech dziecięcy prawie i razem namiętny. O kilkadziesiąt kroków od miejsca, na którém znajdowali się Abel i wnuczka jego, wynurzył się z tłumu Meir i, swobodniejszém nieco przejściem szybko postępując, zmierzał prosto ku nim. Nie widział ich jednak; patrzał prosto przed siebie oczyma, w których malowały się pośpiech i niepokój. Minął Abla i Gołdę, nie spostrzegłszy ich nawet, i wszedł w bramę synagogalnego dziedzińca.
Przez synagogalny dziedziniec niewiele łatwiéj było przejść dnia tego niż przez plac targowy.
Meir dążył ku czarnéj chatce rabbina Todrosa, ku niéj téż parł się tłum ludzi różnego wieku i pozoru. Im bliżéj było chatki téj, tém większy panował ścisk i natłok, a wśród natłomu tego tém mniéj rozmawiano i ciszéj, ostróżniéj stąpano. Nie było tu, jak na targowym rynku, krzyków, kłótni, śmiechów, roztrącań się wzajemnych, nie było téż twarzy namiętnie rozognionych, ani oczu połyskujących gorączką zysku, ani giestów porywczych i grubijańskich. Gęsty tłum płynął ku nizkiéj lepiance w uroczystém milczeniu, przerywaném nieśmiałemi tylko szeptami.
Meir wiedział, gdzie i po co dążył tłum ten i z jakich żywiołów był on złożonym. Stałych mieszkańców Szybowa nie było tu wcale, albo było niewielu bardzo; posiadając bowiem w bezpośredniéj blizkości swéj wielkiego rabbina, nie potrzebowali oni oczekiwać dni szczególnych, aby módz cieszyć się radami, naukami i samym widokiem jego. Lud, zalegający teraz synagogalne podwórze, składał się z mieszkańców blizkich, dalszych i dość nawet oddalonych okolic Szybowa. Zamożnych kupców, ludzi w ubraniach znamionujących dostatek i pewien wyższy stopień światowéj ogłady, znajdowała się tu ilość pewna, ale bardzo nieznaczna. Ogromną większość stanowiły ciała mizerne, obleczone w suknie zszarzane i ubogie, twarze blade, ciężką walką o byt napiętnowane, cierpiące i cierpliwe. Była to zresztą prawdziwa mozaika twarzy młodych, półdziecięcych, niewieścich i męzkich.
W blizkości już chaty znajdując się, Meir, zatrzymał się na chwilę.
— Po co ja tam pójdę? — rzekł do siebie, — on mnie teraz słuchać nie zechce!
— Nu, — dodał zaraz, — a do kogoż ja pójdę?
Po chwilowym namyśle zmieszał się znowu z tłumem i wkrótce znalazł się u roztwartych na oścież drzwi czarnéj lepianki.
Za roztwartemi drzwiami, w ciasnéj, ciemnawéj sionce stał istny mur, z pleców ludzkich złożony i panowało najgłębsze już milczenie, przerywane tylko trudnym oddechem kilkudziesięciu piersi. Meir śród muru tego torował sobie drogę, co przychodziło mu tém łatwiéj, że większą część ludzi tłoczących się w sionce składali ubodzy i pokorni goście, tak uprzejmie przed parą godzin częstowani w zamożnéj kuchni Ezofowiczów. Spostrzegłszy członka rodziny, pod dachem któréj znajdowali częstą i chętną gościnność, rozstępowali się oni jak mogli, aby mu przejście pomiędzy sobą umożebnić. Z pośpiechem to jednak czynili i roztargnieniem wielkiém, gdyż wzroki ich skierowane były ku wnętrzu izby, sąsiadującéj z sionką. Ażeby dojrzéć i dosłyszéć, co się we wnętrzu izby téj działo, wspinali się oni na palce, wyciągali szyje i szeroko roztwierali oczy rozpromienione, zdumione, ciekawe, pożądliwe i zarazem trwożne. Ile razy uszu ich dosięgnął ułamek jaki rozmów tam wiedzionych, na ustach ich, uwiędłych i bladych od biedy, choroby i pracy, rozkwitały uśmiechy błogości niewymownéj, tak, jakby słowa i same nawet dźwięki głosu uwielbianego mędrca były wonną oliwą, gojącą wszystkie rany ich życia.
Izba, w któréj drzwiach roztwartych także stanął teraz Meir, wyglądała dość dziwnie. W głębi jéj, na ławie, umieszczonéj pomiędzy ścianą a stołem, siedział Izaak Todros, w ubraniu i postawie którego nie znać było świąteczności żadnéj. Miał on na sobie tę samę, co zawsze, długą suknię, zszarzaną i podartą, a głowę jego przykrywała zrudziała czapka, na tył zsunięta w taki sposób, iż zmięty daszek jéj sterczał nad czołem żółtém, ocienioném ogromną gęstwiną włosów kruczych, zlekka tylko przyprószonych siwizną. Przygarbiony, jak zwykle, górną połową ciała naprzód podany, siedział on w nieruchomości zupełnéj i tylko czarnemi oczyma wodził po twarzach i postaciach kilkunastu istot ludzkich, które, stłoczone u przeciwległéj ściany, podnosiły ku niemu wzrok nabożny, zlękniony, błagalny.
Pomiędzy szczupłym, zgarbionym, nieruchomym mędrcem, siedzącym na ławie, a kilkunastu istotami temi, które dopuszczonemi już zostały przed obliczność jego, znajdowała się przestrzeń kilku kroków, któréj nikt bez wyraźnego wezwania przekroczyć nie śmiał, i krzyżowały się dwa odmienne rodzaje świateł. Jedno ze świateł tych, błękitne od pogodnych obłoków i złociste od słońca, wnikało tam przez otwarte okno; drugie, jaskrawe, rażące, dymne, buchało z komina, na którym paliło się szeroko rozniecone płomię.
U komina, na podłodze okrytéj grubą warstwą brudu, siedział nieodstępny uczeń i sługa rabbina — mełamed nad mełamedami, pobożny i mądry Reb Mosze. W grubéj koszuli swéj, opasany powrozem, siedział on na nagich swych piętach i, przykładając coraz drewek do ognia, sypał garście ziół suchych do wody, gotującéj się w kilku garnkach. Zajęty czynnością tą, jak się zdawało aptekarską, pełnił on także urząd woźnego. Wywoływał z pomiędzy ludu, znajdującego się w izbie i sionkach, tych, na których, według mniemania i woli jego, przypadała koléj zbliżenia się ku mistrzowi.
Teraz wyciągnął gruby, czarny swój palec ku cisnącym się do ściany ludzkim postaciom i ochrypłym głosem zawołał:
— Szimszel, arendarz!
Wezwany, noszący przeinaczone i zepsute z biegiem czasu imię Samsona, w najmniejszéj mierze nie przypominał powierzchownością swą imiennika swego, poetycznego bohatera i potężnego atlety Biblii. Mały, suchy, ogniście rudy, wysunął się on z tłumu i, stanąwszy na środku izby, pochylił białą, piegowatą twarz swą aż prawie do saméj ziemi.
— Pozdrawiający mędrca pozdrawia wspaniałość Przedwiecznego! — zawołał jękliwym i drżącym głosem. Nietylko zresztą głos jego drżał, ale drżały mu także ręce i ramiona, a gdy podniósł nieco twarz swą, błękitne źrenice jego obiegać poczęły izbę z niepokojem i zmieszaniem blizkiém obłędu.
Izaak Todros siedział jak skamieniały. Oczy tylko jego utkwiły w przerażoną twarz stojącego przed nim ryżego człowieka i po chwili dopiéro, gdy człowiek ten, w przerażeniu swém do słowa przyjść nie mogąc, milczał ciągle, mędrzec wydobył z siebie gardłowo-nosowy dźwięk i przeciągle zawołał:
— Nuu!
Szimszel podniósł ramiona i ze wsuniętą w nie głową mówić zaczął:
— Nassi! niech światłość twoja oświeci ciemności moje! Rabbi! ja wielki grzech popełniłem i serce moje drży od strachu, kiedy usta moje przed tobą grzech ten opowiedziéć mają! Nassi! ja jestem nieszczęśliwy człowiek... żona moja Ryfka zgubiła duszę moję na wieki i chyba ty, Rabbi, nauczysz mię, jak ja ją teraz od wielkiego grzechu tego oczyścić mam!
Zająknął się tu pokorny pokutnik i po chwili dopiéro zebrał się na odwagę i siły nowe.
— Nassi! ja i żona moja Ryfka, i dzieci nasze, siedliśmy zeszłego piątku do sabbatowéj uczty. Na jednym stole stała u nas misa z mięsem, na drugim stole stał garnek z mlekiem, które żona moja Ryfka dla najmniejszych dzieci naszych zgotowała. Moja żona Ryfka czerpała mleko z garnka i łyżką nalewała je najmniejszym dzieciom na miski. A kiedy ona to robiła, u niéj raz ręka zatrzęsła się i kropla mleka z łyżki upadła na to mięso, co było w misie... Aj waj! głupia kobieta! co ona zrobiła! Ona mięso strefiła i zrobiła je nieczystém...
Znowu utknął w mowie swéj trwożliwy Samson, a mędrzec, bez najlżejszego poruszenia w postawie, lub mrugnięcia okiem, zapytał:
— Nu! a co ty z tém mięsem zrobiłeś?
Zapytany głowę swą znowu bardzo nizko pochylił i, nie zmieniając postawy téj, wyjąkał:
— Rabbi! ja z niego jadłem, i żona moja, i dzieci moje z niego jadły!
Tym razem z płomiennych oczu Todrosa posypały się iskry.
— A dla czego ty nieczystości téj na śmietnisko nie wyrzucił? — krzyknął; — dlaczego ty obrzydliwością tą usta swoje i dzieci swoich zanieczyścił?
Po chwili milczenia głos pokorny, drżący, po ziemi jakby czołgający się, odpowiedział:
— Nassi! ja biedny bardzo jestem, lichą karczmę w arendzie trzymam i zarobku z niéj mam niewiele! A mam, Nassi, aż sześcioro dzieci i ojca starego, który przy mnie mieszka, i dwoje wnuków sierot, których ojciec i matka odumarli! Rabbi! mnie trudno bardzo wyżywić siebie i familią moję, i my raz w tydzień tylko, w święty wieczór sabbatu, mięso jemy! Koszerne mięso drogie... więc ja go każdego piątku trzy funty kupuję, a z tych trzech funtów jedenaścioro nas jé i siły swoje wzmacnia! Rabbi! wiedziałem ja, że przez cały tydzień my już nic do ust naszych nie włożym prócz chleba, cebuli i ogórków... to ja tego mięsa pożałowałem i, choć na niém była kropla mleka, jadłem z niego i jeść z niego pozwoliłem familii mojéj...
W ten sposób żalił się i obwiniał zarazem mizerny Samson, a mistrz słuchał go z zachmurzoném i groźném obliczem.
Potém mówić zaczął. Mówił z gniewem i oburzeniem z razu, a jednak nieruchomym i sztywnym pozostał. Szyję tylko ku wylękłemu i upokorzonemu Szymszelowi wyciągając, wpijał się weń coraz ognistszém i groźniejszém wejrzeniem. Długo, obszernie i subtelnie tłómaczył: zkąd pochodzi zakaz mieszania potraw mięsnych z mlecznemi, co o zakazie tym pisali różni Tonaici i Rabbini wielcy, i jak pisanie ich tłómaczyli, objaśniali i kommentowali późniejsi niezliczeni następcy ich; jak wielkim przestępcą jest człowiek taki, który, z zakazem tym rozmijając się, do ust swych wkładać śmie kęs mięsa, na który upadła kropla mleka.
— Grzech twój ogromnym jest w obliczu Pana! — zagrzmiał nakoniec ku stojącemu wciąż w kornéj postawie pokutnikowi, — ty, dla łakomstwa swego, zerwałeś przymierze, które Jehowa zawarł z wybranym ludem swoim, przekroczyłeś jedno z 613-tu przykazań, które spełniać powinien każdy prawy Izraelita i zasłużyłeś na to, aby na ciebie spadło przekleństwo, którém Elizeusz przeklął prześladujące go chłopięta i którém Jozue Nawin przeklinał miasto Jerichon! Ale za to, że ciało tylko twoje zgrzeszyo, a dusza pozostała wierzącą w świętość zakazu jedzenia mięsa z mlekiem, i za to, że ty z wielkim żalem do mnie przyszedłeś i przede mną upokorzyłeś się, ja ci ten ogromny grzech twój przebaczam i tylko rozkazuję, żebyście, ty i żona twoja, i dzieci twoje, przez cztery tygodnie ani mięsem, ani mlekiem ciał swoich nie karmili, a pieniądze, które wydajecie na mięso i mleko ubogim rozdali. A kiedy cztery tygodnie przejdą, dusze wasze oczyszczone zostaną z wielkiego plugawstwa, które na nich osiadło, i będziecie żyć w pokoju i pobożności razem ze wszystkimi braćmi Izraelitami. Wołajcie: niech się tak stanie!
— Niech się tak stanie! — zabrzmiały chórem głosy tych, którzy znajdowali się w izdebce i tych, którzy napełniali sionkę, i tych jeszcze, którzy, tłocząc się dokoła lepianki, chciwemi oczyma zaglądali do wnętrza jéj przez otwarte okno.
Mały, rudy Samson, oswobodzony od ciężaru tłoczącego mu sumienie w sposób straszliwy, chociaż z innéj strony obarczony pokutą czterotygodniowego postu, mającego do ostateczności obostrzyć i tak już wieczny post wszystkich dni jego, ze łzami rozrzewnienia w oczach i dziękczynnym szeptem na ustach cofnął się ku sionce i zniknął w napełniającym ją tłumie.
Wtedy Reb-Mosze wcyiągnął znowu ku stojącym pod ścianą ludziom wskazujący palec i zawołał:
— Reb-Gerszon, mełamed!
Na wołanie to z tłumu wypłynął człowiek krępy i zgarbiony, z czarnym włosem rozrzuconym w nieładzie na wielkiéj, schylonéj głowie, z twarzą chmurną i zadumaną. Był to kolega Reb-Mosza, umysłowy przewodnik Izraelskiéj dziatwy, w miasteczku blizko Szybowa położoném żyjący i nauczający. Stanął on na środku izby z grubą księgą rozwartą w obu ręku i, według zwyczaju pozdrowiwszy mistrza, zaczął w te słowa:
— Rabbi! dusza moja znalazła się dwa dni temu w wielkim kłopocie. Bachory moje czytały w świętéj księdze, że wieczorne Szemy odmawiać rozkazano jest do końca pierwszéj straży. Nu! — zapytały mię bachory moje: — a co to takiego pierwsza straż? Kto, przed kim i gdzie tę straż trzyma. — Jak oni tak zapytali się, usta moje oniemiały. A dla czego one oniemiały? Dla tego, że ja nie wiedziałem, co im odpowiedziéć mam. Do ciebie, Rabbi, przyszedłem, żeby na ciemny rozum mój spłynął promień twojéj mądrości. Powiedz ty mi, Rabbi, jakie to straże są, według których Izraelita każdy mierzyć powinien długość modlenia się swego? gdzie i przed kim są ustawione i co ja o tém powiedziéć mam bachorom moim?
Chmurny, zgarbiony człowiek mówić przestał, a zgromadzenie całe z ciekawością nadzwyczajną wlepiało oczy w zapytywanego mędrca i odpowiedzi jego czekało. Odpowiedź ta dała się słyszéć wkrótce. Nie zmieniając postawy swéj, na przód podanéj, Izaak Todros mówić zaczął:

— A jakie mogą być straże te, o które ty mnie zapytujesz? Anielskie to są straże. A gdzie Aniołowie straże te trzymają? W niebie je oni trzymają. A przed kim oni je trzymają? Trzymają je przed tronem Przedwiecznego! Kiedy dzień kończy się i zmrok zapada, Aniołowie dzielą się na trzy wielkie chóry. Pierwszy chór staje u tronu Przedwiecznego i straż przed nim trzyma aż do północy, i wtedy jest pora odmawiania modlitw wieczornych. Drugi chór przychodzi o północy i trzyma straż aż do świtu; a o świcie, kiedy kolor biały od koloru blado-błękitnego odróżnić można, przychodzi chór trzeci i straż przed
U Todrosa.
tronem Przedwiecznego trzymać zaczyna. Wtedy jest pora modlitw porannych...

Umilkł mędrzec. W tłumie ozwały się ciche cmokania i szepty, objawiające podziw i zachwyt. Gerszon mełamed jednak nie ruszał się jeszcze z miejsca swego. Ze wzrokiem wlepionym w ciężką rozwartą księgę, ozwał się znowu:
— Rabbi! spuść na ciemny rozum mój jeden jeszcze promień swojéj mądrości i rozprosz nim wątpienie, które ogarnęło duszę moję... Blizko miasteczka, w którém mieszkam, jest dwór bogatego jednego pana... Do dworu tego chodzą czasem niektóre bachory moje i różne rzeczy tam słyszą. Raz jeden bachor mój, wróciwszy ze dworu, opowiadał w miasteczku, że słyszał, jak we dworze mówiono, zkąd pochodzi grzmot. Mówiono tam, że grzmot wylatuje z nieba wtedy, gdy dwie chmury spotkają się z sobą i wypuszczą z siebie siłę jakąś, która nazywa się elektryczność. Ja o takiéj sile nigdy nie słyszałem i nie wiem, czy to prawda, że ona jest na świecie i że z niéj wielkie grzmoty powstają...
W czasie mowy téj Gerszona nieruchomy dotąd mędrzec uczynił parę niecierpliwych poruszeń, a po wargach jego, wązkich i surowych, przesunęły się szyderskie uśmiechy.
— To nieprawda! — zawołał, — takiéj siły na świecie niéma i z niéj nie powstają grzmoty. Kiedy Rzymski cesarz świątynię zburzył i lud Izraelski rozproszył się po całéj ziemi, na świecie ryknął grzmot. A zkąd on pochodził? On pochodził z piersi samego Boga, który nad gruzami świątyni swojéj i nad niedolą swojego ludu głośno zapłakał. I teraz Pan Bóg często po wspaniałości świątyni swéj i po minioném szczęściu ludu swego płacze, a kiedy On zapłacze, to łkanie Jego rozchodzi się po całym świecie wielkim grzmotem, a łzy Jego padają do morza i takie są ogromne, że morze od nich wzbiera i podnosi ziemię, która trzęsie się i ognie z siebie wypuszcza. Oto powiedziałem ci, zkąd powstają grzmoty i te wielkie trzęsienia, które ziemia znosi. Idź w pokoju i nauczaj bachorów swoich słów, które ode mnie usłyszałeś!
Z kornym pokłonem i dziękczynnemi wyrazami oddalił się i w tłum wpłynął ponury mełamed z wielką swą księgą w ręku, a w téj saméj chwili, kędyś pod samą ścianą, głośno zapłakało dziecię.
Reb-Mosze zawołał:
— Chaim pachciarz z Kamionki i żona jego Małka...
Z tłumu wyszli: mężczyzna i niewiasta. Oboje mieli twarze zbolałe i zlęknione, — niewiasta na ręku swych niosła blade, wynędzniałe dziecię. Rzucili się do kolan mędrca i, wyciągając doń obwinięte w bezbarwne szmaty, zcicha płaczące, dziecko, błagali go, aby udzielił leków na trapiącą ich zdawna chorobę syna. Todros pochylił się nad drobną, bladą twarzyczką i zatopił w nią bystre, uważne spojrzenie. Reb Mosze zaś, u komina siedząc, wlepił wzrok w mistrza i, mieszając łyżką gotujące się w garnkach zioła, oczekiwał jego rozkazów.
W ten sposób długi i z kolei zbliżali się do uwielbianego mędrca, nauczyciela, lekarza i niemal proroka swego, ludzie najróżniejsi, zadający mu najróżniejsze pytania i zanoszący doń prośby. Był tam pomiędzy innymi strapiony małżonek jakiś, który, wiodąc ze sobą żonę swą młodą i hożą, prosił wielkiego rabbina, aby uczynił nad nią rodzaj próby bożéj, za pośrednictwem tak zwanéj wody zazdrości, po wypiciu któréj niewiasta, podejrzana o niewierność małżeńską, umrzéć musi natychmiast, jeśli jest winną, a zdwojoną pięknością i zdrowiem rozkwitnie, jeśli podejrzewano ją niesłusznie. Któś inny zapytywał, co czynić trzeba, jeśli pora modlenia się zaskoczy człowieka w podróży, a on ku wschodowi twarzy swéj obrócić nie może tak, jak przykazaném jest, bo ze strony téj wiatr wielki wielką chmurę kurzawy w oczy mu niesie! Znaczna téż była ilość takich, którzy, skarżąc się, płacząc i biadając nad nędzną dolą swoją, błagali mędrca, aby proroczém okiem swém rzucił w przyszłość i oznajmił: rychło-li nadejdzie radosny dzień Messyaszowy, dzień wyzwolenia, spoczynku i obfitości?
Większość jednak ludzi, zgromadzonych w chatce i dokoła niéj, nic nie żądała, żadnych nie zanosiła próśb i nie zadawała pytań, lecz przybyła tu i dusiła się w ciasnocie niezmiernéj dla tego tylko, ażeby módz odetchnąć tém samém powietrzem, którém oddycha pierś uwielbionego mędrca, napoić uszy swe słowami wychodzącemi z ust jego, a oczy światłością bijącą z jego oblicza.
Widać téż było, że Izaak Todros czuł i rozumiał wysokość stanowiska swego. Sprawował on czynności swe z powagą niezachwianą, z niezmordowaną gorliwością i cierpliwością niezmąconą. Nie odtrącał od siebie nikogo, nikomu niczego nie odmawiał. Gromił, objaśniał, tłómaczył, opowiadał, pokuty zadawał, leków udzielał, postawy swéj nieruchoméj ani na chwilę nie zmieniając i zatapiając tylko w twarze zbliżających się doń ludzi oczy swe surowe lub zadumane. Parę razy, gdy w izdebce rozległy się najżałośniejsze skargi i prośby o prorocze przepowiednie dnia Messyaszowego, czarne te jak noc i płomienne jak namiętność, oczy, zaświeciły wilgotną powłoką. Kochał snadź lud ten, którego żałośliwe zwierzenia i jęki łzą oblewały mu surową źrenicę. Chwilami téż bujne krople potu spływały po żółtém czole jego, a pierś, strudzona długiém mówieniem, ciężko oddychać zaczynała. Podartym rękawem odzieży ocierał pot z czoła, wzmagał się na siły nowe i wiódł daléj dzieło nauczania, karcenia i pocieszania ludu. Pracował ciężko myślą, pamięcią, wyobraźnią i piersią, z głębokiém poczuciem obowiązku, z żarliwą wiarą w zbawienność i świętość trudu swego, z najwyższą bezinteresownością człowieka, który nie potrzebował dla siebie nic, prócz czarnéj lepianki, odziedziczonéj po przodkach, szczupłéj strawy codziennéj, dostarczanéj mu rękoma wiernych, i téj lichéj, brudnéj, podartéj odzieży, która od dziesiątka lat już może osłaniała chude ciało jego.
Przez synagogalny dziedziniec tymczasem przechodził człowiek śpieszący się widocznie i kogoś w tłumie szukający.
Był to Ber, zięć Saula. Przejrzał on bacznie mnogie twarze ludzi otaczających lepiankę rabbina, wparł się do natłoczonéj sionki i, dostrzegłszy nakoniec stojącego w progu izby Meira, pociągnął go za rękaw od surduta.
Młody człowiek, obudzony z ołowianéj zadumy, która pogrążała go w nieruchomość kamienną, obejrzał się i zamyślonym wzrokiem spojrzał na stojącego za nim krewnego.
— Chodź ztąd! — szepnął mu Ber do ucha.
— Ja nie mogę ztąd iść, — również cicho odpowiedział Meir. — Ja mam ważny interes do rabbina i czekać tu będę, aż ludzie ci wszyscy rozejdą się, ażeby z nim pomówić...
— Chodź! — powtórzył Ber i ujął za ramię opornego młodzieńca.
Meir targnął się niecierpliwie, ale Ber powtórzył raz jeszcze: — Chodź! jeżeli zechcesz, przyjdziesz potém, jak ci ludzie rozejdą się... ale ja wiem, że nie zechcesz...
Wyszli obaj z natłoczonéj chaty. Ber, śpiesznie idąc i milcząc, wiódł towarzysza swego w oddaloną stronę obszernego podwórza, kędy panowała samotność zupełna. Tu, ścianą Bet-ha-Midraszu zakryci przed tłumem kupczącym na rynku i w znaczném oddaleniu od tego drugiego tłumu, który oblegał chatę Rabbina, pewnymi być mogli, że nikt rozmowy ich nie podsłucha.
Meir oparł się plecami o ścianę budowy, Ber stanął przed nim i, milcząc jeszcze, wpatrywał się weń przez chwilę.
Powierzchowność Bera była jedną z tych, około których miliony ludzi obojętnych przejść-by mogło, nie zauważywszy jéj nawet, lecz w któréj oko bacznego i myślącego człowieka odkrywało cechy zaciekawiające i ciekawości godne. Czterdziestoletni, szczupły, ze staranną czystością, jakkolwiek ze ścisłą téż wiernością starym przepisom i zwyczajom ubrany, z rzadkim, jasno-płowym zarostem i jasnemi miękkiemi włosy, nosił on na twarzy swéj, bladawéj i delikatnie zarysowanéj, wyraz szczególnego zobojętnienia jakiegoś, lenistwa i senności, które znikały i ustępowały przed ruchliwém, nerwowém ożywieniem wtedy tylko, gdy rzecz szła o kombinacye i działania interesowe. Po-za zobojętnieniem jednak i sennością, baczne oko odkryćby mogło utajone, spodnie niby warstwy uczuć i charakteru. Było cóś marzycielskiego i cierpiącego zarazem w oczach jego wielkich, szeroko rozwartych, o błękitnéj źrenicy, obleczonéj szklistą powłoką. Tęsknoty jakieś zaznane i stłumione przemocą, pragnienia jakieś niezaspokojone i w głębiny piersi zepchnięte, malowały się w zarysie warg jego cienkich, pojętnych i noszących na sobie piętno kamiennéj jakby rezygnacyi. Niekiedy na czole białém i gładkiém powstawały mu dwie poprzeczne bruzdy. Wywoływały je może wspomnienia jakieś odległe, lecz wiecznie bolące, bo w chwili, w któréj zjawiały się, Ber dotykał dłonią piersi swéj i krótkie, urywane westchnienie podnosiło mu ramiona. Widać było, że w przeszłości człowieka tego odegrał się kiedyś dramat cichy, nikomu w całéj swéj pełni nieznany, lecz którego rozwiązanie, pogrążając w senność wolę i myśl jego, w piersi mu pozostawiło wiecznie zamierające i wiecznie odradzające się echa...
Teraz stał on naprzeciw młodzieńca, którego przemocą prawie wyprowadził z tłumu i długo wpatrywał się mu w twarz szklistém swém, cierpiącém okiem.
— Meir! — rzekł nakoniec, — dziad twój Saul miał, godzinę temu, długą rozmowę z synem swoim Abramem. On gości swoich porzucił, ażeby z nim rozmawiać, i mnie rozmowy téj słuchać kazał, bo chciał, żeby słowa z ust jego wychodzące i słuchające ich sumienie syna jego, świadka we mnie miały. Bądź już spokojny, Meir. Stryj twój do wielkiego grzechu tego i wstydu, które niezadługo staną się, należéć nie będzie...
— Staną się! — z uniesieniem przerwał Meir, — one nie staną się! ja tak zrobię, że one nie staną się!
Uśmiech, niewesoły wcale, przeleciał po ustach Bera.
— Ty tak zrobisz! — zaśmiał się zcicha. — A jak ty to zrobisz? Ja domyśliłem się, że ty rabbinowi o tém mówić chcesz i szukałem ciebie, żeby ostrzedz cię i nieszczęście od głowy twojéj odwrócić. Ty myślałeś sobie, że jak ty rabbinowi cały interes rozpowiesz, on zaraz zerwie się i krzyknie, aby nikt brzydkiéj rzeczy takiéj robić nie śmiał. Jeżeliby on tak zrobił, wszyscy byliby mu posłuszni, to jest prawda, — ale on tego nie zrobi...
— Dla czego on tego nie zrobi? — zawołał Meir.
— Dla tego, że on na interesach takich nie zna się.
Uśmiechnął się znowu i mówił daléj:
— Żebyś ty jego spytał się, jakie jedzenie czyste jest, a jakie nieczyste? czy w sabbat można świecę objaśniać i chustką do nosa biodra swoje opasywać? czy, siadając do jedzenia, błogosławić trzeba pierwéj wino, albo chleb? albo żebyś ty jego zapytał się, jak dusze ludzkie przechodzą z ciała do ciała? ilu Jehowa wypuścił z siebie Sefirotów, i jak te Sefiroty nazywają się? i jak układać trzeba litery imion Bozkich, żeby z nich słowa wielkich tajemnic ułożyły się, i kiedy nadejdzie dzień Messyaszowy, i co w tym dniu dziać się będzie?... on na te wszystkie zapytania twoje znalazłby odpowiedzi długie i uczone. Ale jak ty jemu opowiadać zaczniesz o gorzelniach, podatkach, o dworach pańskich i tych zamiarach, które na nie źli ludzie mają; on wytrzeszczy na ciebie oczy i będzie ciebie słuchał, jak słucha człowiek głuchy, bo on wszystkiego tego nie rozumie i dla niego, za księgami temi, z których on mądrość swoję czerpie, cały świat jest jako pustynia, okryta ciemną nocą!...
Meir pochylił głowę.
— Ja czuję, że ty prawdę mówisz, — rzekł, — a jednak, żebym ja zapytał się jego: czy wolno jest dla własnéj korzyści krzywdzić niewinnego człowieka?
Ber odpowiedział:
— On-by ciebie zapytał się: a kto jest niewinny człowiek? — Izraelita, czy Edomita?
— Edomita! — echowym głosem odpowiedział Meir.
Spojrzał w górę, jakby namyślał się; wzruszył ramionami, jakby czemuś dziwił się wewnętrznie; a potém zatopił wzrok w twarzy Bera.
— Ber! — wyrzekł, — czy ty Edomitów nienawidzisz?
Zapytany wstrząsnął przecząco głową.
— Nienawiść przykra jest sercu, — odpowiedział. — Kiedyś... jak ja młody byłem... chciałem nawet pójść do nich i zawołać: ratujcie! Teraz kontent jestem, że nie zrobiłem tego i ze swoimi zostałem, ale nienawiści żadnéj w sercu mojém dla nich nie mam...
— I ja nie mam, — żywo potwierdził Meir. — A czy ty myślisz, — zapytał, — że Kamionker ich nienawidzi?
— Nie, — zaprzeczył Ber, — on tylko doi ich jak krowy i ma dla nich wzgardę za to, że oni interesów swoich nie pilnują i pozwalają, żeby on ich oszukiwał.
— A Todros czy ich nienawidzi? — zapytał jeszcze Meir.
— Tak; — energiczniéj niż kiedy potwierdził Ber, — Todros ich nienawidzi. A dla czego on ich nienawidzi? Bo on nie żyje w tym samym czasie, co my wszyscy... on żyje ciągle w tym czasie, w którym Rzymski cesarz świątynię Jerozolimską zburzył i lud Izraelski z Palestyny wygnał, i w którym Żydów palili na stosach i po całéj ziemi gnali. On oddycha, jé i chodzi teraz, ale myśli i czuje tak, jak gdyby żył 2000 i 1000 lat temu. On nic nie wié o tém, że od śmierci przodka jego, Todrosa, co z Hiszpanii tu przybył, mnóstwo lat płynęło ciągle, jak wielka i bystra rzeka, i że na téj rzece pływali mądrzy i dobrzy ludzie, przynoszący światu mądre i dobre rzeczy, i że od tego dalekiego czasu świat zmienił się, a ludzie, którzy nienawidzili i prześladowali jedni drugich, ręce sobie do zgody podali... On nic nie wié, co na świecie dzieje się... nu! jak on ma wiedziéć? on od urodzenia swego nigdy z Szybowa nie wyjeżdżał, a oczy jego nie widziały innych książek, jeno te, które mu po dziadach, pradziadach zostały, — i żadnego człowieka z innego narodu, jak tylko z narodu Izraelskiego.
Meir słuchał i głową z lekka wstrząsał, jakby w myśli swéj potwierdzał słowa towarzysza.
— To ja nie mam po co do niego iść... — rzekł po chwili namysłu.
— Ja dla tego szukałem ciebie, ażeby ci to powiedziéć, — odparł Ber. — On nie zabroni Kamionkerowi krzywdzić dziedzica Kamiońskiego, bo jemu będzie zdawać się, że dziedzic Kamioński pochodzi z narodu Idumejczyków, który wojował z Jozuem, albo z narodu Rzymskiego, który bałwanom kłaniał się i świątynię Jerozolimską zburzył, albo z narodu Hiszpańskiego, który, 500 lat temu, bardzo Żydów udręczał... On nawet z tobą rozmawiać nie zechce, bo ty w jego oczach kofrimem, niedowiarkiem jesteś, i on do tego czasu na głowie twojéj rozgniewanéj ręki swéj nie opiera tylko przez wzgląd na wielką familią twoję i tę miłość, którą lud dla dziada twego, Saula, ma. Ale żebyś ty Kamionkera przed nim oskarżył, Kamionker popchnąłby go do zemsty nad tobą, tak, jak go już popycha Reb Mosze. Meir! bądź ty ostrożny! zguba twoja niedaleko! uciekaj ty od niéj!
Meir na przestrogę tę nic nie odpowiedział.
— Ber! — wymówił, — ja temu bardzo dziwuję się, ale mnie się zdaje, że w człowieku tym głupim, złym i mściwym, mieszka wielka dusza... On bardzo cierpliwy, dnie i noce siedzi nad księgami swemi... on litościwy! oczy jego łzami zachodzą, jak przed nim ludzie biedni skarżą się i płaczą... on wszystkim do siebie przystęp daje, naucza i pociesza każdego... dla siebie nic nie chce i tak mocno... Ber! on tak mocno wierzy...
Słuchając słów tych, Ber uśmiechał się i szklistym wzrokiem swym spoglądał ku obłokom.
— Ty, Meir, tak o rabbinie mówisz, — odparł zwolna, — a co ty powiesz o tym biednym narodzie, którego ciało wyschło od głodu, którego głowy, od kłopotów bolące i od pogardy, co na niego przez dwa tysiące lat pada, nizko pochylone, a który, jak spragniony do zdroju, biegnie do rzeki mądrości, żeby z niéj pić? Ty nie pytaj się o to, czy mądrość ta prawdziwa jest, albo fałszywa, ale ty patrz na to, jak on w biedzie, w nędzy, w małych interesach żyjąc, mądrości téj pragnie... i jak on mędrców swoich czci, a tego, co za święte przykazanie ma, wiernie trzyma się? Czy tobie zdaje się, że naród ten, głupi, chciwy i brudny, wielką ma w sobie duszę?
Meir podniósł głowę. Rumieniec opłynął mu czoło, jak zwykle, gdy bywał wzruszonym.
— Izrael wielką duszę ma w sobie, i ja go kocham nad spokojność moję, nad szczęście moje i nad życie moje. Nu!...
Tu zatrzymał się przez chwilę, porywczym giestem pochwycił ramię Bera i zapytał:
— I ja wiem, czego Todrosowi braknie, żeby on ze swoją wielką duszą wielkim człowiekiem był, i czego ludowi Izraelskiemu braknie, ażeby on wielkość swoję przed światem pokazał... Trzeba, żeby myśli ich i pamięć wyszły z tych dawnych czasów, w których one zawsze mieszkają, a zamieszkały w nowych czasach, co teraz na świat przypłynęły, i trzeba, żeby o głowy ich uderzył skrzydłami swemi Sar-ha-Olam, ten anioł poznania, który jest książęciem świata!
Kiedy młody człowiek, z czołem i wzrokiem w ogniu, słowa te mówił, Ber wpatrywał się w niego głębokiém, radośném i zarazem smutném spojrzeniem. Po chwili odezwał się:
— Kiedy ja na ciebie patrzę, Meir, i kiedy ja ciebie słucham, mnie się zdaje, że ja widzę siebie samego... wtedy, kiedy mi tyle lat było, ile tobie jest teraz... Ja także tak, jak ty teraz, gniewałem się bardzo i smuciłem się... ja także chciałem...
Umilkł i dotknął dłonią piersi, bo na czole powstały mu owe dwie głębokie zmarszczki, a źrenice jego z za szklistéj powłoki spojrzały kędyś daleko... w świat, czy w przeszłość...
W ten sposób rozmawiali ze sobą dwaj ci ludzie, jeden o ścianę Bet-Midraszu oparty, drugi blizko przed nim stojący. Rozmawiali z ożywieniem, z gwałtownemi niekiedy giestami. Meira oczy płomienne były, a twarz blada; Bera czoło fałdowało się zmarszczkami, a wargi drżały lekko. I ktokolwiek z ludzi obcych światu temu, śród którego żyli, czuli i myśleli oni, patrzał teraz na nich, a treść rozmowy ich odgadywać chciał, rzekłby: kupują, sprzedają, targują się, o handlu mówią! Alboż ludzie tacy jak oni o czém inném myśléć, mówić, nad czém inném cierpiéć mogą?
Mogą. Myślą, mówią, cierpią, tylko nikt w mowy ich nie wsłuchuje się, myśli nie rozumie, cierpień odgadnąć nie pragnie. Morze to jest ogromne i tajemnicze, nie badane przez tych nawet, którzy w niém toną!
— Chodź do domu, — rzekł Ber do towarzysza swego, — dziad twój Saul wkrótce z gośćmi swymi do stołu zasiędzie i rozgniewa się, jeżeli ciebie tam nie zobaczy. I tak już wielka burza nad głową twoją wisi. Hana Witebska odniosła prezenta zaręczynowe, które dziad od ciebie córce jéj posłał, nagadała jemu przy gościach wiele nieprzyjemności i zaręczyny zerwała.
Meir uczynił niedbały ruch ręką.
— Ja tego chciałem, — rzekł, — dziada ja przeproszę... Moja głowa tém tylko zajęta, do kogo tu teraz iść...
Ber z rodzajem zdziwienia spojrzał na mówiącego.
— Jaki ty uparty jesteś! — zauważył.
Zmierzali już teraz obaj ku bramie podwórza.
Ber stanął nagle.
— Meir! — rzekł, — ty tylko do urzędników nie chodź!
Meir powiódł dłonią po czole.
— Ja poszedłbym do nich, — rzekł, — ale mnie strach zdejmuje! Jeżeli prawdę wykryją, to Kamionkera srogo karać będą, a z Kamionkerem i tych nieszczęśliwych ludzi, których on skusił... Biedni ludzie! głupi ludzie! Ja ich żałuję...
Umilkł nagle i wpatrzył się w punkt jeden. Rynkiem, nawpół już opustoszałym, przejeżdżała zgrabna najtyczanka, przez cztery dzielne konie ciągniona, a na niéj siedział mężczyzna młody, przystojny, w wykwintném ubraniu.
Meir wskazał palcem najtyczankę, która zatrzymała się przed domowstwem Kamionkera, i z oczyma szeroko rozwartemi od myśli jakiéjś, która mu nagle w głowie zawrzała, drżącym głosem zawołał:
— Ber! czy ty widzisz! to dziedzic Kamioński!

∗                ∗


Słońce zbliżało się ku zachodowi, kiedy na ganku domowstwa Ezofowiczów ukazała się gromadka ludzi żywo, uprzejmie i wesoło ze sobą rozmawiających. Byli to dzisiejsi goście Saula, którzy, uczęstowani przy gościnnym stole jego, uściśnieniami rąk żegnali stojącego pośród nich starca, za łaskę, którą okazał im, dziękowali, i z kolei po dwóch lub trzech na oczekujące ich wozy siadając, długo jeszcze zwracali się twarzami ku stojącym na ganku gospodarzom opuszczonego przez nich domu.
W bawialnéj izbie niewiasty domowe, z pomocą dziewek służebnych, sprzątały z długiego stołu liczne naczynia, chowały do szaf resztki pozostałych jadeł i napojów i zwijały starannie grubą, lecz dostatnią i czystą bieliznę.
Na rynku tymczasem targ miał się ku końcowi; przerzedzona znaczna ilość wozów i ludzi zajmowała jeszcze pewną część przestrzeni, ale zmniejszała się z każdą chwilą. W zamian dwa czy trzy domowstwa zajezdne, znajdujące się tuż przy placu, wrzały gwarem i hałasem. Ciemne, przepaściste sienie domowstw tych natłoczone były wozami i końmi wieśniaków, którzy pili, tańczyli, kłócili się i bawili w wielkich szynkowniach.
W szynkowni Kamionkera najtłumniéj było i najhałaśliwiéj. Nie dziw. Obrotny handlarz trzymał w dzierżawie kilka okolicznych gorzelni i kilkanaście karczem, kierował czynnościami i rozrządzał losami całéj armii swoich znowu dzierżawców i szynkarzy. Kilkudziesięciu ludzi, podobnych Samsonowi, który raz w tydzień kupował trzy funty mięsa, a jedenaście osób, familią jego składających, jadło z nich i siły swoje wzmacniało, (Samsonowe iście musiały być siły te!) kilkudziesięciu biedaków takich zostawało w zupełnéj od Kamionkera zależności. Wspaniałomyślnym władzcą nie był on dla nich, oni téż nawzajem wspaniałomyślnymi nie byli dla tych tłumów wieśniaczych, które topiły rozum swój i dobrobyt swych rodzin w rozlewaném rękoma ich morzu alkoolu. W ten więc sposób Kamionker trzymał w ręku swych losy setek tysięcy może rodzin wieśniaczych, do czego pomagały mu podwójne końce kredek dzierżawców jego, — szynkarzy, z kolei oczekujących od przedsiębiercy głównego polepszenia, albo ostatecznego zniweczenia, nędznych swych, brudnych, mozolnych istnień.
Nic więc dziwnego, że dokoła domowstwa Kamionkera cisnął się tłum największy wozów i koni, a w szynkowni jego piła i hałasowała największa ilość wieśniaków. Kamionker przecież nie ukazywał się tłumowi temu i sam go nie ugaszczcał. Gospodarowała tam żona jego, Jenta, rozstawiając na stołach dzbany, butelki i czarki, a dopomagały jéj dwie brzydkie, barczyste córki, sprzedające u końca jednego ze stołów obwarzanki, chały i śledzie. I ktokolwiekby wtedy patrzał na postać Jenty, chudą, podaną naprzód, obleczoną w luźną, spłowiałą suknię, i na twarz jéj uwiędłą, zgorzkniałą, żółto odbijającą od sterczącéj przy rudym czepku czerwonéj róży; ktokolwiekby widział postać tę i twarz, leniwo przesuwające się w atmosferze dusznéj od tłumnych wyziewów ludzkich i odurzającéj wyziewami alkoholicznych napojów; przypuścić-by nie mógł, że była to żona handlarza i przedsiębiercy na wielką skalę, właściciela jednéj z największych w prowincyi fortun pieniężnych.
Trudnoby téż było odgadnąć przedsiębiercę na wielką skalę i posiadacza kapitałów znacznych w rudym, małym człowieczku, który, w wyszarzanym, długim aż do ziemi surducie, z szyją ukrytą w zwojach czerwonawéj chusty, stał teraz w jednym z gościnnych pokoi domu swego, o kilka kroków zapewne od progu.
Był to ten pokój właśnie, w którym świetniały żółte, odwieczne sprzęty z podartém i brudném obiciem, a także stojące na oknach w glinianych wazonach czarne monstra roślinne.
Reb Jankiel Kamionker stał o kilka kroków od progu, a gość jego, dziedzic Kamioński, siedział na żółtym fotelu, paląc cygaro i półżartobliwym, półzamyślonym wzrokiem patrząc na Reb Jankla.
Młody pan był wysoki, słusznéj i silnéj postaci; ciemne włosy miał nad otwartém czołem, a na całéj twarzy, delikatnéj, choć pozłoconéj zlekka od skwarów letnich, wyraz łagodny, trochę dobroduszny i dość myślący.
Wesoła żartobliwość, która kiedyniekiedy świeciła w oczach szlachcica, obudzona snadź była widokiem niepozornéj postaci, piegowatéj twarzy i długich ognistych pejsów Reb Jankla. Zamyślał się zaś on chwilami dla tego zapewne, że niepozorny Rebe z długiemi pejsami rozmawiał z nim o ważnym dlań interesie.
Młody pan zresztą, z otwartém, myślącém czołem i łagodnemi usty, nic a nic nie wiedział o tém, z kim właściwie rozmawia. Stał przed nim Żyd, dzierżawca jego gorzelni, i koniec na tém. Kimże mógł on być więcéj, jak Żydem i dzierżawcą gorzelni?
Że mógł on być jeszcze czynnym i wpływowym członkiem pewnego silnie i odrębnie zorganizowanego społeczeństwa, doskonałym pobożnym, zostającym u prawowiernéj części społeczeństwa tego we czci wysokiéj, mistykiem, oczekującym nadejścia dnia Messyaszowego z wiarą taką, z jaką oczekiwali go ludzie plemienia jego przed kilkunastu wiekami; że był on uczonym i bogaczem, przed którym powstawali z głębokim szacunkiem wszyscy biedacy i prostacy narodu jego; że nakoniec około niekształtnych, piegowatych, niedobrze umytych rąk jego, obmotywały się nici licznych losów ludzkich, żydowskich i chrześciańskich: o tém dziedzic Kamioński, z myślącém czołem i łagodnemi usty, najlżejszego nie miał wyobrażenia.
To téż na myśl mu nawet nie przyszło zachęcić piegowatego, rudego Żyda, aby zbliżył się doń o parę kroków więcéj i usiadł w obecności jego. Reb Jankiel także o zbliżaniu się i siadaniu w obecności szlachcica nie myślał. Nie myślał o tém, bo w okolicznościach podobnych stanie pokorne było mu zwyczajem, po ojcach i dziadach odziedziczonym; a jednak blado-błękitne oczy jego połyskiwały niechętnie i złośliwie, ile razy młody pan zwrócił wzrok w inną stronę i wyrazu ich widziéć nie mógł. Być może, iż Reb Jankiel, nie myśląc wcale o tém i sprawy sobie z uczucia swego nie zdając, czuł przecież, jak od stojących w pokorze nóg jego ku sercu, które w codzienném życiu w wielkiéj nurzało się dumie, płynął gryzący jad otrzymanéj i wzajem oddawanéj — wzgardy, która, gdy na grunt złego serca upadnie, zasiewa nienawiść i zbrodnię.
— Nudzisz mnie, mój Janklu, z temi wiecznemi tagrami i kontraktami swemi! — niedbale i paląc cygaro mówił dziedzic Kamioński; — wstąpiłem do ciebie na chwilę tylko, ażeby mi konie odpoczęły trochę, a ty mnie już tu na dobre złapałeś...
Reb Jankiel ukłonił się szybko i giętko.
— Ja za śmiałość moję bardzo wielmożnego pana przepraszam, — rzekł z uśmiechem, — ale gorzelnia pańska otworzy się za miesiąc i ja chciałem pierwszeństwo u pana miéć...
— Dobrze! dobrze! — odparł szlachcic, — dla czegoż nie miałbym dać ci pierwszeństwa, skoro od trzech lat dzierżawisz już gorzelnię moję... ale po co tak śpieszyć... miesiąc czasu jeszcze...
— Co to szkodzi zawczasu o interesie pomyśléć? Ja woły już skupuję; a przy gorzelni wielmożnego pana sto wołów postawić trzeba. Sto wołów! czy to żart? ja takich dużych pieniędzy wydawać nie mogę, nie mając jeszcze od wielmożnego pana żadnéj pewności. Jeżeli wielmożny pan pozwoli, ja jutro do dworu przyjadę i kontrakt napiszem...
Młody pan wstał z fotela.
— Dobrze, — rzekł, — przyjedź... nie wcześniéj jednak, jak po południu, bo zrana mnie w domu nie znajdziesz.
— Wielmożny pan nocować będzie w sąsiedztwie? — zapytał Jankiel i powieki drgnęły mu nerwowo.
— W blizkiém sąsiedztwie, — odpowiedział szlachcic i chciał cóś jeszcze mówić, ale za plecami Reb Jankla, zwolna i nieśmiałą widocznie ręką poruszone, drzwi otworzyły się, a do pokoju wszedł młody Żyd, wysmukły, kształtny, czysto ubrany, z twarzą bladą i bardzo zmieszaną, a okiem gorejącém i śmiałém.
Na widok wchodzącego, Reb Jankiel instynktownym ruchem odskoczył w tył parę kroków. Po białéj i piegowatéj twarzy jego przebiegały drgnienia przestrachu.
— Czego ty tu przyszedł... — zaczął, ale głos uwiązł mu w gardle.
Młody pan za to, z obojętném na przybyłego spojrzeniem, zapytał:
— A czego chcesz, mój kochany? czy interes jaki do mnie?
— Do wielmożnego pana, — odpowiedział młody człowiek, głosem, zniżonym prawie do szeptu.
Uczynił zwolna kilka kroków naprzód, ale Jankiel zagrodził mu sobą drogę.
— Niech wielmożny pan nie pozwoli jemu rozmawiać ze sobą! — krzyknął, — niech wielmożny pan ust jemu otwierać nie pozwoli! To bardzo zły człowiek jest... on wtrąca się do wszystkiego...
Dziedzic Kamioński wyciągnął rękę i usunął z przed siebie gorączkowo giestykulującego człowieka.
— Pozwól mu mówić, — rzekł, — jeżeli ma interes jaki do mnie, czemużbym porozmawiać z nim nie miał...
Mówiąc to, patrzał uważnie na przybyłego, którego twarz, o pięknych, wyrazistych rysach, bladością wzruszenia powleczona, zaciekawiła go widocznie. Przytém obrażała go i rozśmieszała zarazem nagle powstała gwałtowność giestów i mowy Jankla.
— Wielmożny pan mnie nie zna, ale ja wielmożnego pana znam... — zaczął przybyły cichym wciąż, ciężkim głosem.
— Po co wielmożny pan znać ma łajdaka takiego, jak ty... — spróbował znowu wpaść mu w mowę Jankiel; ale dziedzic Kamioński uczynił ku niemu giest, nakazujący milczenie.
— Ja wielmożnego pana widziałem kilka razy u dziada mego Saula Ezofowicza, którego syn, Rafał, u wielmożnego pana zboże zawsze kupuje...
— Więc jesteś wnukiem starego Saula?
— Tak, ja jestem jego wnukiem.
— A Rafał Ezofowicz to twój ojciec?
— Nie; ja jestem synem Benjamina, najmłodszego z synów Saula, który, dawno już temu, umarł.
Meir wyrażał się polszczyzną łamaną nieco, lecz dość znośną. W domu dziada swego słyszał on często rozmowy prowadzone w tym języku przez przybywających tam za interesami dziedziców dóbr sąsiednich, a i stary Edomita, który uczył go czytania i pisania innego, niż hebrajskie, tym samym językiem mówił.
— Czy Rafał przysłał cię do mnie, — zapytał szlachcic.
— Nie; ja sam przyszedłem...
Milczał chwilę, jakby wzmagał się na siły i odwagę. Wzmógł się, podniósł głowę i śmielszym już nieco głosem zaczął:
— Ja przyszedłem, żeby wielmożnego pana ostrzedz przed wielkiém nieszczęściem, które źli ludzie dla pana przygotowują...
Jankiel poskoczył znowu i, rozpościerając ramiona, zasłonił go przed Kamiońskim.
— Czy ty będziesz milczał? — krzyknął, — po co ty masz wielmożnemu panu głowę turbować swojém głupiém gadaniem...
Zwracając się do szlachcica, rozpaczliwie mówił:
— To waryat jest, miszugener, łajdak...
Tym razem jednak nie Kamioński usunął już go z przed siebie, ale uczynił to Meir. Ze zdwojoną gorączką w oczach, z przyśpieszonym oddechem, odepchnął Jankla i śpiesznie mówić zaczął:
— Ten człowiek mówić mi nie pozwala, dla tego ja wielmożnemu panu prędko wszystko powiem. Niech wielmożny pan jemu nie ufa; on jest bardzo złym człowiekiem i nieprzyjacielem pana... on panu wielkie nieszczęście zrobi... niech pan jego strzeże się i niech pan domu swego strzeże, jak oka w swojéj głowie... Ja donosicielem nie jestem i dla tego przyszedłem tu, aby wielmożnemu panu powiedziéć to przy nim... On będzie mścił się nade mną, ale niech mści się... ja musiałem zrobić to, co każdy prawy Izraelita zrobić powinien... bo napisaném u nas jest: „Niech cudzoziemiec żyje pomiędzy wami, jak gdyby był zrodzon z potomków Izraelowych”, a w drugiém miejscu napisane jest: „Jeżeli milczéć będziesz, na głowę twoję spadną nieszczęścia Izraela!“
Przestał mówić, bo w piersi głosu mu nie stało. Widać było, że drżał cały i że kipiący zapał boleśnie walczył w nim z tajemną, dojmującą trwogą.
Kamioński spoglądał na mówiącego z zajęciem, ze zdziwieniem i — z uśmiechem. Tak przywykł uśmiechać się, patrząc na Żydów, że i teraz drżąca postawa Meira, zagadkowe słowa jego, a szczególniéj uczynione przezeń biblijne cytaty, piękne same w sobie, ale dziwnie brzmiące w niewprawnéj i łamanéj mowie Żyda, bardziéj śmieszyły go, niż zadziwiały i zaciekawiały.
— Jak widzę, — zaczął, — stary Saul ma wnuka uczonego w Piśmie Świętém i obdarzonego darem proroczym. Powiedz-że mi jednak, mój młody proroku, jaśniéj i wyraźniéj, jakie to nieszczęście grozi mi i dla czego ten poczciwy Jankiel, który od trzech lat jest moim dobrym znajomym, powziął nagle taką nieprzyjaźń dla mnie?
Jankiel stał teraz tuż przy fotelu, na którym siedział dziedzic, i schylony trochę ku niemu, ze słodkim uśmiechem na ustach, szeptał:
— To waryat! jemu zdaje się ciągle, że on prorokiem jest i on wszystkim ludziom różne rzeczy zawsze przepowiada, a na mnie on zły za to, że ja z niego bardzo śmieję się i drwię...
— No, to już ja śmiać się ani żartować nie będę, żeby on i na mnie zły nie był, — wesoło odparł szlachcic, a zwracając się ku Meirowi, z pewną jednak ciekawością, zapytał:
— Jakież to nieszczęście spotkać mnie może? powiedz jasno i wyraźnie, a jeżeli powiesz prawdę, zrobisz dobry uczynek i wdzięcznym ci za to będę...
Meir odpowiedział:
— Wielmożny pan żąda odemnie rzeczy bardzo trudnéj... ja myślałem, że wielmożny pan zrozumie wszystko z kilku słów... mnie ciężko o tém mówić...
Powiódł dłonią po czole, na które wystąpiło kilka kropel potu.
— Czy wielmożny pan przyrzecze mi, że, kiedy ja powiem straszne słowo, ono wpadnie w ucho pana jak kamień wpada w wodę, i że pan nie powtórzy słowa tego przed sądem, tylko sam użytek z niego zrobi? Czy wielmożny pan mnie da na to swoje słowo?

Bladość wówiącego zwiększała się i głos drżał.
Meir ostrzega Kamiońskiego przed grożącém mu niebezpieczeństwem.
Młody pan walczył widocznie pomiędzy ciekawością a wesołym śmiechem, który go napastował.

— Daję ci słowo honoru, — rzekł, uśmiechając się, — że słowa twoje wpadną do ucha mego, jak kamień do wody.
Gorejące oczy Meira zwróciły się ku Janklowi, otworzył usta, ażeby cóś powiedziéć, lecz drżały one gwałtownie i żadnego dźwięku wydać nie mogły. Jankiel, korzystając z gwałtownego wzruszenia, które, zdaje się, odebrało na chwilę młodemu człowiekowi siłę i przytomność, nagłym i sprężystym ruchem rzucił się ku niemu, pochwycił za przednie klapy surduta jego i z całéj siły popychać go ku drzwiom zaczął. Przytém krzyczał:
— Co ty do domu mego przychodzisz, żeby memu gościowi głupiém gadaniem swojém głowę turbować? To jaśnie wielmożny gość jest... wielki pan, z którym ja trzy lata już handluję i przyjaźń trzymam... Idź ztąd! idź ztąd! idź!
Meir usiłował wyzwolić się z rąk targających go i popychających; ale, jakkowiek wyższym i silniejszym był od Jankla, Jankiel posiadał większą giętkość i sprężystość ciała, a przytém dokonywał wysileń rozpaczliwych. W ten sposób obaj posuwali się ku drzwiom, a młody pan spoglądał na zapasy te z uśmiechem. Nad głową i ramionami miotającego się Jankla podnosiła się bledsza coraz twarz Meira. Nagle oblał ją płomienny rumieniec.
— Niech wielmożny pan nie śmieje się, — zawołał przerywanym głowem, — wielmożny pan nie wié, jak mnie trudno mówić... Niech wielmożny pan domu swego od ognia strzeże...
Przy ostatnim wyrazie zniknął z progu, a Jankiel, zdyszany, zmęczony, z drgającą twarzą drzwi za nim zatrzasnął.
Kamioński uśmiechał się ciągle. Nie dziw. Zapasy małego, rudego Jankla i wysokim i silnym, lecz zbyt wzruszonym, aby dostatecznie bronić się mógł, młodym Żydkiem, rozśmieszający miały pozór. Śród zapasów tych, długa odzież obudwóch zapaśników rozwiewała się szeroko; Jankiel z uniesienia i wysilenia wielkiego podskakiwał i przysiadał; Meir drżał cały tak, jakby się bardzo lękał, i niezgrabnemi ruchami odpychał przeciwnika. Tworzyło to obraz śmieszny, tém śmieszniejszy, iż składali go ludzie, z których śmiać się ogólnym jest i odwiecznym zwyczajem.
Jakim zresztą sposobem młody szlachcic zrozumiéć mógł tajemny, a bynajmniéj niekomiczny sens odgrywającéj się przed nim sceny? Kiedy rozmawiał z Meirem, czy wiedział, kto właściwie stał przed nim? Młody to Żydek był, łamanym i zabawnym językiem mówiący, wnuk kupca i sam przyszły kupiec zapewne. Kimże-by innym mógł być, jeśli nie młodym, dość zabawnym Żydkiem i przyszłym zapewne kupcem? Że był on duchem szlachetnym, zbuntowanym przeciw głupotom i nieprawościom wszelkim, duchem aż do rozpaczy stęsknionym za swobodą i wiedzą; że przychodząc tu, dokonywał aktu wielkiéj odwagi i krokiem tym gubił całą przyszłość swoję: młody pan najlżejszego o tém nie miał wyobrażenia. Alboż istnieją pomiędzy Żydami duchy szlachetne, zbuntowane przeciw złemu, wysoką tęsknotą rozebrane, odważne?
Po chwili jednak dziedzic Kamioński przestał usmiechać się i, patrząc na Jankla, zapytał:
— Wytłómacz-że mi teraz, co to takiego było i co to za człowiek?
— Ach! co to było i co to za człowiek? — powtórzył Jankiel, który w mgnieniu oka pozór spokojności odzyskać zdołał. — Było to głupstwo, za które ja wielmożnego pana bardzo przepraszam, że ono pana w domu moim spotkało; a ten człowiek jest waryat... On bardzo zły był i ze złości zwaryował...
— Hm, — rzekł Kamioński, — nie wygląda jednak całkiem na waryata. Ładną ma twarz i wcale roztropną...
— On bo i niezupełny waryat... — zaczął Jankiel, ale przerwał mu Kamioński:
— Wnuk to Saula Ezofowicza? — zapytał z zamyśleniem.
— On wnuk Saula, ale dziadek bardzo jego nie lubi...
— Lubi czy nie lubi, ale rodzonego dziada pytać się o niego darmo...
— I owszem, niech wielmożny pan zapyta się... — wykrzyknął Kamionker, a oczy świeciły mu tryumfem. — Niech pan i stryjów jego zapyta się... to ja zaraz pobiegnę, i stryja jego, Abrama, tu przyprowadzę...
— Nie trzeba; — rzekł krótko szlachcic.
Wstał i zamyślił się. Spojrzał potém na Jankla bystro i uważnie. Jankiel spotkał spojrzenie to śmiałém okiem. Milczeli obaj chwilę.
— Słuchaj, Janklu! — rzekł Kamioński, — jesteś człowiekiem niemłodym, zamożnym kupcem, ojcem rodziny; powinienem więc ufać ci więcéj, niż młodzikowi, którego pierwszy raz w życiu widziałem i który zresztą waryatem być może... Jednak w tém cóś być musi... ja o młodego człowieka tego rozpytać się muszę...
— Niech wielmożny pan rozpytuje się; — ze wzgardliwém wzruszeniem ramion rzekł Jankiel.
Kamioński po dość długiéj chwili namysłu zapytał:
— Czy wasz sławny rabbin jest teraz w miasteczku?
— A gdzie on ma być? on od urodzenia swego nigdy z miasteczka nie wyjeżdżał.
— Stateczny człowiek, — uśmiechnął się znowu Kamioński, i wziął ze stołu zgrabną swą czapeczkę.
— No, Janklu, — rzekł, — prowadź mię do rabbina... choćbym się nie dowiedział nic ciekawego, zyskam przynajmniéj to, że choć raz w życiu rabbina waszego zobaczę...
Jankiel z pośpiechem drzwi przed wychodzącym gościem otworzył i wraz z nim na plac, zupełnie już prawie pusty, wyszedł.
Przez plac przechodził w téj chwili Eli Witebski i, spostrzegłszy Kamiońskiego pana, z uśmiechem pełnym uprzejmości ku niemu pośpieszył. Kamioński téż powitał go grzecznie. Zewnętrznym wyglądem swoim przynajmniéj, światowy kupiec, bardziéj od innych mieszkańców miejsca tego, zbliżonym był do téj odmiany rodu ludzkiego, która nosi nazwę ucywilizowanéj.
— Wielmożny pan do miasteczka naszego zawitał. Czy za interesem jakim?
— Nie, przejeżdżam tylko.
— A dokąd wielmożny pan teraz dąży?
— Do rabbina waszego, panie Witebski.
Witebski zdziwił się.
— Do rabbina? a czego wielmożny pan od niego chce?
— Śmieszna historya! mój Witebski! Ot, powiedz mi, czy znasz wnuka Saula Ezofowicza?
— Którego? Saul ma wielu wnuków!
— Jak mu na imię? — przez ramię ku Janklowi rzucił pan.
— Meir! Meir! ten niegodziwiec! — zakrzyczał Kamionker.
Witebski skinął głową na znak zrozumienia.
— Nu! — zaczął z łagodnym i pobłażliwym uśmiechem, — niegodziwcem on nie jest. Młody jeszcze... poprawić się może... Ale niespokojną głowę ma... to prawda...
— Cóż? miszugiener trochę? — zaśmiał się pan, żartobliwym giestem palec do czoła swego przykładając.
— Nu, — odpowiedział Eli, — waryatem on także nie jest... młody, porozumnieje jeszcze... ale teraz on wielkie głupstwa wyrabia — to prawda! Oni mnie dziś nieprzyjemności wielkich narobił... aj! aj! co ja przez niego zmartwienia i kłopotu miałem i będę jeszcze miał!..
— Tak więc, — rzekł Kamioński, — rodzaj to jest półgłówka i złośnika, który sam nie wié, czego chce, i wszystkim przykrości sprawia?
— Pan zgadł! — odpowiedział Witebski i zaraz dodał: — ale on młody jeszcze, z niego kiedyś porządny człowiek może być...
— Co znaczy, że teraz nie jest porządnym człowiekiem...
— Proszę wielmożnego pana tędy, — rzekł w téj chwili Jankiel, wskazując dziedzicowi bramę synagogalnego dziedzińca.
— A gdzież jest mieszkanie waszego rabbina?
Kamionker wyciągnął palec ku przytulonéj do ściany świątyni ciemnéj lepiance.
— Jakto! — zawołał szlachcic, — w téj chacie?
I zmierzał ku chacie, ale z Janklem już tylko; Witebski bowiem, spostrzegłszy, że zanosi się na jakąś sprawę ważną, może i przykrą, z ukłonami i uśmiechami szybko synagogalny dziedziniec opuścił.
Drzwi chaty rabbina zamkniętemi już były, ale u otwartego jéj okna stało jeszcze ludzi kilkunastu, z cicha pomiędzy sobą rozmawiających, i od czasu do czasu we wnętrze chaty rzucających nieśmiałe spojrzenia. Ale we wnętrzu chaty panowało już milczenie głębokie, i ktokolwiekby widział wprzódy, jak mozolnie i niezmordowanie Izaak Todros pracował przez długi szereg godzin, przypuściłby niezawodnie, iż teraz używał on spoczynku w śnie lub bezczynności zupełnéj. Przypuszczenie takie byłoby grubą omyłką. Z wyjątkiem kilku krótkich godzin nocnych, w których sypiał snem tak przerywanym i trudnym, jakim bywa zazwyczaj sen ludzi o wytężającym się wciąż umyśle i rozdrażnonych nerwach, Izaak Todros nie spoczywał nigdy. Było to żyjące wcielenie pracy niezmordowanéj, namiętnéj, nieznającéj co to zniechęcenie, płynące ze zwątpienia jakiegokolwiek, albo trwożliwéj o własne zdrowie i życie dbałości. I teraz także, po całodzienném przebywaniu w upalnéj i dusznéj atmosferze, sprawionéj w ciasnéj chacie jego ogromnym natłokiem ludzi, po długiém wysilaniu myśli i piersi, rabbin Szybowski nie legł na twarde łoże swe, ani wyszedł za miasteczko, kędy świeżość i cisza owiaćby mogły czoło jego, oblane potem i zmięte trudami mozołu; ale pozostał na téj saméj ławie, na któréj siedział od wczesnego ranka, i tylko, księgę wielką przed sobą rozwarłszy, wczytywał się w nią pilnie, nabożnie, bezpamiętnie. Księgę tę zresztą, jak wszystkie inne, które posiadał, przeczytał on już tyle razy, że umiał ją na pamięć prawie, od początku do końca. Czytał ją jednak ciągle, bo z za wyrazów jéj błyskały mu coraz nowe sensy i tajemnice, a on ku ostatecznemu pojęciu sensów tych i odkryciu tajemnic dążył wszystkiemi siłami ducha swego, palącego się w ogniu mistycznych wiar, marzeń i pragnień.
Reb Mosze za to spoczywał, choć także niezupełnie. Siedział on w kątku izby, na ziemi, łokcie opierał na podniesionych kolanach, brodę chował w dłonie, a wzrok zatapiał nieruchomo w twarzy mistrza, schylonéj nad księgą. Była to kontemplacya taka, z jaką mnich chrześciański wpatruje się w obraz świętego patrona zakonu swego, z jaką wpółdziki murzyn przygląda się fetyszowi, wystruganemu z drzewa, z jaką miłośnik i badacz natury spogląda w przestrzeń usianą miryadami świecących ciał niebieskich. W oczach Reb Mosza, wlepionych w twarz wielkiego rabbina, malowały się: uwielbienie, podziw i miłość.
Nagle otworzyły się drzwi izdebki i za progiem jéj ukazał się dziedzic Kamioński. Zatrzymał się tam chwilę i rzekł do idącego za nim Jankla:
— Zostań tu, panie Janklu; ja sam rozmówię się z panem rabbinem.
Rzekłszy to, pochylił głowę, aby przestąpić próg drzwiczek, zbyt nizkich dla wysokiéj i okazałéj jego postaci.
Przestąpił próg i pytającém okiem powiódł dokoła.

Naprzeciw niego, u czarnéj od pyłu i brudu ściany, siedział na ławie człowiek w nędzném odzieniu, z czarnemi jak noc włosami i brodą, z twarzą pomarańczowego prawie koloru, którą podniósł przy wejściu jego z nad księgi o zżółkłych, odwiecznych kartach. Nad czołem człowieka tego, nizkiém i przerzniętém kilku grubemi poprzecznemi zmarszczkami, sterczał w półkole zmięty daszek czapki, na tył głowy zsuniętéj, a oczy jego, czarne i gorejące, z osłupieniem zdumienia utkwiły w twarzy przybysza.
Kamioński u rabbina Todrosa.
W kącie izby, nizko przy ziemi, szarzała druga jeszcze postać ludzka, ale na nią młody pan przelotne tylko rzucił spojrzenie. Na myśl mu nawet nie przyszło, aby człowiek siedzący na ławie, z dziurami na rękawach odzieży i osłupiałym wyrazem w oczach, był tym właśnie rabbinem Szybowskim, którego sława, rozchodząc się po świecie żydowskim na wiele mil dokoła, oderwanemi, niewyraźnemi echami wnikała w świat chrześciański.

Zbliżył się tedy do człowieka tego i dość grzecznie zapytał: czy może widziéć się z Szybowskim rabbinem.
Odpowiedzi nie było żadnéj.
Siedzący na ławie człowiek wyciągnął tylko ku niemu długą, żółtą szyję i szerzéj jeszcze otworzył oczy i usta. Osłupienie, a może i inne téż nagle doznane uczucie, rzuciło na całą powierzchowność jego wyraz ogłupiałości, do idyotyzmu niemal posuniętéj. I nie dziw wcale, że Izaak Todros podobnie piorunującego doświadczył wrażenia na widok stojącego przed nim szlachcica. Pierwszy to był Edomita, który progi jego przestąpił, odkąd on sam w progach tych żył; pierwszy, którego zblizka ujrzały oczy jego i który przemówił doń dźwiękami, rozlegającemi się w uszach jego obco zupełnie, niezrozumiale, a nieledwie dziko. Gdyby Anioł Metatron, niebieski patron i obrońca Izraela, albo nawet wódz i naczelnik szatanów zjawił się przed nim, byłby on mniéj zdumionym i przerażonym; z nadprzyrodzonemi bowiem jestestwami wiązały go ścisłe, jakkolwiek nie bezpośrednie stosunki. Badał i znał pochodzenie ich, naturę, właściwości i czynności wszelkie. Ale ten okazały, wysoki człowiek, w obrzydliwém ubraniu, które do kolan nie sięgało mu nawet, z białém, jak u niewiasty, czołem swojém i niezrozumiałą swą mową, z jakich stron przybywał? po co przychodził? czego chciał? Idumejczykiem-że był on? Filistynem? srogim Rzymianinem, który zwyciężył mężnego Barkobeka? albo co najmniéj, Hiszpanem, który mordował słynną rodzinę Abrabanelów, a i przodka jego, Todrosa, bezecnie z kraju swojego wygnał?
Kamioński oczekiwał chwilę odpowiedzi na pytanie swe, a nie doczekawszy się jéj, zapytał powtórnie:
— Czy mogę widziéć się z Szybowskim rabbinem?
Tym razem, na dźwięk podniesionego nieco głosu jego, postać ludzka, szarzejąca w kącie izby, poruszyła się i powstała zwolna. Reb Mosze, z otwartemi od zdziwienia usty i osłupiałym, w twarz przybysza utkwionym wzrokiem wysunął się na światło i gardłowo, przeciągle wymówił:
— Ha?
Na widok człowieka tego, odzianego z pierwotną i niesłychaną już gdzieindziéj prostotą, po całéj twarzy Kamiońskiego dziedzica drgnęły i rozbiegły się, szybko jednak powstrzymane, uśmiechy.
— Mój panie! — zwrócił się do Reb Mosza, — czy człowiek ten głuchy jest i niemy? Dwa razy pytałem go już o Szybowskiego rabbina, a odpowiedzi żadnéj nie otrzymałem.
Mówiąc to, wskazywał Todrosa, który teraz zwolna zwrócił się ku mełamedowi i, wyciągając ku niemu szyję, zapytał:
— Wos sagt er? Wos wyl er? (co on mówi? czego on chce?)
Reb Mosze, zamiast odpowiedzi, szerzéj jeszcze otworzył usta, a w téjże chwili za otwartém okienkiem ozwały się szmery i szepty. Kamioński spojrzał ku okienku i zobaczył, że było ono całe napełnione twarzami, spoglądającemi w głąb’ izby z zewnątrz. Twarze te były ciekawe i nieco przelęknione. Kamioński zwrócił się ku nim z zapytaniem:
— Czy tu mieszka rabbin Szybowski?
— Tu! — odpowiedziało głosów kilkanaście.
— A gdzież on?
Kilkanaście palców wskazało człowieka, siedzącego na ławie.
— Jakto! — zawołał szlachcic, — człowiek ten jest tym waszym sławnym i mądrym rabbinem?
Twarze, zapełniające okno, rozpromieniły się szczególną błogością jakąś i oczyma dawały znaki twierdzenia.
Widać było, że Kamiońskiego ogarniała wielka chęć śmiechu, którą jednak powstrzymywał jeszcze.
— A to kto? — zapytał, wskazując Reb Mosza.
— Nu, — odpowiedziało mu z okna parę głosów, — to jest mełamed, bardzo mądry i pobożny człowiek!
Kamioński zwrócił się znowu do Todrosa.
— Szanowny panie rabbinie, — rzekł, — chciałbym chwil kilka pomówić z panem bez świadków.
Todros milczał grobowo. Oddech jego tylko stawał się coraz śpieszniejszym, a oczy coraz płomienniejszemi.
— Panie mełamedzie! — rzekł szlachcic do bosonogiego człowieka w grubéj koszuli, — czy to może u was dzień taki, że rabbinowi waszemu mówić nie wolno?
— Ha? — przeciągle zapytał Reb Mosze.
Kamioński, wpół śmiejąc się, wpół z gniewem, zawołał ku stojącym za oknem ludziom:
— Dla czego oni nie odpowiadają?
Długie nastąpiło milczenie. Twarze, napełniające okno, spoglądały ku sobie z widoczném zakłopotaniem.
— Nu! — ozwał się któś śmielszy, — oni nie rozumieją tego języka, którym pan gada!
— A jakiż język do licha rozumiéć oni mogą! —
— Nu, — odpowiedział ten sam co wprzódy głos, — oni umieją tylko po żydowsku!
Kamioński szeroko roztworzył oczy. Nie chciał wierzyć uszom własnym. Śmiech go ogarniał, ale zarazem téż i nieokreślony gniew jakiś.
— Jakto! — zawołał, — oni nie rozumieją języka kraju, w którym żyją?
Milczenie.
— Nu, — rzekł nakoniec któś z okna, — nie rozumieją.
W głosie, który krótki wyraz ten wymówił, dźwięczała téż głucha jakaś niechęć.
W téjże chwili Izaak Todros porwał się z siedzenia swego, stanął, wyprostował się, podniósł obie ręce nad głowę i śpiesznie bardzo mówić zaczął:
— Przyjdzie taki dzień, że Messyasz w ptasiém gnieździe, które w raju zawieszoném jest, obudzi się i na ziemię zejdzie. Wtedy na całym świecie rozpostrze się wojna ogromna, Izrael stanie naprzeciw Edomu i Izmaela, a Edom i Izmael, zwyciężeni, u nóg jego położą się, jako ścięte cedry.
Wymawiając wyrazy: Edom i Izmael, mówiący wyciągnął wskazujący palec swój ku stojącemu na środku izby Edomicie. Giest ten jego groźny był i uroczysty; groźnie i namiętnie płonęły mu oczy; piersią pochwycił szybko powietrze i z wybuchem głosu powtórzył raz jeszcze:
— Edom i Izmael położą się u nóg Izraela, jako złamane cedry, a ogrom pomsty Pańskiéj spadnie na nich i zetrze ich w proch.
Teraz koléj nierozumienia przyszła na stojącego pośrodku izby Edomitę. Podobnym on był wprawdzie do smukłego i silnego cedru, ale nie do takiego wcale, który wkrótce uledz ma katastrofie rozsypania się w proch. Przeciwnie, był on bliższym coraz katastrofie homerycznego roześmiania się, któréj szczęśliwie, choć z niemałém wysileniem, unikał dotąd.
— Co on mówi? — zapytał ludzi, tłoczących się w oknie.
Odpowiedzi nie było. Wszyscy stali z oczyma wlepionemi w mówiącego mędrca, a na ciemnéj, okrągłéj twarzy mełameda rozlewał się już wyraz niewysłowionego zachwytu.
— Moi kochani! — zawołał Kamioński, — powiedzcie mi, co on mówił?
Głos jakiś z okna, gruby i chropowaty, ale dziwném jakby szyderstwem, dziwną jakby żądzą odwetu nabrzmiały, odpowiedział pytaniem:
— Jasny pan nie zrozumiał?
Pytanie to naiwne, dziwaczne, niesłychane, położyło kres silnéj woli młodego pana. Szafirowe oczy jego zaświeciły nieposkromioną wesołością, a z piersi wybuchnęła długa, głośna gamma śmiechu.
Ze śmiechem tym zwrócił się ku wyjściu.
— Dzicy ludzie! — zawołał we drzwiach. Idąc synagogalnym dziedzińcem śmiał się wciąż i coraz więcéj, a ludzie, którzy cisnęli się ku oknu rabbina, poodwracali teraz głowy i ścigali go wejrzeniami, pełnemi zdumienia i dotkliwéj, głębokiéj obrazy.
Nie dziw. Młody pan śmiał się, a pomimo śmiechu, w głębi piersi czuł głuchy gniew i urazę, bo mędrcy Izraelscy, których widział przed chwilą, wydali się mu ludźmi dzikimi i wysoce komicznymi, a nie rozumieli nawet języka ziemi téj, któréj powietrzem oddychali, a płodami żywili się od wieków. Ludzie zaś, cisnący się do chaty rabbina, ścigali go wzrokiem niechętnym aż do nienawiści prawie, bo śmiechem swym zbluźnił on temu, co oni najgoręcéj miłowali i czcili najwyżéj. Biedni mędrcy Izraelscy i czciciele ich, którzy ścigali Edomitę nienawistnemi spojrzeniami! Biedny Edomita, śmiejący się z Izraelskich mędrców i ich czcicieli! Lecz najbiedniejsza, o! najbiedniejsza ziemia, któréj synowie, po wspólnéj wiekowéj podróży, nie rozumieją wzajem mowy ani ust ani serc swoich!
W bramie synagogalnego dziedzińca Jankiel Kamionker znalazł się obok młodego dziedzica.
— No, panie Jankiel, — zawołał dziedzic, — mądrego i uczonego rzeczywiście macie rabbina!
Jankiel nie odpowiedział na to nic i zaczął zaraz mówić o przyszłorocznéj dzierżawie Kamiońskiéj gorzelni. Zdawałoby się, że tak lekceważył wszystko co zaszło, iż zapomniał już nawet o tém. Kamioński nie zapomniał, ale jedyném wrażeniem, które pozostawiło mu wszystko, co słyszał i widział, było zdziwienie, połączone z wesołością. Młody prorok, rozgniewany na proroka Jankiel z długiemi pejsami, rabbin nie znający żadnego innego języka nad żydowski, i towarzysz jego ubrany z pierwotną prostotą, — wydawali mu się naprzemian to niezrozumiałymi, to oburzającymi, to śmiesznymi. Pilno mu było o doznanéj w żydowskiém miasteczku przygodzie opowiedziéć krewnym i przyjaciołom, do których jechał. Jakże głośno i serdecznie śmiać się będzie z opowiadania jego rumiany i dobroduszny pan Andrzéj! Z jak wdzięcznym uśmiechem na różanych ustach wysłucha go córka p. Andrzeja, prześliczna Jadzia, o któréj wdzięcznych uśmiechach od wielu już tygodni i miesięcy dziedzic Kamioński marzył, jak wierny o raju!
Myśląc o uśmiechu prześlicznéj Jadzi, młody pan wskoczył na nejtyczankę swą, a spojrzawszy ku zachodniéj stronie nieba, zawołał:
— O! jakżeście mię długo tu zatrzymali!
Skinął potém głową ku Janklowi i krzyknął na furmana:
— Ruszaj!
Dzielna czwórka siwków porwała zgrabny, kawalerski powozik, który jak błyskawica przemknął przez plac miasteczka i zniknął w złotych kłębach kurzawy.
Na zachodniéj stronie nieba gasły zwolna jaskrawe obłoki, przezroczysty zmrok sierpniowego wieczoru spuszczał się na miasteczko i szarawym cieniem napełniać zaczynał bawialną izbę Ezofowiczów. W izbie téj rozlegały się przed chwilą zgiełkliwe krzyki i kłótnie, wśród których wzbijał się najgłośniejszy i najzapamiętaléj mówiący głos Rebe Jankla. W sposób rozmaity: powolnie i gwałtownie, gniewnie i pojednawczo odpowiadali mu liczni członkowie rodziny, którą rudy Jankiel osypywał skargami, wyrzutami i groźbami. Poczém skarżący się i grożący człowiek, drżąc cały od gniewu, a może i trwogi, wypadł z domowstwa i pędem wielkim pobiegł ku mieszkaniu rabbina, a kilku ludzi, w izbie pozostało, siedziało i stało długo w milczeniu i bezruchu zupełnym, tak, jakby gniewne lub kłopotliwe myśli, w głowach ich powstałe, każdego z nich przykuły do miejsca.
Saul siedział na żółtéj kanapie z głową schyloną i rękoma nieruchomo złożonemi na kolanach, i ciężko, boleśnie, głośno wzdychał. Dokoła niego, otrząsłszy się nakoniec z zadumy i wzruszenia, siedli na stołkach: Rafał, Abram i Ber. Przysunęły się téż cicho i za mężami swemi usiadły żony Rafała i Bera, niewiasty lubione i poważane w rodzinie. W kącie izby szarzała jedna jeszcze postać ludzka. Był to młodziutki Chaim, syn Abrama, a serdeczny przyjaciel Meira, którego obecności nikt nie spostrzegał.
Saul pierwszy przerwał milczenie.
— Gdzie on poszedł? — zapytał.
— Do rabbina na skargę, — odpowiedział Abram.
— On Meira przed sąd duchowny powoła... — zauważył Rafał.
Saul zakołysał się i jęknął:
— Aj! aj! biedna głowa moja! tegoż ja doczekałem się na starość moję, ażeby wnuk mój przed sądem stawiony był, jak rozbójnik jaki albo oszust!
— On jako donosiciel przed sądem stanie, — z uniesieniem zawołał Abram i prędko, gwałtownie mówił daléj.
— Tate, z Meirem cóś zrobić trzeba. Ty myśl i rozkazuj, co z nim zrobić. Tak dłużéj nie może być. On siebie i synów naszych zgubi, a całéj familii naszéj wstydu i szkód wielkich narobi. Tate! ludzie i tak już gadają, że ród Ezofowiczów ciągle wydaje z siebie ludzi takich, którzy Zakon Izraelski rękoma swemi podkopywać chcą i do domu Izraelowego wprowadzać fałszywe bogi!
— To jest prawda. Ja sam słyszałem takich ludzi, którzy mówili, że ród Todrosów i ród Ezofowiczów są jak dwie rzeki, z których jedna płynie w tył, a druga naprzód. One ciągle spotykają się z sobą i walczą, która którą pod ziemię zepchnąć ma. Gadanie to ucichło było i zapomnieli o niém ludzie. Teraz znowu zaczęło rozchodzić się po świecie. Winien temu Meir. Tak dłużéj być nie może. Trzeba z nim cóś zrobić. Ty, tate, myśl o tém i rozkazuj, a my rozkazania twoje do skutku przyprowadzimy.
Wśród niepewnych świateł szaréj godziny widać było, jak na pomarszczone policzki Saula wybijały się ceglaste rumieńce.
— Co z nim zrobić? — zapytał po długiéj chwili milczenia, a głos jego podobnym był do stłumionego łkania.
— Trzeba jego bardzo srogo ukarać! — zawołał Abram.
Rafał wyrzekł:
— Trzeba jego jak najprędzéj ożenić!
Ber, który milczał dotąd, ozwał się.
— Trzeba jego ztąd wysłać.
Saul namyślał się długo, potém odpowiedział:
— Wszystkie wasze rady niedobre są. Karać bardzo srogo ja jego nie mogę. A coby na to powiedziała dusza ojca mego, Hersza, którego drogami on chce chodzić, a którego sądzić mnie nie wolno? Ożenić jego prędko ja także nie mogę, bo dziecko to nie takie jest, jak wszystkie. Harde i zuchwałe ono jest i w kajdany okuć się nie da. On już zresztą tak splamiony i srogiemi naganami cały okryty, że jemu żaden bogaty i uczony Izraelita córki swojéj za żonę nie da...
Tu głos Saula zadrżał znowu upokorzeniem wielkiém. Tegoż doczekał się, że wnuka jego, najulubieńszego niegdyś ze wszystkich, żadna już z dostojniejszych rodzin Izraelskich za syna swego przyjąć nie zechce!
— Wysłać jego ztąd, — mówił daléj, — ja także nie mogę... bo mnie strach, żeby on na szerokim świecie nie wygnał do reszty z serca i głowy swojéj wiary swoich ojców... Ja jestem teraz tak, jak ten wielki i uczony rabbin, o którym takie pisanie jest, że miał on syna bezbożnego bardzo, który pod sekretem od niego chazar (wieprzowinę) jadł. Ludzie radzili jemu, żeby on syna tego w świat wysłał i biedzie a tułaczce srogiéj w ręce oddał. Ale on powiedział: niech syn mój przy mnie zostanie i na zmartwioną postępowaniem jego twarz moję patrzy ciągle, bo widok ten serce jego miękkiém i posłuszném zrobić może, a sroga bieda przemieni je w twardy kamień...
Umilkł Saul i wszyscy milczeli. Milczenie to przerywały tylko od czasu do czasu westchnienia dwóch niewiast, siedzących za mężami swymi. W izbie ciemniało coraz.
Po chwili przyciszonym nieco i nieśmiałym jakby głosem Ber mówić zaczął:
— Pozwólcie, ażebym ja dziś przed wami otworzył serce moje. Ja rzadko mówię, bo ile razy mówić chciałem, na mnie spadały dawne przypomnienia z mojéj młodości, a głos mój odzywał się z pod nich, jak z pod ziemi, i najcichszym był ze wszystkich głosów w familii naszéj. Ja więc przestałem mówić i doradzać i patrzałem tylko żony mojéj, dzieci i interesów moich. Ale teraz znów mówić muszę. Na co tu tak długo myśléć o tém, co z Meirem zrobić? Dajcie jemu swobodę. Pozwólcie jemu iść w świat, a gniewem waszym, ani wtrąceniem go w biedę srogą nie karzcie go. Co on zrobił? On wszystkie przykazania synajowe wiernie pełnił i nauki świętéj pilnie uczył się, a wszyscy bracia i wszystkie siostry w całéj familii jego, i nawet ubogi, prosty lud, co w nędzy i ciemnocie żyje, kochają go, jak duszę własną. Czego wy od niego chcecie? za co wy jego karać macie? co on złego zrobił?
Przemówienie to Bera, wypowiedziane wpółleniwym a wpółnieśmiałym głosem, wywarło na wszystkich obecnych silne wrażenie. Żona jego Sara, przelękniona widocznie, ciągnęła go za rękaw od surduta i szeptała mu w ucho: — Szaa! szaa! Ber! na ciebie będą gniewać się za zuchwałe słowa twoje!
Saul kilka razy podniósł głowę i kilka razy pochylił ją znowu. Możnaby rzec, że wdzięczność dla Bera walczyła w nim i z obrazą i gniewem. Porywczy Abram zawołał:
— Ber! twoje własne grzechy przez usta twoje przemówiły! Ty ujmujesz się za Meirem, bo sam byłeś taki, jakim on teraz jest!
Rafał wyrzekł ze zwykłą sobie powagą:
— Ty, Berze, mówiłeś o przykazaniach synajowych i powiedziałeś, że Meir przeciw nim nie zgrzeszył. To jest prawda. Tylko ty zapomniałeś, że Zakon Izraelski nietylko na tych dziesięciu przykazaniach stoi, co je Mojżesz na Górze Synai od Pana usłyszał, ale jeszcze i na 613-tu, które wielcy Tanaici, Amoraici, Gaonowie i rabbini w Talmudzie zapisali. My posłusznymi powinniśmy być nie 10-ciu, ale 613-tu przykazaniom, a Meir talmudowych przykazań wiele naruszył...
— On wiele grzechów popełnił! — zawołał Abram, — ale największy grzech jego jest ten, którego on dopuścił się dzisiaj. On brata swego Izraelitę przed cudzym człowiekiem oskarżył, głowę jego wielkim niebezpieczeństwom poddał i naruszył jedność i przymierze Izraelskiego ludu! A co z nami stanie się, jeżeli my jeden drugiego przed cudzymi ludźmi skarżyć będziem? A kogoż my kochać i bronić będziem, jeżeli nie braci naszych, co są kością naszych kości i krwią naszéj krwi? On więcéj pożałował cudzego człowieka, niż brata swego Izraelity, niechże jemu za to...
Nagle, namiętny i zapalczywy człowiek ten mowę swą urwał, umilkł i z otwartemi jeszcze usty nieruchomym jak posąg pozostał. Siedział on naprzeciw okna i w okno to wpatrywał się osłupiałym wzrokiem.
— Co to jest? — zawołał nakoniec drżąym głosem.
— Co to jest? — powtórzyli za nim wszyscy obecni i wszyscy, z wyjątkiem Saula, powstali z miejsc swoich.
W izbie, ciemnéj przed chwilą, widno zrobiło się tak, jak gdyby na placu miejskim zapłonęło tysiące pochodni i światło swe do wnętrza domowstwa obfitemi strugami wlewało. Pochodnie to były w istocie, ale nie na placu miejskim, tylko kędyś o parę wiorst daléj płonące, i nie wnętrze domowstwa Ezofowiczów tylko, ale całą firmamentu połowę oblewające morzem jaskrawéj światłości.
Wśród nagle rozbłysłego woków nich oświetlenia, mężczyzni stali pośrodku izby nieruchomi, oniemiali, wpatrzeni w słupy ogniste, rozpływające się po niebie coraz szerzéj... coraz wyżéj...
— Jak on prędko zamiaru swego dokonał! — wyrzekł Abram.
Nikt nie odpowiedział.
W miasteczku, cichém przed chwilą, odzywać się zaczęły gwary i hałasy. Żadna w świecie ludność tak łatwo i prędko, jak Izraelska, nie daje się porywać wrażeniom wszelkiego rodzaju. Tym razem wrażenie silném być musiało. Budził je żywioł potężny, roznoszący po ziemi zniszczenie, a po niebie prześwietne blaski. To téż słychać było, jak ze wszystkich ulic i uliczek miasteczka, z tententem stóp śpiesznie biegnących, z szumami wzburzonych jakby strumieni, tysiączna ludność płynęła ku zamiejskim polom. Za oknami Ezofowiczów plac czerniał cały od płynącego w jednym kierunku tłumu tego i wrzał gwarem najrozmaitszych zapytań i przypuszczeń. Lecz po nad gwarem tym rozległo się kilka donioślejszych głosów:
— Kamionka! Kamionka! — zawołali ludzie, lepiéj od innych z miejscowością obznajomieni.
Herste! herste! Kamioński dwór! — pochwycił cały chór głosów.
— Aj! aj! taki wielki dwór! taki piękny dwór!
Były to ostatnie wykrzyki, które, nad tłumem szumiącym za oknami wzbijając się, wniknęły do wnętrza domu Ezofowiczów. Potém tłum ten przepłynął plac, oddalił się ku krańcowi miasteczka, a odgłosy stąpań i rozmów jego odzywały się zdaleka już tylko i niewyraźnie.
Wtedy stary Saul powstał z kanapy i z twarzą zwróconą ku oknu stał długo, nieruchomy i milczący.
Zwolna potém podniósł ręce, które drżały trochę i drżącym téż głosem wymówił:
— Za czasów ojca mego Hersza i za czasów moich nie działy się rzeczy takie na świecie i grzechów takich pośród Izraela nie było... z rąk naszych płynęły na kraj ten srebro i złoto, ale nie ogień i łzy...
Po chwili milczenia, w głębokiéj jakby zadumie pogrążony, ze wzrokiem wciąż wpatrzonym w ogniste niebo, rzekł jeszcze:
— Ojciec mój Hersz z dziadem jego w wielkiéj przyjaźni żył... oni często rozmawiali ze sobą o ważnych interesach, a Kamioński pan, co jeszcze opasywał się pasem złocistym i długą szablę u pasa nosił, do ojca mego Hersza mówił: Ezofowicz! ty wielkie serce w sobie nosisz, i jak nasza strona górę weźmie, my ciebie na sejmie szlachcicem zrobim!... Syn jego nie taki już był, jak ojciec; lecz ze mną grzecznie zawsze rozmawiał; ja w majątku jego wszystko zboże przez trzydzieści lat zakupywałem i w każdéj jego potrzebie kieszeń swoję jemu otwierałem, bo do niéj z ziemi téj, co własnością jego była, wiele zysków płynęło... Kamiońska pani... ona i teraz jeszcze żyje... lubiła bardzo matkę moję Frejdę i raz jéj powiedziała: Pani Frejda ma w domu swoim wiele brylantów, a u mnie jest tylko jeden... Ona brylantem syna swego nazywała, który jeden u niéj był, jak w oku źrenica... tego samego syna swego, którego dom teraz w płomieniach stoi... — Wskazujący palec wyciągnął ku ognistéj łunie i grozą, czy żalem, czy zdumieniem jakiémś zjęty, umilkł, a stojący za nim Rafał z kolei przemówił:
— Kiedy ja ostatni raz w Kamiońskim dworze byłem, stara pani siedziała z synem swoim na ganku i, jak ja o interesie mówić zacząłem, ona do niego powiedziała: pamiętaj Zygmunt, żebyś ty nikomu zboża swego nie sprzedawał, tylko Ezofowiczom, bo oni są ze wszystkich Żydów najuczciwsi i najlepiéj nam sprzyjają. A potém ona mnie się zapytała: czy stara Frejda żyje jeszcze, a syn jéj Saul czy zdrów i czy dużo już wnuków doczekał się? Potém patrzała na syna swego i powiedziała do mnie: Panie Rafał! a ja żadnego jeszcze wnuka nie mam! Ja jéj grzecznie pokłoniłem się i powiedziałem: niech wielmożna pani sto lat żyje i prawnuków doczeka się! Ja kłamstwa w ucho jéj nie wkładałem. Ja jéj szczerze tego życzyłem. A dla czego jabym miał jéj źle życzyć?
Przestał mówić Rafał, a po chwili Saul, nie odwracając twarzy, zapytał krótko:
— Rafał! wiele ty lat z młodym Kamiońskim handlujesz?
— Ja z nim handluję od tego czasu, jak on wyrósł i gospodarzem zrobił się... on innego kupca, jak tylko mnie jednego, znać nie chce...
— Rafał! czy ty od niego krzywdę jaką miałeś?...
Rafał po namyśle chwilowym odpowiedział:
— Nie; ja od niego krzywdy żadnéj nigdy nie miałem. On trochę pyszny jest, to prawda — i interesów swoich nie bardzo pilnować umie... pohulać on sobie lubi, a kiedy Izraelita kłania się jemu, on głową z wysoka kiwa i za przyjaciela swego miéć go nie chce... ale u niego serce dobre jest, a słowo rzetelne, i w interesach on łatwiéj skrzywdzić się da, niż sam kogo skrzywdzi...
Stojąca za mężem Sara splotła ręce i, wzdychając, a głową kołysząc, jęknęła:
— Aj! aj! taki młody pan, a takie już nieszczęście na głowę jego zwaliło się!
— Taki piękny pan i z taką piękną panną żenić się miał! — zawtórowała żona Rafała.
— A jak on ożeni się teraz, kiedy dom jego płomienie pożrą? — rzekł Saul i dodał ciszéj:
— Na duszę Izraela spadł dziś wielki grzech!
Odpowiadając jakby słowom ojca, Rafał wymówił poważnie i zcicha:
— Na głowę Izraela spadła dziś wielka hańba!
Z kąta izby, do którego najmniéj dochodziły płynące z zewnątrz jaskrawe światła, wyszedł, wysunął się raczéj, Abram. Przygarbiony, z głową schyloną zbliżył się do ojca, drżąc na całém ciele, i rękę jego pochwycił i do ust ją swoich przycisnął.
— Tate! — rzekł, — ja tobie dziękuję za to, że ty mnie do tego należéć nie pozwoliłeś!
Saul podniósł głowę. Rumieniec opłynął mu pomarszczone czoło, energia błysnęła w przygasłych oczach.
— Abram! — rzekł głosem, który brzmiał rozkazująco, — niech tobie w ten moment dwa konie do wozu zaprzęgą. Siadaj ty na wóz i jedź prędko do tych państwa, u których Kamioński gości... Ztamtąd pożaru nie widać... jedź prędko i powiedz jemu, żeby on jechał matkę swoję i dom swój ratować...
Zwrócił się do Rafała.
— Rafał! idź ty do karczmy Jankla i Lejzora... tam kamiońscy chłopi bawią się i piją... Popędź ich, żeby jechali prędko i dom dziedzica swego ratowali...
Posłuszni jak małe dzieci, dwaj synowie Saula śpiesznie opuścili izbę; kobiety wybiegły na ganek domu, a wtedy Ber zapytał Saula:
— Tate! a co ty teraz myślisz o Merze? Czy on źle zrobił, że Kamiońskiego ostrzegł?
Saul pochylił głowę, ale nic nie odpowiedział.
— Tate! — mówił Ber, — ratuj ty Meira. Idż do rabbina i do dajonów (sędziów), i do kahalnych, i proś, żeby nad nim sądu nie czynili...
Saul długo nie odpowiadał.
— Ciężko mi do nich iść, — odrzekł nakoniec, — a najciężéj siwą głowę moję przed Todrosem pochylić... Nu, — dodał po chwili, — pójdę jutro, dziecka bronić trzeba... choć ono zuchwałe jest, a wiarę i obyczaj ojców swoich zamało szanuje i lubi...

∗                ∗


Kiedy to działo się w domu Ezofowiczów, małą łąkę zamiejską pokrywał całkiem stłoczony, czarny, falujący i szemrzący tłum. Z miejsca tego najlepiéj można było oglądać widowisko straszne a świetne. Tutaj téż zgromadziła się, ciekawością i żądzą wrażeń wiedziona, cała ludność miasteczka.
Łuna pożaru podnosiła się z za sosnowego boru. Oświetlony przez nią stał on teraz różowy cały, a tak przezroczysty, iż zda się, możnaby było przeliczyć wszystkie gałęzie, wieńczące wierzchołki gładkich drzew jego. Szeroko, w półokrąg rozlana łuna ta, szkarłatna u dołu, przechodziła wyżéj wszystkie odcienie złocistości, aż u szczytu samego rąbkiem blado-żółtym przerzynała na połowę sklepienie niebios i zlewała się z bladym jego błękitem. Wobec gorejących, przeraźliwych blasków tych, gwiazdy świeciły mdło, jak pozłacane blaszki, a odpowiadał im tylko na drugiéj stronie widnokręgu, wysuwający się z za gaju ogromny czerwony księżyc.
Wśród ludu zalegającego łąkę toczyły się liczne, skłócone rozmowy. Opowiadano tam, że Jankiel Kamionker przy pierwszym zaraz błysku pożaru, wielkim pędem poleciał do gorejącego dworu, biadając i rozpaczając głośno nad prawdopodobną stratą wódki swéj, któréj tam ilość wielką posiadał. Znaczna ilość ludzi, opowiadania tego słuchających, uśmiechała się dwuznacznie, inni wstrząsali głową z pożałowaniem nad przypuszczalnemi a ogromnemi stratami Jankla. Większość zachowywała o Janklu i wódce zagrożonéj zniszczeniem milczenie zupełne. Domyślano się snadź prawdy; tu i owdzie wiedziano nawet o niéj napewno, ale wtrącać się w sprawę, brzemienną wszechstronnemi niebezpieczeństwami, jedném choćby słowem nieostrożném, nikt nie śmiał i nie chciał.
W dobrą godzinę po pierwszém błyśnięciu na niebie ognistéj łuny zaturkotały w uliczce, przytykającéj do łąki, z szybkością nadzwyczajną toczące się koła i na łąkę wpadła najtyczanka przez czwórkę koni w pełnym galopie unoszona. Nie była to zwyczajna droga do Kamionki, nie było tu żadnéj drogi; ale jadąc tędy, dziedzic gorejącego dworu skracał sobie znacznie przestrzeń, którą miał do przebycia. Nie siedział on w zgrabnym powoziku swoim, ale stał; ręką trzymał się poręczy kozła i pochylony naprzód, oczy wlepiał w różowy od świateł bór, za którym matka jego przebywała w ogarniętym płomieniami domu jego ojców. Gdy jednak konie jego wpadły na łąkę, spostrzegł on tłoczącą się tam gęstą ludność i krzyknął na stangreta: — Ostrożnie! ludzi nie rozjedź!
— Dobry człowiek! — rzekł któś w tłumie, — w nieszczęściu takiém myślał jeszcze o tém, żeby ludziom nieszczęścia nie zrobić!
Któś inny westchnął głośno.
Kilka głów nachyliło się blizko ku sobie i zaszeptało. W tym szepcie ozwało się imię Jankla, wymówione cicho... bardzo cicho.
Było jednak miejsce jedno nie na łące, ale śród przytykającéj do niéj uliczki, gdzie rozmawiano głośno. U chaty krawca Szmula, na stojącéj pod oknami ławie, stał Meir. Patrzał on ztamtąd na łąkę czarną od ludu i na gorejącą za łąką łunę. Poniżéj otaczało go kilkunastu młodych ludzi, zwykłych towarzyszy jego. Z twarzy ich odgadnąć można było, że byli wzburzonymi do głębi. Chaim, syn Abrama, który całą przedgodzinną rozmowę Saula i synów jego usłyszał z kątka, gdzie był ukryty, opowiadał ją przyjaciołom. W uniesieniu nie hamował on głosu swego. Powtarzał każde słowo, które zamieniali pomiędzy sobą starsi członkowie rodziny, głośno i dobitnie, a towarzysze jego głośno téż i dobitnie mu potakiwali. Młode i nieśmiałe zwwykłe serca te oburzenie i wstyd uczyniły śmielszemi nieco... W chórze tym nie słychać było jednego tylko głosu, który jednak zazwyczaj odzywał się wśród niego pełnemi słodyczy i mądrości słowami. Eliezer nie stał wśród towarzyszy swych skupionych dokoła Meira, ale siedział daléj nieco, na ziemi, plecami oparty o czarną ścianę chaty. Łokcie wspierał na kolanach i z nizko pochyloną głową twarz ukrywał w dłoniach. Zdawać się mogło, że skamieniał w postawie téj, pełnéj żalu i wstydu. Czasem tylko zakołysał się w obie strony... Widać było, że miękki, marzący, trwożliwy duch ten tonął teraz cały w morzu gorzkich, rozpacznych, a może i wzmacniających, rozmyślań.
Nagle, brzegiem uliczki, pod cieniem chat i parkanów przesunął sięz szybkością nadzwyczajną wysoki i cienki cień ludzki; obok gromadki skupionéj u drzwi Szmula dał się słyszéć oddech strasznie zmęczonéj piersi jakiéjś, głośny i połączony z powstrzymywanemi jękami.
— Szmul! — wymówili młodzi ludzie.
— Cicho! — stłumionym głosem zawołał Meir i z ławki na ziemię zeskoczył. — Niech usta wasze nie wymawiają imienia nędzarza tego, ażeby głowy jego niebezpieczeństwu nie poddać... Ja tu stałem, powrotu jego czekając... rozejdźcie się ztąd i pamiętajcie o tém, że oczy wasze Szmula, wracającego z ognistéj strony tamtéj, nie widziały...
— Ty prawdę mówisz, — szepnął Aryel, — to jest biedny brat nasz!
— Biedny! biedny! biedny! — powtórzono dokoła.
Rozeszli się. Przy chacie nędzarza został tylko Meir, który u progu jéj stanął, i Eliezer, którego nic ze skamieniałości, w jaką popadł, obudzić nie mogło.
Szmul, wbiegłszy do izby, z któréj, prócz najmniejszych dzieci i ślepéj matki, powychodzili wszyscy, na brudną podłogę upadł, czołem o nią uderzył i wzdchając, łkając, przerywanemi wyrazami mówił:
— Ja niewinien! ja niewinien! ja niewinien! ja nie podpalał i naczynia z oliwą tą w ręku swoich nie trzymał! On... Jochel... wszystko zrobił... ja stał na polu i pilnował... ale, kiedy przed oczyma memi ogień błysnął... aj waj! aj waj! ja wtedy poznał, do czego ja należał...
— Cicho! — ozwał się przy biadającym nieprzytomnie człowieku głos przyciszony i smutkiem nabrzmiały. — Zamknij usta swoje, Szmulu, a ja okno twojéj chaty zamknę...
Szmul podniósł twarz i wnet ją znowu do ziemi przyłożył.
— Morejne! — zajęczał, — morejne! córki moje więcéj jak szesnaście lat mają, trzeba było za mąż je wydać! podatków ja za cały rok nie miałem już czém zapłacić!...
— Wstań i uspokój się, — rzekł Meir.
Szmul nie usłuchał. Ustami zmiatając pył z brudnéj podłogi, zajęczał jeszcze: — Morejne! ratuj mnie! Ja ze wszystkiém już ciało i duszę swoję zgubiłem!
— Ty duszy swojéj nie zgubisz i Przedwieczny na szali grzechów twoich położy nędzę twoję, jeżeli ty pieniędzy tych, któremi skusili cię źli ludzie, nie weźmiesz...
Tym razem Szmul twarz oderwał od ziemi. Twarz ta, wychudła, blada śmiertelnie, nerwowemi drganiami targana, objawiała wszechstronną, do ostatnich granic posuniętą nędzę człowieka.
— Morejne! a jak ja bez pieniędzy tych dłużéj żyć będę?
Dobre pół godziny upłynęło, zanim Meir opuścił izbę, w któréj coraz ciszéj już obwiniał się, wyrzekał i rozpaczał Szmul. Wnikający z ulicy szeroki pas jaskrawego światła oświetlał w pełni jeden z kątów ciasnéj sionki. W kącie tym, pod czarną, chylącą się ścianą, bielały dwie kozy, z których jedna stała, a druga leżała. Pomiędzy kozami, na więzi zmiętéj słomy, z rękoma wsuniętemi w podarte rękawy szaréj surduciny, z głową ozłoconą światłem pożaru, a wspartą o deskę, wystającą ostro z pod ściany, — spał Lejbele. Ani krzyk i wrzawa, ani rażące światłości niebios, ani jęki i wyrzekania ojca, nie przerwały mu snu niewinności, którym wśród dwóch kóz, przyjaciółek swych, usypiało to dziecię nędzy, ciemnoty i występku...
Nazajutrz w miasteczku całém panował ruch niezwykły. O niczém więcéj nie mówiono tam, jak o pożarze, który do szczętu prawie zniszczył dwór Kamioński; o chorobie staréj pani, którą przewieziono na prędce do dworu sąsiadów jakichś, czy krewnych; i o ogromnych stratach Kamiońskiego pana, któremu, oprócz zabudowań dworskich, spłonęła stodoła, napełniona zwiezioném już z pól zbożem.
Ażeby rozmawiać o wypadku tym, ludzie schodzili się w gromadki na placu, pośród uliczek, u progów domowstw, a gdyby kto podsłuchiwał rozmowy ciche, żwawe, toczące się pośród gromadek owych, dosłyszałby tu i owdzie formułowane pytanie:
— A co z nim będzie?
Pytanie to tyczyło się nie Kamiońskiego, lecz Kamionkera. Kamiońskiego żałowano tu i owdzie, jak tu i owdzie naganiano Jankla — lecz był to człowiek całkowicie dla ludności szybowskiéj obcy, nieznający jéj i przez nią wzajem z twarzy tylko znany; Kamionker zaś zżył się z ludnością tą od pierwszych dni swego istnienia, posiadał wśród niéj szeroką sieć stosunków interesowych i przyjaznych, a w dodatku, wobec niższéj jéj warstwy obleczony był aureolą bogactwa i prawowiernéj, żarliwéj pobożności. Nie dziw téż, iż przyganiający mu nawet — lękali się o niego.
— Czy jego będą podejrzéwać? — zapytywano tu i owdzie.
Ten i ów odpowiadał:
— Na niego żadne nie padłoby podejrzenie, gdyby Meir Ezofowicz purycowi złych myśli w głowę nie włożył...
— On zerwał jedność i przymierze Izraelskiego ludu...
— On głowę brata swego niebezpieczeństwu poddał.
— A co to dziwnego? On kofrim jest... niedowiarek...
— On na Reb Mosza rękę swoję śmiał podnieść...
— On z karaimską dziewczyną nieczystą przyjaźń trzyma...
I ci, co mówili, niechętne, groźne czasem spojrzenia rzucali na okna domowstwa Ezofowiczów.
Domowstwo to stało dnia tego milczące i martwe, jak nigdy. Okien nawet na plac wychodzących nie otworzono, choć zwykle przez wiosnę i lato bywały one otwartemi tak ciągle i szeroko, że ktokolwiek-by chciał tylko, mógłby od rana do wieczora patrzéć przez nie na życie licznéj rodziny, która nic nigdy do ukrywania nie miała.
Dnia tego jednak nikt w domu tym nie pomyślał o otworzeniu okien, ani uprzątnięciu wielkiéj izby bawialnéj, starannie zwykle uprzątanéj. Kobiety chodziły z kąta na kąt, jak nieswoje, w czepcach zmiętych nieco od częstego chwytania się rękoma za głowę, stawały przed ogniskiem kuchenném z twarzami opartemi na dłoniach i w zamyśleniu wzdychały. Sara miała nawet oczy zapłakane. Nie dziw; mąż jéj, Ber, przez cały ranek nosił na czole swém owe dwie grube zmarszczki, w których ona odgadywała nieznane i niepojęte dla niéj cierpienie, a do niéj słowa nie przemówił i siedział teraz w izbie bawialnéj z głową opartą na dłoni, milcząc i szklistym wzrokiem spoglądając z kolei na dwu braci jéj, Rafała i Abrama. Rafał pochylał wprawdzie twarz nad rachunkową księgą, ale widać było, że nie rachował, lecz o czémś ważném bardzo głęboko myślał. Od chwili do chwili podnosił oczy z nad książki i spoglądał na Bera i Abrama. Stary Saul, na żółtéj kapanie siedząc, zdawał się także zatopionym w czytaniu grubéj, nabożnéj księgi. W rzeczywistości zaś, mniéj jeszcze, niż zwykle, czytaną rzecz rozumiał, a z twarzy jego poznać można było, iż dolegało mu cóś srodze i głęboko.
U okna, na zwykłém swém miejscu, więc w poręczowym głębokim fotelu, siedziała prababka Frejda. Z pośród rodziny całéj, na niéj jednéj tylko nie znać było zmiany żadnéj. Senny uśmiech z warg jéj nie zniknął. Przymrużała powieki i podnosiła je, to budząc się, to usypiając znowu.
Zaraz po południu kobiety zasłały stół białym obrusem i poczęły ustawiać na nim stołowe naczynia.
Do izby wszedł Meir. Wchodząc otwierał on drzwi cicho i powoli, a potém stanął u ściany i spojrzeniem powiódł po wszystkich twarzach. Spojrzenie to było niespokojne, trwożne niemal i pełne głębokiego żalu. Obecne w izbie osoby podniosły nań oczy i wnet je spuściły, ale przez to jedno mgnienie oka, na młodego człowieka, nieśmiało stojącego u ściany, spadł tłoczący ciężar niemych wyrzutów. W wyrzutach tych była uraza gorzka za doświadczone troski, trwogi istnień spokojnych, których spokojowi on zagroził, srodze zagroził; była głęboka litość nad nim, ale także i daleka, niewypowiedziana jeszcze groźba odrzucenia... Jedna tylko prababka, na widok wchodzącego, podniosła całkiem mrużące się wprzódy powieki, uśmiechnęła się szerokim uśmiechem i szepnęła: — Kleiniskind!
Do jéj téż twarzy przylgnęły oczy Meira, a błysnęła w nich myśl jakaś paląca i niecierpliwa.
W téj chwili rozległ się po izbie brzęk i stuk. Z pośród gromadek ludzi, czerniejących tu i owdzie na placu i ku domowi Ezofowiczów niechętnie spoglądających, któś w jedno okno domu tego rzucił spory kamień, który rozbił szybę na drobne kawałki i, przeleciawszy nad okiem Frejdy, upadł po środku izby.
Twarz Saula oblał ceglasty rumieniec; kobiety nakrywające do stołu krzyknęły; Rafał, Abram i Ber powstawali z miejsc swych, jak poruszeni sprężyną. Wszyscy utkwili z razu widoki w rozbitéj szybie, lecz wkrótce przenieśli je na prababkę Frejdę, która wyprostowała się nagle i, patrząc na kamyk leżący pośrodku izby, bezdźwięcznym lecz głośnym szeptem swym zawołała:
— Nu! to jest ten sam kamień! Oni jego rzucali w okno domu naszego, kiedy mój Hersz z Reb Nochimem kłócił się i z cudzymi ludźmi przyjaźń chciał trzymać... to jest ten sam kamień... na kogo oni teraz jego rzucili?...
Kiedy mówiła to, wszystkie zmarszczki na twarzy jéj drżały, a oczy, po raz pierwszy od lat wielu, rozwarły się szeroko.
— Na kogo oni teraz znów kamień rzucili? — zapytała i zatoczyła dokoła źrenicą, która pociemniała i błysła.
— Na mnie, alte bobe! — odpowiedział z pod przeciwległéj ściany głos drżący niewysłowionym żalem.
— Meir! — krzyknęła prababka, nie bezdźwięcznym już szeptem, jak zwykle, ale donośnym, przeraźliwym niemal głosem.
Meir przeszedł izbę, stanął przed nią i obie jéj małe, pomarszczone ręce ujął w swoje dłonie. Spuszczał ku twarzy jéj wejrzenie pełne czułości i zarazem pytań i próśb jakichś niewymawianych ustami, a ona podnosiła ku niemu złotawe swe źrenice, które niespokojnie migotać zaczęły.
Saul wstał z kanapy.
— Rafał! — rzekł, — podaj mi płaszcz mój i kapelusz.
— Dokąd ty pójdziesz, tate? — zapytali jednogłośnie obaj synowie.
Stary z rumieńcami na twarzy, drżącym głosem odpowiedział:
— Pójdę, ażeby głowę moję przed Todrosem pochylić... Niech on nad zuchwałém dzieckiem tém sądu nie czyni, dopóki nie zgaśnie ogień gniewu, który zapalił się w duszy ludu.
Po chwili siwy patryarcha najdostojniejszéj w gminie rodziny, długim czarnym płaszczem okryty i w wysokim świecącym kapeluszu na głowie, kroczył przez plac zwolna i poważnie. Stojące na placu gromadki rozstępowały się przed nim, a składający je ludzie kłaniali się mu nizko. Któś jednak wyrzekł głośno:
— Biedny ty jesteś, Rebe Saulu, że masz takiego wnuka...
Saul na zaczepkę tę nie odpowiedział, tylko wązkie wargi jego zacisnęły się silniéj.
Dobra godzina upłynęła, zanim Saul z odwiedzin swych powrócił. Znalazł on wszystkich starszych członków rodziny swéj zgromadzonych w izbie bawialnéj. Meir był tam także; siedział on tuż przy fotelu prababki, któréj mała, sucha dłoń ściskała mocno połę odzieży jego.
Sara zdjęła płaszcza z ramion ojca.
— A co ty, tate, przyniosłeś nam ztamtąd? — zapytał Rafał.
Saul oddychał ciężko i ponuro patrzał w ziemię.
— Co ja ztamtąd przyniosłem? — odpowiedział po chwili milczenia. — Wstyd i gniew wielki przyniosłem. Serce Todrosa raduje się nieszczęściem, które przytrafiło się domowi Ezofowiczów... Uśmiechy, jak węże, pełzają po żółtéj twarzy jego.
— A co on powiedział? — zapytało parę głosów.
— On powiedział, że bezbożnemu i zuchwałemu wnukowi memu zadługo pobłażał... Reb Mosze, i Kamionker, i cały lud proszą go, żeby on nad Meirem sąd uczynił... na prośby moje on sąd ten do jutrzejszego wieczora odłożył i odpowiedział, że jeżeli Meir upokorzy się przed nim, a cały lud o przebaczenie grzechów swoich prosić będzie... na głowę jego lżejszy wyrok spadnie...
Oczy wszystkich obecnych zwróciły się ku Meirowi.
— A co ty, Meir, powiesz na to? — zapytano chórem.
Meir myślał chwilę.
— Dajcie mi trochę czasu, — odpowiedział; — może ja sobie do jutrzejszego wieczora ratunek jaki znajdę...
— A zkąd ty ratunek ten miéć możesz? — zawołano.
— Pozwólcie, żebym ja wam do jutrzejszego ranka nie odpowiadał, — powtórzył Meir.
Kiwając głowami, umilkli wszyscy. Oznaczało to milczące przyzwolenie.
W sercach wszystkich obecnych uczucia obawy i gniewu walczyły z uczuciem dumy. Gniewali się na Meira, lękali się o niego i o spokój a pomyślność całego domu swego, ale zarazem przykra im była myśl, że jeden z członków rodziny ich upokorzyć się ma przed rabbinem i ludem.
— Co-to można wiedziéć, — szepnął Rafał do brata — może on sobie radę jaką znajdzie...
— Może matka jego pokaże się jemu w nocy i nauczy go, jak on ma czynić... — zcicha westchnęła Sara.
Spóźniony obiad odbył się w głuchém milczeniu, przerywaném tylko westchnieniami kobiet i płaczem dzieci, którym matki zabraniały śmiać się i szczebiotać.
Stroskani i posępnie wyglądający członkowie rodziny z zadziwieniem spozierali od chwili do chwili na starą Frejdę, objawiającą wciąż szczególną jakąś niespokojność. Wprawdzie nie mówiła ona nic, ale nie zadrzémała w ciągu obiadu ani razu, owszem poruszała się wciąż na krześle swém, spoglądając to na stłuczoną szybę, to na Meira, to na miejsce pośrodku izby, na które przed parą godzin upadł był kamyk, rzucony z ulicy.
— Co jéj jest? — zapytywali siebie obecni zcicha i z niepokojem.
— Ona sobie coś przypomina, — odpowiadano.
— Ona czegoś lęka się!
— Ona chce coś powiedziéć, ale nie może...
Gdy powstano od stołu, dwie prawnuczki chciały, według zwyczaju, wyprowadzić Frejdę do sąsiedniéj izby i do spoczynku ułożyć, ale ona silnie stopami o podłogę wsparła się i palcem wskazała fotel swój przy oknie stojący.
Po chwili osoby, napełniające obszerną izbę, wysuwać się z niéj zaczęły jedna za drugą. Rafał i Ber wyjechali na resztę dnia do sąsiedniego dworu jakiegoś, w którym mieli do załatwienia ważny dla nich i pilny interes. Abram zamknął się w izbie swéj, ażeby oddać się rachunkom, albo może i nabożnemu czytaniu. Saul rozkazał córkom, aby w domu cicho było i, wzdychając ciężko, legł na łożu swém. Kobiety zgasiły ogień na kuchni, zamknęły zcicha drzwi bawialnéj izby i wyszły na dziedziniec, gdzie doglądały bawiących się dzieci, szyły i wiodły ze sobą ciche rozmowy.
Prababka pozostała w izbie bawialnéj i — dziwna rzecz! — choć zapanowała w koło niéj cisza głęboka, nie usnęła, nie zadrzémała nawet ani na chwilę. Siedząc w głębokim fotelu swym, patrzała ona na szybę rozbitą i powtarzała wciąż ustami, jakby coś do saméj siebie mówiła. Czasem téż zakołysała głową, obciążoną barwistym zawojem; wtedy dyamentowe spięcie zawoju zdawało się osypywać zżółkłe jéj czoło potokiem iskier, a długie kolce dzwoniły po ogniwach złotego łańcucha.
Poruszała wciąż ustami, a wkrótce i rękoma téż poruszać zaczęła. Mogło się zdawać, że z kimś niewidzialnym, z widmami może, wyłaniającemi się z własnéj pamięci jéj, toczyła żywą jakąś a trudną rozmowę. Nagle wstrząsnęła głową i wymówiła:
— Tak samo było, kiedy mój Hersz pisanie Seniora znalazł... Na niego wtedy źli ludzie kamieniami rzucali...
Umilkła, lecz łzy duże, szkliste opłynęły złotawe źrenice jéj i nieruchome stanęły pod zmarszczoną, drgającą powieką.
Wtedy z ławy, umieszczonéj pod przeciwległą ścianą, wstał Meir i, szybko przeszedłszy izbę, usiadł na nizkim stołku, o który stara kobieta nogi swe wspierała, a splatając na kolanach jéj ręce swe, zapytał:
— Bobe! gdzie jest pisanie Seniora?
Na dźwięk głosu tego, który zapewne, tak jak i twarz Meira, przypominał jéj człowieka gorąco miłowanego w dniach młodości i szczęścia, Frejda uśmiechnęła się. Nie spuściła jednak spojrzenia ku siedzącemu u kolan jéj wnukowi, lecz z za łez, nieruchomo wciąż w oczach jéj stojących, patrzała w przeestrzeń i szeptać zaczęła:
— Kiedy on pierwszy raz pokłócił się z Reb Nochimem i całym ludem, przyszedł do domu swego, usiadł na ławie smutny bardzo i zawołał do siebie żony swojéj, Frejdy. Frejda była wtedy młoda i bardzo piękna; na głowie swéj nosiła zawój biały jak śnieg, a przy ogniu stojąc, który w kuchni palił się, dzieci i sług swoich doglądała. Ale kiedy usłyszała wołanie swego męża, poszła zaraz do niego, stanęła przed nim i przemówienia jego czekała. A on wtedy zapytał się: — Frejdo! gdzie jest pisanie Seniora?...
Szept staréj kobiety umilkł. Natomiast młody mężczyzna u kolan jéj siedzący, zaciskając mocniéj splecione swe ręce, zapytał znowu:
— Bobe! gdzie jest pisanie Seniora?
Głowa kobiety, obciążona barwistym zawojem, zakołysała się zlekka, a wązkie, żółte wargi szeptać znowu zaczęły:
— On pytał się: — gdzie jest pisanie Seniora? Czy je Senior pod ziemię schował? Nie; on go pod ziemię nie schował, bo ono-by tam zgniło i zjadłyby je robaki. Czy on je w ściany domu schował? Nie! on wiedział, że ściany te ogień poźréć może? To gdzie on je schował?... Tak pytał się Hersz, a żona jego, Frejda, myślała długo nad słowami jego, a potém palcem pokazała szafę, w któréj były stare książki Seniora i powiedziała: — Hersz! mój Hersz! pisanie to tam jest!... Kiedy Frejda to powiedziała, Hersz uradował się bardzo, a usta jego wymówiły: — ty, Frejdo, rozum w głowie swojéj masz, a dusza twoja tak samo piękna, jak twoje oczy!...
Przy ostatnich wyrazach, łzy, nieruchome dotąd, zsunęły się z jéj źrenic, i po zmarszczkach twarzy spadły na usta, które, uśmiechając się do sennych wspomnień młodości i szczęścia, szepnęły jeszcze:
— I powiedział on: dobra i mądra żona droższą jest nad złoto i perły, — przy niéj serce męża spokojne!
Młody mężczyzna, u kolan jéj siedzący i w twarz jéj patrzący wzrokiem pełnym próśb i pragnienia, zapytał znowu:
— Bobe! a co Hersz z pisaniem tém zrobił?
Stara kobieta nie odpowiadała przez chwilę, poruszając ustami tak, jakby rozmawiała z kimś niewidzialnym, potém znowu opowiadać zaczęła:
— Hersz wrócił raz z dalekiéj podrży, usiadł znów na ławie bardzo smutny i do Frejdy powiedział: — Wszystko przepadło! Pisanie Seniora trzeba schować, bo ono teraz na nic się nie przyda. Frejda zapytała się: — Hersz! a gdzie ty pisanie to schowasz? Hersz odpowiedział: — Ja schowam je tam, gdzie ono wprzódy było, a ty jedna o sekrecie tym wiedziéć będziesz...
Meira oczy zaiskrzyły się radośnie.
— Bobe! to pisanie tam jest?
I wskazał na szafę ze staremi, pamiątkowemi w rodzinie księgami. Ale Frejda nie odpowiedziała mu, tylko szeptała daléj:
— On powiedział: — Ty jedna o sekrecie tym wiedziéć będziesz, a kiedy dusza twoja rozwodzić się będzie z ciałem twojém, ty powiedz o niém temu synowi, albo wnukowi twemu, który do męża twego, Hersza, najpodobniejszym będzie... A kto z synów i wnuków Frejdy najpodobniejszym jest do męża jéj, Hersza? — najpodobniejszym do niego jest Meir, syn Benjamina... on do niego taki podobny, jak podobne do siebie dwa ziarnka piasku... To moje kleiniskind! to moje najulubieńsze! Frejda jemu o sekrecie tym powie!
Meir trzymał teraz w dłoniach swych obie ręce prababki i okrywał je pocałunkami.
— Bobe! — szeptał wskazując szafę z księgami, — czy tam jest pisanie Seniora?
Ale stara kobieta i teraz jeszcze nie odpowiedziała mu bezpośrednio, tylko szeptała daléj:
— Hersz powiedział Frejdzie: — Jeżeli na syna albo wnuka twego najulubieńszego starsi w familii ręce podnosić zaczną i jeżeli na niego lud kamienie rzucać będzie, ty, Frejdo, jemu o sekrecie naszym powiedz! Niech on pisanie Seniora weźmie, na sercu swojém położy, familią swoję i majątek swój rzuci, a z niém w świat idzie, — bo pisanie to jest droższe nad złoto i perły: ono jest przymierzem Izraela z Czasem, co mu nad głową rzeką wielką płynie, i z Ludami, co piętrzą się w około niego jak wielkie góry...
— Bobe! na mnie starsi w familii ręce swe podnosić zaczęli... odemnie odwrócił lud rozgniewaną twarz swoję... ja jestem ten wnuk twój najulubieńszy, o którym tobie mąż twój, Hersz, mówił... powiedz ty mnie: czy tam, między księgami temi jest pisanie Seniora?
Szeroki, możnaby rzec, tryumfujący, uśmiech roztworzył żółte wargi Frejdy. Wstrząsała głową z uczuciem tajemnéj radości jakiéjś i szeptała:
— Frejda skarbu męża swego dobrze strzegła... ona jego przed wszystkimi, jakby duszy swojéj, broniła... Kiedy ona wdową została, przychodził do domu jéj Reb Nochim Todros i starą szafę ze staremi książkami chciał ogniowi na pożarcie dać... przychodził potém syn Reb Nochima, Reb Baruch Todros i chciał starą szafę ze staremi książkami ogniowi na pożarcie dać... ale ile razy oni przyszli, Frejda starą szafę ciałem swém zasłaniała i mówiła: To dom mój, i wszystko, co w nim jest, moje jest! A jak Frejda przed starą szafą stawała, przed Frejdą stawali synowie i synowie synów jéj i mówili: — To matka nasza, my jéj krzywdy uczynić nie damy! — Reb Nochim gniewał się i poszedł sobie... a Reb Izaak nigdy już nie przychodził, bo wiedział od ojców swoich, że dopóki Frejda żyje... staréj szafy nie poruszy nikt... Frejda skarbu męża swego dobrze strzegła i on leży sobie od tego czasu tam... i śpi sobie...
Przy ostatnich wyrazach stara kobieta wyciągnęła ku szafie oszklonéj, o kilka kroków przed nią stojącéj, pomarszczony palec swój, a śmiech cichy, śmiech wewnętrznéj radości jakiéjś, jakiegoś dziecinnego prawie tryumfu, piersią jéj zatrząsł.
Meir jednym skokiem znalazł się przy szafie, i silniejszą, niż kiedy, bo zgorączkowaną dłonią targnął zamek jéj, skruszony starością i rdzą. Drzwi szafy roztworzyły się naoścież, a z głębin jéj buchnęła chmura pyłu i, jak niegdyś biały zawój Frejdy i złote włosy Hersza, okryła białą powłoką odzież i głowę prawnuka ich... Ale on na to nie zważał i chciwe ręce zatopił pomiędzy księgi te, z których czerpali mądrość wą dwaj przodkowie jego, a wśród których krył się, namiętnie dlań upragniony, drogoskaz życia...
Ale na widok roztwartéj szafy i wylatującéj z niéj chmury pyłu, Frejda pochyliła się téż naprzód, ręce przed się wyciągnęła i zawołała:
— Hersz! Hersz! mój Hersz!
Nie był to już zwykły szept jéj bezdźwięczny, ale okrzyk głośny, wyrywający się z piersi nawskróś przeszytéj radością i bólem wspomnienia. Zapomniała o prawnuku... zdawało się jéj zapewne, że urodziwy młodzieniec ten ze złotemi włosami, osypanemi kurzawą, był cudowném, z nieznanych światów przybyłém do niéj zjawiskiem jéj męża...
Meir zwrócił ku niéj bladą twarz i gorejące swe oczy.
— Bobe! — spytał dyszącym głosem, — gdzie ono jest? u góry? na dole? W téj książce? w téj? w téj?
— W téj! — zawołała kobieta, palcem wskazując księgę, na któréj z kolei Meir dłoń swą położył. Po chwili, zżółkłe od starości, lecz bujném i wyraźném jeszcze pismem okryte, arkusze zaszeleściły pod grubą pargaminową okładką księgi. Trzymając je w dłoni, Meir upadł do nóg prababki, całował stopy jéj, kolana i ręce; co chwila téż chwytał się za głowę, a niewyraźne jakieś jęki i śmiechy drżały mu w piersiach.
Frejda uśmiechała się téż i drżącemi rękoma dotykała głowy prawnuka; lecz powieki jéj zwolna przymykać się zaczęły, na twarz całą wracał zwykły od lat wielu wyraz cichéj senności. Zmęczoną mówieniem i wspominaniem długiém, wpatrzoną jeszcze w jasne widmo młodości, które stało przed nią w srebrzystych blaskach łzy, — stuletnią tę niewiastę ogarniało znowu ciche, słodkie drzemanie — pierwsza niby łagodna fala snu wiekuistego.
Namiętne dziękczynienia i pieszczoty prawnuka budzić ją przestały. Meir schował na piersi zżółkłe arkusze i wkrótce słychać było szybki bieg jego po wschodach, prowadzących do izby, u szczytu domu umieszczonéj, a zamieszkiwanéj przez Meira i młodszych jego braci.
Przez cały wieczór potém i przez noc całą, w sporém oknie, znajdującém się pod samym już wysokim i śpiczastym dachem domowstwa, błyszczało mdławe światełko świecy i widać było przesuwające się za szybami, wchodzące do izby i wychodzące z niéj, ludzkie postacie. Z rana, o świcie jeszcze, bocznemi drzwiami domu wyszło na dziedziniec kilku młodych ludzi, którzy wnet rozproszyli się w różne strony miasteczka.
Po miasteczku téż, od samego już nieledwie wschodu słońca, obiegać poczęły wieści niewyraźne, niepewne, rozmaicie opowiadane i tłómaczone, ale zaciekawiające i wzruszające żywo wszystkie warstwy miejscowéj ludności. Zajęcia powszednie zdawały się na pozór iść zwykłym trybem, a jednak, na uboższych szczególniéj uliczkach, słychać było nieustanny szmer ludzkich rozmów, który, łącząc się ze stukiem, zgrzytaniem i szelestem rzemieślniczych narzędzi, wydawał się głuchém jakby wrzeniem, szemrzącém na dnie mrowiska. Niewiadomo zkąd, z jakiéj strony i z jakich ust wypływały i po wszystkich podwórzach, zakątkach, izbach i izdebkach rozpływały się wiadomości, domysły i przypuszczenia...
„Dziś, kiedy słońce zajdzie, a zmrok wieczorem spadnie na ziemię, zgromadzi się w Bet-ha-Kahole wielki sąd Dajonów i Kahalnych, z rabbinem Izaakiem na czele, i sądzić będzie młodego Meira Ezofowicza.“
„Jak on go sądzić będzie? jaki wyrok spadnie na głowę jego? co się z nim stanie?“

„Nie; wielki sąd nie zasiądzie już dziś w Bet-Kahole, bo kiedy słońce zajdzie i zmrok wieczoru spadnie na ziemię, zuchwały wnuk bogatego Saula przyjdzie do Bet-Midraszu, aby w obecności ludu całego upokorzyć się przed wielkim rabbinem, grzechy swe wyznać i tych, których obraził, rozgniewał lub zgorszył, o przebaczenie prosić.“
Meir dziękuje prababce za wskazanie, gdzie były ukryte papiery Seniora.
„Nie; upokarzać się przed rabbinem i grzechów swych wyznawać w pokorze przed ludem całym on nie będzie.“

„Dla czego nie będzie?“
„Ach! ach! to wielki sekret, ale o nim już wszyscy wiedzą. To taki wielki sekret, że słysząc o nim, wszystkie oczy pałają ciekawością gorączkową, wszystkie piersi drżą, aby co prędzéj wchłonąć go w siebie.“
„Młody Meir skarb znalazł!!“
„Co to za skarb? Skarb to taki, który od trzystu, od pięciuset, od tysiąca może lat, nu! od tego czasu może, jak Żydzi do kraju tego przyszli, w familii Ezofowiczów ukrywa się!“
„Skarb ten, to pisanie jakiegoś przodka ich, które on przed śmiercią swoją zrobił i dalekiemu pomostwu w dziedzictwie zostawił.“
„A co w pisaniu tém jest?“
„Nikt o tém z pewnością nie wie.“
„Wszyscy mieszkańcy ubogich uliczek o pisaniu tém słyszeli od ojców, dziadów i babek swoich, ale każdy z nich słyszał o niém inaczéj. I teraz jeszcze żyli starzy ludzie tacy, którzy o pisaniu tém cóś wiedzieli, ale każdy z nich wiedział co innego. Jedni mówili, że pisanie to pochodziło od mądrego i świętego Izraelity, który żył bardzo dawno temu, a przez całe życie o tém tylko myślał, jak naród swój bogatym, mądrym i szczęśliwym uczynić. Inni przeciwnie utrzymywali, że ów, dawno temu żyjący, przodek Ezofowiczów bezbożnikiem był, odszczepieńcem przez Gojów przekupionym, ażeby imię Izraela i Zakon jego z powierzchni ziemi zetrzéć.“
„W pisaniu tém stoi nauka: jak piasek w złoto zamieniać można i co biedni ludzie robić powinni, żeby od razu stać się wielkimi bogaczami.“
„Nie; w pisaniu tém powiedziano jest, jakim sposobem człowiek może odpędzać od siebie dyabłów, ażeby oni go nie dotykali się nigdy, a z liter Imienia Boskiego ułożyć taki wyraz, że kto go wymówi, ten będzie już mógł spojrzenie oczu swoich zapuścić wskróś nieba i wskróś ziemi...“
„Nie; w pisaniu tém powiedziano jest, co Izraelici czynić mają, ażeby nieprzyjaciół swoich w przyjaciół zamienić i z ludami wszytstkiemi, co mu wrogie są, przymierze zgody zawrzéć.“
„A któś jeszcze słyszał o tém, że w pisaniu tém stoi nauka, jak wskrzesić Mojżesza i wezwać go, aby przyszedł znowu i lud swój z niewoli, ciemności i upokorzenia wywiódł, a do krainy płynącéj złotem, mądrością i chwałą zaprowadził.
„Dla czego oni do tego czasu nie szukali i nie ogłaszali ludowi pisania tego?“
„Oni bali się; bo kto pisania tego się dotknie, tego ręce zapalą się wielkim ogniem i rozsypią się w proch.“
„Nie; kto pisania tego dotknie się, temu wkoło serca okręcą się jadowite węże...“
„Temu czoło poczernieje jak od sadzy...“
„Od tego szczęście i spokój odbiegną...“
„Na tego posypie się grad kamieni...“
„Ten na czole swém nosić będzie krwawą kresę...“
„Niegdyś... starzy ludzie, żyjący jeszcze, cóś o tém pamiętają... ojciec bogatego Saula, wielki kupiec Hersz, pisania tego dotknął się.“
„A co się jemu stało?“
„Starzy ludzie mówią, że jak on tego pisania dotknął się, jadowite węże okręciły się koło serca jego i tak go we środku kąsały, że on od tego młodo bardzo umarł...“
„A teraz pisanie to znalazł młody Meir?“
„Tak; on je znalazł i czytać je będzie w Bet-ha-Midraszu przed ludem całym, jak tylko słońce zajdzie a zmrok wieczoru ziemię okryje...“
Pomiędzy ludźmi, w ten sposób rozmawiającymi, uwijał się Reb Mosze, mełamed; zjawiał się tu lub owdzie, znikał wkrótce i znowu ukazywał się na innéj uliczce jakiéjś, śród innego podwórka, pod otwartém oknem innéj chaty. Nadstawiał ucha, przysłuchiwał się; uśmiechy przelatywały po wypukłych jego ustach, ostre błyski strzelały mu z burych, okrągłych oczu. Nie mówił przecież nic. Pokornie, a czasem i natarczywie, zapytywany przez ludzi, do których się zbliżał, milczał, albo odpowiadał niewyraźném tylko mruczeniem i posępném wstrząsaniem głową. Nie mógł mówić, bo o wypadkach i wieściach, które tak silnie poruszały umysł publiczny, nie rozmawiał jeszcze dnia tego z mistrzem swoim, z tym, któremu przez cześć najwyższą, przez wiarę fanatyczną, przez miłość namiętną i mistyczną, ciało i duszę swą w niewolę oddał. Bez wyraźnego rozkazu uwielbianego i ukochanego mistrza tego, nie mógł on ani sądów wydawać, ani haseł wykrzykiwać, ani nawet we własnéj myśli swéj o czémkolwiek rozstrzygać. A nuż słowo albo czyn jego rozminęłyby się z wolą mistrza? Nuż popełniłby błąd jaki przeciw któremukolwiek z tysiącznych przepisów?! Wprawdzie on je wszystkie na pamięć umiał, ale w nich nietylko wyraz każdy, lecz każda litera coraz innym tłómaczeniom i zastosowaniom ulegać mogła! I to również wiedział Reb Mosze, że uczonym był bardzo; cóż jednak znaczyła uczoność ta jego wobec uczoności wielkiego rabbina, któréj jasność oświecała cały świat ziemski i wnikała nawet aż do samego nieba! Jehowa lubował się, patrząc na nią, i sam siebie podziwiał za to, że mógł stworzyć dzieło tak doskonałe, jakiém był rabbin Izaak Todros.
Około południa tedy Reb Mosze, z głową i uszyma napełnionemi wszystkiém, co słyszał, wsunął się cicho do czarnéj chaty rabbina. Nie od razu jednak mógł rozpocząć z nim rozmowę. Todros rozmawiał ze starcem jakimś, którego opylona odzież objawiała, że przybywał zdaleka, a który, wspierając się na kiju, stał przed nim z twarzą pokorną i razem radosną. Starzec ten prosił rabbina o udzielenie mu szczypty ziemi, z Jerozolimy przywiezionéj.

— Ja bardzo chcę, — mówił drżącym od starości i wzruszenia głosem, —
Todros błogosławi starca przybyłego doń z prośbą o garść ziemi jerozolimskiéj.
pojechać do Jerozolimy i tam umrzéć i w ziemi ojców naszych pogrzebionym zostać. Ale biedny jestem i pieniędzy na drogę nie mam. Daj ty mi, rabbi, garstkę piasku tego, który tobie każdego roku ztamtąd przywożą, ażeby wnuki moje mogły mi ją na piersi posypać, kiedy dusza moja rozwiedzie się z ciałem. Mnie z tą garścią ziemi lżéj będzie spać w grobie; — a prawdaż-to jest, że do tych, którzy ją mają na sobie, nie zbliżają się robaki i ciał ich nie jedzą?

— To jest prawda, — odpowiedział poważnie rabbin, i, wyjąwszy garstkę białawego piasku z worka, w którym drogocenny przedmiot starannie obwiniętym był i obwiązanym, owinął ją w szmatkę papieru i podał starcowi.
Starzec przyjął dar trzęsącą się od radości dłonią, złożył na nim długi, pobożny pocałunek i schował go na piersi, za połą łachmaniastéj, cuchnącéj odzieży.
— Rabbi! — rzekł, — ja nie mam czém zapłacić tobie...
Todros wyciągnął ku niemu żółtą szyję swą i przerwał szybko:
— Zdaleka widać przybywasz, skoro o zapłacie dla Izaaka Todrosa myśléć i mówić możesz... Ja od nikogo za nic zapłaty żadnéj nie biorę; a choć wiem, że bardzo dużo dobrego braciom moim czynię, o jednę tylko zapłatę za to błagam Przedwiecznego: ażeby On dolał choć jednę jeszcze kropelkę do téj mądrości, którą już posiadam, a któréj, niesyta nigdy, dusza moja pożąda.
Starzec chwiejnym krokiem, o kiju, przybliżył się do męża tego, tak już mądrego, a tak nieustannie i namiętnie łaknącego mądrości.
— Rabbi, — westchnął starzec pobożnie, — pozwól mi pocałować dobroczynną rękę twoję...
— Pocałuj, — łagodnie odpowiedział mistrz, — ale kiedy proszący schylał się przed nim, wziął w obie dłonie głowę jego, białemi jak mleko okrytą włosami, i głośny pocałunek wycisnął na sfałdowanéj i zeschłéj skórze jego czoła.
— Rabbi! — zawołał starzec z wybuchem szczęścia w głosie, — ty dobry jesteś... ty ojciec nasz, mistrz i razem... brat!
— A ty, — odrzekł Todros, — błogosławionym bądź za to, że do późnéj starości dochowałeś wierności Zakonowi Pana i miłości dla ojczystéj ziemi naszéj, z któréj garść piasku wydawała ci się droższą nad srebro i złoto...
Obaj mieli łzy w oczach i widać było, że obaj także, widząc się dziś po raz pierwszy w życiu, przejęci byli wzajem dla siebie tkliwą, braterską i dziwnie jakoś smętną miłością.
Reb Mosze, który, oczekując na skończenie rozmowy, usiadł na ziemi, przy czarnym otworze komina, miał także łzy w oczach i po chwili dopiero, gdy Todros pozostał sam jeden, przemówił zniżonym głosem:
— Nassi...
— Haa? — zapytał mistrz, pogrążony już w zwykłéj swéj zadumie.
— U nas w mieście wielkie dziś nowiny są.
— Jakie to nowiny?
— Meir Ezofowicz pisanie przodka swego Seniora znalazł dziś je przed całym ludem czytać będzie...
Zaduma Todrosa pierzchnęła bez śladu. Wyciągnął ku mówiącemu szyję i zawołał:
— Zkąd ty to wiesz?
— Nu! cały świat o tém gada. Przyjaciele Meira od samego rana po mieście chodzą i wiadomość tę pomiędzy lud puszczają...
Todros nic nie odpowiedział. Oczy błyskały mu ostro, niemal dziko. Namyślał się.
— Nassi! czy ty jemu zrobić to pozwolisz?
Todros milczał jeszcze chwilę, potém odpowiedział stanowczym głosem:
— Pozwolę!
Reb Mosze aż drgnął cały.
— Rabbi! — zawołał, — ty jesteś najmędrszym ze wszystkich ludzi, którzy na tym świecie żyli, żyją i będą żyć... ale czy mądrość twoja pomyślała o tém, że pisanie to odwrócić może duszę ludu od ciebie i świętego Zakonu naszego?
Todros groźnie na mówiącego spojrzał.
— Ty nie znasz duszy ludu mego, kiedy tak myśléć i mówić możesz... Nie na to pradziad mój i dziad, i ojciec, i ja sam, nad duszą tą z całych sił naszych pracowaliśmy, aby ją łatwo było od nas odwrócić... Niech on pisanie to przeczyta, — dodał po chwili, — niech obrzydliwość ta wyjdzie raz z pod ziemi, gdzie ukrywała się dotąd, ażeby można było ją ogniem gniewu spalić, a prochy jéj kamieniem pogardy przycisnąć... Niechaj pisanie to czyta... on dopełni tém miary grzechów swoich i spocznie wtedy na nim mściwa ręka moja!
Przez chwilę panowało milczenie. Mistrz myślał, wielbiciel jego patrzał mu w twarz jak w tęczę.
— Mosze!...
— Co, nassi?
— Pisanie to trzeba z rąk jego wyrwać i w moje ręce oddać.
— Nassi! a jak je trzeba odebrać?
Rabbin stanowczo i mrukliwie powtórzył:
— Pisanie to trzeba z rąk jego wyrwać i w moje ręce oddać.
Człowiek skurczony u komina lękliwiéj już nieco zapytał jeszcze:
— Nassi! a kto pisanie to z rąk jego wyrywać ma?
Todros wlepił w pytającego rozognione oczy i po raz trzeci wymówił:
— Pisanie to trzeba z rąk jego wyrwać i w moje ręce oddać!
Mosze pochylił głowę. — Rabbi, — szepnął, — już ja zrozumiałem wolę twoję. Bądź ty spokojny. Jak on obrzydliwość tę przed ludem całym przeczyta, nad głową jego zaszumi taka burza, że on od niéj złamie się i w proch upadnie.
Milczeli potém obaj długą chwilę. Rabbin ozwał się znowu pierwszy:
— Mosze!
— Co, nassi?
— Kiedy on i gdzie obrzydliwość tę czytać będzie?
— On ją czytać będzie w Bet-ha-Midraszu, kiedy słońce zajdzie, a zmrok ziemię okryje...
— Mosze! idź ty zaraz do szamesa (posłańca synagogi) i powiedz mu, że rozkazanie moje jest, ażeby on szedł zaraz do dajonów i do kahalnych i ogłosił im, że kiedy słońce zajdzie a zmrok ziemię okryje, oni wszyscy zebrać się powinni w Bet-ha-Kahole na wielki sąd.
Mosze powstał i zmierzał ku drzwiom, a rabbin wstrząsnął kilka razy głową i, podnosząc rękę, zawołał:
— Biada zuchwałemu, silnemu i nieposłusznemu! Biada temu, którego naruszył trąd, i temu, który roznosi zarazę! biada mu!
Kiedy to mówił, po całéj twarzy jego rozlało się morze ciemnéj, nieubłaganéj nienawiści. A jednak przed kwadransem jeszcze twarz ta pełną była tkliwéj braterskiéj miłości; usta te wymawiały słowa łagodne i pocieszające; w oczach tych stały łzy rozrzewnienia!
Tak w jedném sercu tém mieścić się mogły zarazem łagodność i gniew, dobroć i mściwość, bezbrzeżna miłość i niezbłagana nienawiść; tak z jednego źródła tego płynąć mogły wzniosłe cnoty i posępne zbrodnie...
Tajemnic podobnych, zagadek podobnych spotka wiele ten, kto uważnie wpatrzy się w dzieje ludzkości. W ich-to łonie wyraz: miłosierdzie, dziwacznie pląta się z wyrazem: zemsta, — wyraz: bliźni, z wyrazem: wróg. One-to powielekroć dały światu widok mężów jedną ręką litościwie gojących rany ludzkie, a drugą rozpalających ogniste stosy i obracających kołą tortur... Zkąd pochodzą tajemnice i zagadki szerokich serc i ognistych umysłów tych, tak srodze rozdwojonych i zbłąkanych? — O! czytelniku! gdyby nie istniały na ziemi żywioły pewne, wtrącające w straszliwe obłędy serca i umysły ludzkie, rabbin Izaak Todros byłby może wielkim człowiekiem...
Bądźmy sprawiedliwi! Rabbi Izaak Todros byłby najpewniéj wielkim człowiekiem, gdyby nigdy nie istnieli byli ci, którzy, posługując się ogniem, torturą, — i stokroć gorszą jeszcze od nich — pogardą, zbudowali dla plemienia jego, aż do dalekich, dalekich w przyszłości pokoleń, ciasne, ciemne, trwóg i niechęci pełne, — moralne i umysłowe Ghetto!

∗                ∗


Słońce zaszło i na ziemię spływał mrok wieczora. Wielkie synagogalne podwórze mrowiło się ludnością czarną, gęstą, szemrzącą. W łonie ludności téj wrzało cóś i kipiało...
Wnętrze Bet-ha-Midraszu czerniało całe także massą stłoczonéj ludności. Widać tam było głowy starców i płowe kędziory dzieci, długie brody, czarne jak krucze pióra, jasne jak len i ogniste jak wypolerowana miedź. Głowy te poruszały się i falowały, szyje wyciągały się i podnosiły się brody, oczy pałały ciekawością i żądzą wrażeń. Wszystko to ukazywało się w pół-zmroku. Ogromna sala Bet-Midraszu oświecona była jedną tylko lampką, zawieszoną u drzwi wchodowych i jedną łojową świeczką, palącą się w mosiężnym lichtarzu na stole z białego drzewa, za którym, tuż pod wysoką, nagą ścianą, stał drewniany stołek. Było to miejsce, z którego przemawiali zazwyczaj do ludu wszyscy, którzy kiedykolwiek przemawiać doń chcieli. W Izraelu bowiem człowiek każdy, od najdostojniejszego i najstarszego do najniższego i najmłodszego, prawo głosu posiada, a Bet-ha-Midrasz jest niestartym śladem wysoce demokratycznego ducha, który przenikał niegdyś starożytne ustawy Izraela. Każdy, ktokolwiek tylko pochodzi z domu Izraelowego, posiada prawo wstępować w progi te, modlić się wśród nich, czytać, przemawiać, nauczać.
Ludzie, którzy nie wewnątrz budowy, ale dokoła ścian jéj gromadnie stali, oglądali się często ku stojącemu naprzeciw Bet-Kahołowi. W miejscu tém posiedzeń administracyjnych i sądowych władz gminy, połyskiwać téż zaczęły mdłe i nieliczne światła. Nad wchodowemi drzwiami zapalono tam lampkę, a na długim stole, szarzejącym niewyraźnie za dużemi szybami okien, ustawiono parę świec żółtych i dymiących. Po chwili, na ganek Bet-Kahołu wstępować zaczęli ludzie, całéj ludności Szybowskiéj dobrze znany, a budzący pośród niéj szacunek głęboki. Pojedyńczo albo parami przybywali tam sędziowie gminy, siwi całkiem, lub siwiejący, poważni ojcowie rodzin licznych, zamożni kupcy lub właściciele posiadłości miejskich. Liczba ich powinna była dosięgać dwunastu, tym razem przecież jedenastu ich tylko naliczono. Dwunastym dajonem w Szybowie był Rafał Ezofowicz. Pomiędzy ludem szeptano, że stryj obwinionego należéć do składu sądu nie mógł; niektórzy mówili, że nie chciał. Po dajonach przybywali kahalni, pośród których znajdowali się: Morejne Kalman, z rękoma w kieszeniach sajetowego chałatu i z wiekuistym uśmiechem miodowéj błogości na ustach, i Kamionker, którego twarz zżółkła i skurczyła się w dniach ostatnich, a wejrzenie posiadało trwożliwe i ostre błyski człowieka zagrożonego niebezpieczeństwem. Ostatni ze wszystkich ukazał się Izaak Todros. Wysunął się z nizkich drzwiczek swéj chatki i, szczupły, zgarbiony, przemknął w cieniu ścian, okrążających podwórze, tak szybko i cicho, że z tłumu nikt go prawie nie dostrzegł.
W téj saméj prawie chwili, w głębi Bet-ha-Midraszu, nad głuchym szmerem falującego ludu, rozległ się czysty i silny głos męzki:
— W imię Boga Abrahamów, Izaaków i Jakóbów, słuchaj Izraelu!

Szmer ludu wzmógł się i przeszedł w gwar, nieledwie we wrzawę. Czuć w tém było niechęci trochę, a więcéj jeszcze obawy, walczącéj z ciekawością. To téż przez długą chwilę głos człowieka, mówiącego we wnętrzu napełnionéj ludźmi budowy, mocował się z pochłaniającym go gwarem, a z pomiędzy słów
Meir odczytuje wobec gminy szybowskiéj pisanie Seniora.
jego nieliczne tylko wzbijały się nadeń i brzmiały wyraźnie. Nagle ktoś z tłumu zawołał donośnie:

— Uciszcie się i słuchajcie! albowiem powiedzianém jest: „Słuchajcie mowy wszelkiéj, czynionéj w imię Jehowy!“
— To jest prawda! — zaszemrano, — on mówić zaczął w imię Boga Abrahamów, Izaaków i Jakóbów!
I stała się cisza wielka, przerywana tylko poruszeniami tych, którzy, u drzwi i za oknami stojąc, wspinali się na palce, aby zobaczyć tego, który przemawiał.
Żaden widok niezwykły oczu ich nie uderzył. Za białym stołem, więc na tém samém miejscu, z którego często przemawiano do ludu, Meir Ezofowicz stał w postawie spokojnéj i ze spokojną również twarzą. Bledszym był wprawdzie, niż zwykle i w oczach miał blask gorącego wzruszenia, ale widać było, że wzruszenie to brało źródło nie w trwodze ni wątpliwości najlżejszéj, lecz przeciwnie — w uczuciu potężnéj wiary jakiéjś i równie wielkiéj, uszczęśliwiającéj nadziei. W ręku trzymał on kilka zżółkłych i bardzo starych arkuszy papieru, z których czytał i które podnosił niekiedy wysoko, jakby chciał ukazać oczom wszystkich, zkąd brał słowa swoje.
— „Izraelu! — zawołał w chwili, gdy gwar ustąpił przed powszechną i głęboką ciszą, — ty jesteś wielkim narodem! Ty pierwszy z pomiędzy narodów wszystkich zobaczyłeś w niebie Boga jedynego, a na ziemi usłyszałeś w huku gromów i blasku błyskawic dziesięć ogromnych słów, na których, jak na dziesięciu opokach, inne ludy, przez pokolenia wszystkie, budują wschody do słońca doskonałości! Izraelu! ślepe od urodzenia, albo pieprzem złości jest oślepione oko tego, kto patrząc na oblicze twoje, nie zobaczy staréj twéj dostojności! Suchą od urodzenia, albo wichrem z piekieł wiejącym wysuszoną jest źrenica ta, która na wielkie cierpienia, jakie ty przeniosłeś, nie wypuści z siebie łzy. Nieszczęsny jest ten, kto ustami swemi rzeknie na ciebie: nikczemny! Niech ulituje się nad nim i przebaczy mu Pan, albowiem niéma w nim téj szali sprawiedliwości, na któréj ważą się zasługi i winy narodów, ani tego światła mądrości, które pokazuje, jak z bólu i nędzy rodzą się grzechy! Izraelu! z ciebie urodził się Mojżesz z sercem gorejącym miłością, jako krzak ognisty, Dawid ze złotą harfą, piękna Ester, płacząca nad biedą ludu swego. Machabeusze z potężnemi mieczami z ciebie powstali, i prorocy, idący na śmierć z ochotą dla prawdy serc swoich. Ty, kiedy w ziemi ojców swoich żyłeś szczęśliwy, brzydziłeś się niewolą brata, na polu swém dziesiąty snop zostawiałeś łaknącym, a głos dawałeś każdemu, co przemawiać do ludu chciał i, przed Jehową jednym korząc się, mówiłeś: my wszyscy równi w obliczu Ojca naszego! A kiedy ty potém, nieszczęsny i zwyciężony, oblany krwią synów swoich, co ziemi przodków bronili, we łzach i prochu cały pomiędzy obcemi narodami stanąłeś, ty wszystkie boleści i wszystkie pogardy przeniosłeś, — a jedynemu Bogu swemu wiernym pozostałeś, a pamięci o przodkach swych nie zatraciłeś i wszystkie ludy, które kiedykolwiek gnębione i we łzach topione były, uczyłeś — jako bez broni obronić się można! Rozumnym, czystym i miłosiernym stworzył cię Pan, ludu mój; ale oto drugi tysiąc lat już przemija, odkąd nie stało ci jednéj rzeczy ważnéj: ojczyzny!...
Tu głos mówiącego zadrżał i umilkł na chwilę, drżenie téż przebiegło po zgromadzeniu całém, a potém rozległ się szept głosów stłumionych:
— Słuchajmy! słuchajmy! Pisanie to jest mądrego i dobrego Izraelity, który opowiada chwałę ludu swego!
Słuchali, a Meir Ezofowicz czytał daléj:
„Biada ludowi temu, któremu zabraknie ojczyzny! „I zejdą z okrętów wszyscy robiący wiosłem i wszyscy pływający po morzu — i przylgną do ziemi.“ Dusza narodu wszelkiego łączy się z ziemią swoją, jak dziecko z piersią matki i od niéj bierze pokarm swój, i zdrowie swoje, i lekarstwa na swoje choroby. Tak chciał i tak uczynił Pan. Ale ludzie poszli przeciw woli Jego; duszę twoję, Izraelu! oderwali od ziemi, do któréj ona przylgnęła. Jako żebrak pukałeś ty do wrót cudzych domówstw i tych, którzy plwali na cię, o zmiłowanie prosić musiałeś; głowa twoja chyliła się pod rozkazaniami praw, przeciw którym krzyczała w tobie ze wstrętu natura twoja; język twój łamał się, żeby naśladować mowy cudze; podniebienie twoje gorzkniało od goryczy, które piłeś; oblicze twe czerniało od gniewu i upokorzeń, a w piersiach twych serce kurczyło się od strachu, ażeby nie zniknęło z powierzchni ziemi imię Izraela i jedynego Boga jego, Jehowy. Aż w udręczeniach i nędzach srogich opadła z ciebie stara wspaniałość twoja, i rozmnożyły się jako gwiazdy grzechy i nieprawości twe, a Jehowa, Bóg twój, patrząc na ciebie, zapytał z gniewem: Jest-że to ten sam lud mój wybrany, którego zaręczyłem z sobą w prawdzie i łasce? Azaliż on Zakonu mego inaczéj strzedz nie umie, jeno słowami ust, które sprzeciwiają się uczynkom rąk jego? Azaliż Zakon ten widzi on tylko w ofiarach, śpiewach, modłach i kadzidłach, a nie we wstępowaniu na tę wielką drabinę, którą objawiłem we śnie słudze memu Jakóbowi, aby po wszystkie czasy wiedzieli ludzie o tém, jak wstępować trzeba do mnie, który jestem poznaniem i doskonałością!“
W tém miejscu głos czytającego pochłoniętym znowu został przez głuchy gwar słuchaczy.
— Co on takiego czyta? — zapytywano siebie wzajem. — Pisanie to złego Izraelity jest, który na lud swój brzydkie słowa rzuca! A jakież są grzechy te i nieprawości, które rozmnożyły się pomiędzy nami, jak gwiazdy na niebie? A jakoż Pana świata chwalić mamy, jeżeli śpiewy i modlitwy nasze nic w oczach Jego nie znaczą?
Bladość Meira zwiększyła się nieco, gdy uczuł, że głos jego ginąć zaczyna znowu we wzdymającéj się fali głosów mrukliwych lub strwożonych. Umilknąć nie było przecież w mocy jego. Czytał więc daléj, a w ludzie szemrzącym ciekawość przemogła wkrótce inne uczucia: uciszono się i słuchano.
Słuchano opowieści Michała Seniora, jako z rozkazu królewskiego i dla miłości téj, którą lud dla niego z razu miał, stanął on na czele spraw jego i chciał wprowadzić go na drogę nową, u końca któréj widział świtające słońce nowego dnia; jako przeszkodzono mu w dziele tém, odwrócono odeń duszę narodu, okryto go sadzą potwarzy, obrócono go w proch mizerny, po którym deptały stopy nieprzyjaciół jego.
„Szumiały w głowie mojéj myśli, których język mój wypowiadać nie miał już komu, bo opuścili mię wszyscy dawni przyjaciele i uczniowie moi! W piersi méj palił się płomień, przy którym grzać się nikt nie chciał, bo włożono w uszy ludu mego, że roznieciły go we mnie ręce szatana! Zmieniła się twarz moja, a oczy moje były, jak te smutne gwiazdy, które na świat patrzą z za grubéj chmury! Członki moje rozpadały się od niemocy, sen śmierci ogarniać mię zaczął, a z ust moich wychodziły krzyki:
„Panie świata! nie opuszczaj posłańca swego! Daj mu głos taki silny, ażeby przemówić mógł do tych, którzy nie urodzili się jeszcze; bo ci, którzy żyją, słuchać mię już nie chcą!
„Otworzyłem księgę świętą i przeczytałem w niéj: „Jeżeli ramię twoje opadnie w niemocy, walczyć będziesz jeszcze za prawdę twoję głosem swoim, miłością swoją i łzami swojemi!“
„Prawnuku mój! który pisma tego szukać będziesz i znajdziesz je, ogłoś ludowi mojemu, czego ja dla niego żądałem. Pierwszą rzeczą, któréj ja dla niego żądałem, było: zapomnienie. Czy żądałem ja, żeby zapomniał on o Bogu swoim, Jehowie, i o tém, że on Izraelem jest, — ludem, który swoję duszę ma i który, w przeszłości swéj, wielkich mężów rodził i wielkie myśli z siebie wydawał? Nie, ja nie mogłem żądać, ażeby Izrael zapomniał o tém, bo mnie samemu wspominania te miód kładą na podniebienie i serce rozszerzają. Ale ja żądałem, żeby Izrael zapomniał krzywd i boleści, których doznał od obcych narodów. „Krzywd nie pamiętaj!“ „Nie mów: Odpłacę złém za złe.“ Mar Zutra idąc spać, mówił codzień: „Przebaczam wszystkim tym, którzy mię zasmucili.“ Mar Zutra był wielkim człowiekiem.
„Kiedy zapomnisz ty, Izraelu, wtedy zbliżysz się do płomieni tych, które cudzemi nazywasz, a które do wszystkich ludzi należą. Cudze płomienie te, od których ty uciekasz w zawziętém pamiętaniu swojém, roznieca ręką swoją Sarha-Olam, anioł poznania, który aniołem nad aniołami jest i książęciem świata. Świętą jest nauka religii, ale i inne nauki któż stworzył, jeżeli nie Ten, w którym mieszka doskonałość poznania? — smacznym owocem jest rajskie jabłko, lecz czyliż innemi płodami ziemi żywić się nam nie potrzeba? „Przyjdzie taki czas, że świat cały pełen będzie wiedzy, jak pełną wody jest otchłań morza!“ Słowa te powiedział mędrzec twój, którego wyklęli mędrcy twoi. Jak nazywał się mędrzec ten? On nazywał się Mojżesz Majmonides, on był prawdziwym prorokiem, który oczy miał nie z tyłu głowy, lecz z przodu“, a patrzał nie na to, co było, ale na to, co będzie i lud swój do cudzych płomieni pędził, bo wiedział, że przyjdzie czas, w którym ten, co płomieni tych w siebie nie weźmie, w proch i błoto upadnie, a imię jego pośmiewiskiem i wzgardą stanie się dla wszystkich narodów... On był drugim Mojżeszem... on był mistrzem moim, od którego przyszły do mnie wszystkie radości i boleści moje...“
Tu czytający opuścił na stół ręce, trzymając zżółkłe arkusze, a podnosząc twarz okrytą wyrazem niewysłowionego zachwytu, powtórzył:
— On był mistrzem moim, od którego przyszły do mnie wszystkie boleści i radości moje...
Dziwna rzecz! Mistrz przodka zmarłego przed trzystu laty, był jeszcze mistrzem żyjącego dziś młodego potomka! Z jednego źródła spłynęły na obu boleści ich i radości. W sercach obu rozniecił on tę heroiczną i męczeńską — najwyższą ze wszystkich miłości ziemskich: — miłość dla idei. Tylko że potomek, czyytając słowa przodka, słowa, które rozpraszały i oświecały wszystkie dotychczasowe wątpliwości i niepewności jego, czuł samę tylko radość. Smutku ni bólu nie było w téj chwili ani śladu w sercu jego, wezbraném potężną, bo młodzieńczą wiarą i nadzieją.
Lecz w tłumie chrapliwy i zanoszący się głos jakiś zawołał:
Herste! herste! on cudze płomienie wychwala! On wyklętego kacerza drugim Mojżeszem nazywa!
Wszystkie głowy zwróciły się ku drzwiom, aby zobaczyć, kto słowa te wymówił. Był to Reb Mosze, który, u drzwwi wchodowych na ławie stojąc, całą postacią swą wyniesiony nad tłum falujący u bosych stóp jego, trząsł głową, śmiał się szydersko, a wzrokiem rozpłomienionym wpijał się w Meira. Ale ciekawość ludu nie była jeszcze nasyconą; pod łachmaniastą odzieżą wiele serc było przyśpieszoném tętnem nieokreślonego, niepojętego im samym, wzruszenia.
— On ustami prawnuka swego z grobu do nas przemawia! Słuchajmy tego, którego dusza mieszka już pomiędzy Sefirotami! — ozwało się głosów kilka.
A starzec jakiś, zgarbiony i wspierający się na kiju, podniósł siwą głowę, mrużące się oczy zwrócił na Meira i jękliwym nieco głosem mówić zaczął:
— Jakże Izrael miał grzać się przy słońcu poznania, kiedy odpędzali go odeń nieprzyjaciele jego. Mieliśmy, Rebe, kiedyś sławnych doktorów naszych i mędrców takich, którzy ministrami przy potężnych królach byli... ale kiedy nas potém odepchnięto od bram mądrości, myśmy odeszli i powiedzieli: Oto Izrael rozwód czyni z narodami cudzemi i stać będzie pośród nich osobno, jak starszy brat, którego młodsi bracia obrazili...
Meir patrzał na przemawiającego doń starca z wpółłagodnym, wpółtryumfującym uśmiechem na ustach.
— Rebe! — odpowiedział, — w pisaniu przodka mojego znajduje się odpowiedź na mowę twoję.
„Znikną grzechy z powierzchni ziemi“. „I grzeszników już nie będzie“ A kiedy znikną grzechy i przed wami otworzą się bramy mądrości, wchodźcie w nie prędkim krokiem i z wesołém sewcem, bo nauka jest największym orężem Pana, który rządzi światem według wiecznych praw rozumu. „Na dzieła Stwórcy patrzéć nie chcą.“ O takich powiedziano w Piśmie: „Głupcy nienawidzą poznania!“
Drugą rzeczą, któréj ja dla ludu mego żądałem, jest: pamiętanie. Rawa zapytał Rabę, syna Mory: zkąd wzięło się u ludzi przysłowie: „W studnię, z któréj pijesz, nie rzucaj błota.“ Raba odpowiedział: — Ztąd, że w Piśmie powiedziano téż: „Nie odpychaj Egipcyanina, albowiem gościem byłeś na ziemi jego!“ Eliezer, syn Azaryi, mówił: „Egipcyanie przyjęli Izraelitów dla własnéj swéj korzyści, a przetoż Przedwieczny dał im za to nagrodę.“ A jeżeli kraj ten, z którego studzien pijesz wodę i z którego roli spożywasz chleb, przyjął cię, nie jako bydlę robocze, ażeby mu ziemię orało, ale jako brata zmęczonego, ażeby na piersi jego odpoczął, jakąż ty jemu nagrodę dasz, Izraelu?
„Nie jest powiedzianém: „Będziecie odzierać cudzoziemca z dobra jego“, ale: „Będziecie dzielić się z cudzoziemcem dobrem waszém.“ Nie powiedziano téż: „Niech cudzoziemiec żyje pomiędzy wami, jak pomiędzy szarańczą, która zboże objada z niw jego“, ale: „Niech cudzoziemiec żyje pomiędzy wami, jak gdyby był zrodzon z potomków Izraelowych!“
„Kiedy ja urząd mój, przez samego króla mnie dany, w mocnych ręku trzymałem, znalazło się dwóch niecnych Izraelitów, którzy, do nieprzyjacielskiego obozu uciekłszy, sekrety królewskiego wojska ponieśli tam z sobą i wydali, przez co wielkie szkody i trudności zrządzili królowi w wojnie. Co ja z tymi niecnymi podwładnymi mymi uczyniłem? Ja rozkazałem po kraju całym, przy dźwiękach trąb, ogłaszać, że oni są zdrajcami względem Boga i Zakonu Jego i że odpycha ich od siebie na wieki wieków łono Izraelowe! Ja tak zrobiłem, bo gdy gniew na nich wezbrał w sercu mojém, zobaczyłem ja we śnie drugiego Mojżesza, który powiedział do mnie: Odepchnij ich od łona Izraelowego, albowiem odepchnęli oni od siebie tych, na których ziemi gośćmi i przybylcami są!
„Nietylko dla świętości dusz waszych żądałem ja od was, ażebyście pełnili rozkazania wdzięczności, ale i dla szczęśliwości żywotów waszych na téj ziemi.
„Kiedy zasiadałem ja w wielkim Synodzie Izraelskim, który, z pozwolenie, króla i wszystkich wielce możnych panów tego kraju, zebrał się w piękném i bogatém mieście Lublinie, namówiłem wszystkich mądrych i uczciwych ludzi, którzy zasiadali ze mną, abyśmy pomiędzy Izraelitów puścili taką odezwę, któraby rozumami i sercami ich zatrząść mogła tak, jak trzęsie ogrodnik drzewem, aby z niego dojrzałe owoce spadały.
„Powiedzieliśmy w odezwie naszéj do wszystkich braci naszych: „Bądźcie pożytecznymi ziemi téj, na któréj mieszkacie, a będą was szanować.“ Oto jest pierwszy krok do szczęśliwości, bo wzgarda gorzką, a szacunek słodkim jest sercu ludzkiemu.
„Ale są jeszcze inne rzeczy, które ja w myśli mojéj mam.
„Kto jest sługą ziemi swojéj, ten najé się chleba do syta!“ A jakże do syta nakarmi was ziemia ta, jeżeli wy z nią obchodzić się będziecie, nie jak wierne i pracowite sługi, ale jak przechodnie, o dzisiejszy tylko dzień dbający?
„Kiedy Abraham przybył nad granicę Tybru i ujrzał, jako tam ludzie usiewali ziemię i zasadzali drzewa, to zawołał: „O! gdyby mi dana była cząstka téj ziemi!“ A Pan rzekł: „Potomstwu twemu ziemię tę ja oddam!“ I oddał On ziemię synom człowieczym.“
„Rabbi Papa powiedział: „Nie prowadź handlu, ale uprawiaj ziemię; bo choć jedna i druga robota dobrą jest, ale pierwszą błogosławią ludzie!“ „Kiedy przyjdziecie na ziemię tę, zasadźcie w niéj wszelkie drzewo owoc rodzące!“
„Przyjdzie pora taka, w któréj znikną grzechy, a ludy świata zawołają do synów Izraela: Bierzcie w ręce wasze pługi i idźcie uprawiać rolę abyście żyli na niéj spokojnie i chleb spożywali do syta z synami i wnukami waszymi! Ale fałszywi wasi mędrcy powiedzą wam: „Nie będą ręce nasze prowadzić pługów po ziemi wygnania.“ Prawnuku mój! który to czytać będziesz, powiedz ludowi twemu, aby zamknął uszy przed głosem fałszywych mędrców! Napełnij pierś twoję wielkim głosem i krzyknij: Fałszywi mędrcy twoi gubili cię, Izraelu!“
Widać było, że czytający spełniał przekazane sobie rozkazy przodka z wiarą, zapałem i radością niewysłowioną. Czyliż sam on oddawna już w głębi duszy swéj nie uczuwał wstrętu i żalu do mędrców fałszywych? Dla czego fałszywymi mędrcami oni byli? powiedziéć nie umiał. Język jego skrępowany był niewiedzą, a oko, gorejące żądzą poznania, tłukło się o ściany ciemnicy, w któréj go zamknięto. Teraz wiedział już — wiedział — rozumiał. To téż z głębi piersi głosem donośnym zawołał:
— Fałszywym mędrcom swym nie wierz, Izraelu!
Tłum zawrzał:
„O kim on mówi?“
„Gdzież są w Izraelu fałszywi prorocy i mędrcy?“
„On o wielkich rabbinach naszych i uczonych mówi; usta jego wypuszczają z siebie obrzydliwe bluźnierstwa.“
„On same tylko nagany rzuca w oczy ludu Izraelskiego!“
„On żąda, abyśmy uprawiali rękami naszemi ziemię wygnania!“
„Rabbi Nochim, dziad Rabbi Izaaka, mówił dziadom naszym: — Nie prowadźcie pługów po ziemi wygnania!“
„A Rabbi Nochim był mędrcem nad mędrcami; światłość mądrości jego oświecała ziemię całą!“
„Hersz Ezofowicz kłócił się o to bardzo z Reb Nochimem.“
„Hersz Ezofowicz był wielkim grzesznikiem!“
„Dla czego nie przeczytał on nam, jak nędzarze czynić mają, żeby bogaczami stać się?“
„Napisał on, żebyśmy byli sługami ziemi téj, na któréj mieszkamy! A kiedy Messyasz przyjdzie i zabierze nas ztąd do ziemi ojców naszych, my kraj ten porzucim! Na co nam być jego sługami?“
„Gadali ludzie, że w pisaniu tém napisane stoi, jak piasek w złoto zamieniać...“
„I jak dyabłów odpędzać...“
„I jak Mojżesza wskrzesić...“
„Ludzie nieprawdę gadali! W pisaniu tém niéma żadnych rzeczy mądrych i miłych Bogu!“
Pytania te, sarkania i mnóstwo im podobnych krzyżowały się w tłumie wraz z szyderskiemi uśmiechami ludzi, zawiedzionych w ciekawości swéj i nadziejach. Mełamed, z ławy, na któréj stał, górując nad zgromadzeniem całém, rzucał w nie wciąż słowa obelżywe lub wybuchy grubego śmiechu, w którym czuć było jad nienawiści. Pod drugą ścianą, tuż naprzeciw mełameda, widać było stojącego téż na podwyższeniu Bera. Dwaj ludzie ci, stojący naprzeciw siebie i górujący nad ruchliwym tłumem, przedstawiali sobą dwie krańcowe sprzeczności. Mełamed trząsł głową, rozmachiwał rękoma, przysiadał, podskakiwał, śmiał się i krzyczał. Ber stał niemy i nieruchomy; głowę odchylił nieco w tył i oparł o ścianę, a z oczu jego szklistych i w głęboką jakąś dal zapatrzonych, po twarzy, okrytéj wyrazem cierpienia, zmięszanego z zachwytem, spływały, jedna za drugą, ciche, grube łzy. W pewném oddaleniu od tłumu, a bardzo blizko Meira, stała, ściśle ze sobą zwarta, gruppa kilkunastu młodych ludzi, którzy wszyscy wpatrywali się w twarz czytającego, jak w tęczę. Oddychali oni szybko, uśmiechali się błogiemi jakiemiś uśmiechami, to znowu wzdychali, albo ręce wznosili w górę i dotykali niemi to głów swych, to czół, to oczu. Zdawać się mogło, że nie widzieli, ani nie słyszeli falującego i szemrzącego tłumu; że duchy ich, dawno tęskniące za prawdą i omackiem szukające jéj pośród ciemności, rzucały się teraz całe w ognisty krąg głoszonych przed nimi idei... W głębi tłumu, kędyś po samym środku sali, bardzo stary i trzęsący się głos mówił: — „O wszystkiém tém dużo gadali ludzie... dawno, dawno temu... w dniach młodości mojéj!...“ Głośnemu westchnieniu, które towarzyszyło słowom tym zgrzybiałego starca, będącego, któż wie? jednym może z dawnych przyjaciół Hersza, odpowiedziały stłumione chichoty. Byli to chłopcy podrostki, którzy, tu i owdzie wspinając się na ławy, oddrzwia i gzymsy, wychylali z pośród ramion starszych kędzierzawe głowy w przekrzywionych jarmułkach, a potém zsuwali się z wysokości swych i znikali ze stłumionemi śmiechy.
W ręku Meira zżółkłe stare arkusze drźéć zaczęły. Na bladą dotąd twarz jego wybiły się ogniste rumieńce. Z pod przymrużonéj nieco powieki cisnął na tłum spojrzenie, w którém były gniew i prośba, litość i niecierpliwość.
— Uciszcie się! — zawołał. — Pozwólcie, aby wielki mąż, który leży w grobie, powiedział wam przez usta moje wszystkie słowa swoje... aż do końca. On mnie wybrał za posłańca swego przed wami... ja wierny być muszę rozkazaniom jego...
Głos jego brzmiał przenikliwie, rozkazująco. Siła odwagi i przekonania malowała się w postawie jego i gieście, jakim wyciągnął rękę ku burzącemu się dokoła żywiołowi.
Mełamed krzyknął:
Sztyl! niech czyta! niech obrzydliwość ta wychodzi z pod ziemi, gdzie ukrywała się do tego czasu, ażeby łatwiéj było spalić ją ogniem gniewu i przycisnąć kamieniem pogardy.
„Izraelu! — zaczął znowu wśród przycichającego gwaru głos młodzieńczy i silny, — Izraelu! trzecia rzecz, któréj ja żądałem dla ciebie, jest: rozpoznanie.
„Byli u nas kiedyś mędrcy wielcy, których nazwanie było Baale Tressim, uzbrojeni. Czém oni uzbroili się? Uzbroili się oni wielkiém poznaniem Izraelowego Zakonu. A przeciw czemu oni uzbroili się? Przeciw zgubie imienia Izraelowego. Oni powiedzieli: „Nie zniknie z powierzchni ziemi dom Izraelowy, albowiem damy mu mocny opłot z wielkiego mnóstwa praw, które z Zakonu Mojżeszowego wywiedziemy, a które odgrodzą go od narodów innych tak, że stanie on pomiędzy niemi osobno i nie przepadnie śród nich, jak przepada rzeka kiedy wpływa do wielkiego morza.“
„Tak powiedzieli sobie Tanaici nasi, a Sanhedryn, w którym zasiadali i szkoły, w których nauczali, podobnemi stały się do wojennego pola, na którém leją kule i ostrzą oręże. Gamaliel, Eliezer, Jozue, Akiba, Jehuda świecą pomiędzy nimi, jak słońca pomiędzy gwiazdami; i następowali oni jedni po drugich przez całe pięćset lat, i przez całe pięćset lat układali, tłómaczyli i pisali tę ogromną księgę, któréj dali imię Talmud, a która przed długie wieki była dla synów Izraelowych opłotem przeciw morzu, co ich pochłonąć chciało. Z niéj synowie Izraelowi przez długie wieki brali wszystkę pociechę i wszystkę światłość swoję, a w ciężkiém rozproszeniu swém nie byli rozłączeni, bo myśli ich i westchnienia dokoła niéj zbiegały się, jak zbiegają się dokoła matki swéj myśli i westchnienia rozproszonych po świecie jéj dzieci.
„Księga, którą przez całe lat pięćset układali i pisali ludzie, co kochal, bardzo i wiele uczyli się, i która narodowi całemu przez długie wieki dawała pociechę, nadzieję i jedność, nie może być księgą głupią i złą. Temu, kto o niéj tak mówić będzie, powiedźcie: Oczyść naprzód serce swe od złości, a potém otwórz ją i przeczytaj!
„Lecz czyliż wszystko, co jest dobre, doskonałém być musi? Po niebie samém chodzą ciemne chmury, a w sercu, by najczystszém, wszechwidzące oko Pana odkrywa skazy. Azaliż Jehowa sam pisał księgę praw naszych? Azaliż pisali ją aniołowie? Ludzie ją pisali. Jest-że jeden człowiek na ziemi całéj i we wiekach wszystkich, któryby nie wiedział, co to błąd? Jest-że jedno dzieło ludzkie, któreby dla wszystkich czasów i pokoleń uczynioném było? Zwalił się tron faraonowy, położyła się w gruzy Niniwa, padł Rzym, który świata połową władał, grecka mądrość ustąpiła przed inną mądrością. Pustynie leżą tam, gdzie ludne miasta kwitły, a miasta wznoszą się na dawnych pustyniach. Kruszą się dzieła ludzkie, by największe, a na ich miejsce wyrastają inne. Tak idzie świat. Izraelu! w pokarmie, który żywił duszę twoję przez długie wieki, są ziarna i jest plewa; w bogactwie twojém sa brylanty i jest piasek. Księga wiary twéj jest jako to jabłko granatu, które człowiek głupi jadł z łupiną, od któréj wielki niesmak miał na podniebieniu i srogie we wnętrznościach bóle. Ale kiedy Rabbi Meir głupiego człowieka tego zobaczył, zerwał z drzewa jabłko granatu, twardą i gorzką łupinę odrzucił, a soczyste i słodkie jądro zjadł. Ja pragnąłem uczyć was tak, jak uczył Rabbi Meir człowieka, który jadł z łupiną jabłko granatu. Ja chciałem, żebyście osiągnęli dar rozpoznawania i dla księgi wiary naszéj zrobili z rozumu waszego sito takie, które-by wyrzuciło plewy i piasek, a zostawiło wam ziarna i brylanty. Odtrąciłeś mnie od siebie za to żądanie, ludu mój! znienawidziło mnie serce twoje, bo strach i nienawiść wielka zamieszkały w tobie przeciw rzeczom nowym. A przecież powiedzianém jest: „Nie patrz na naczynie, ale na to, co ono w sobie zawiera. Bywają dzbany nowe, napełnione winem mocném, i stare, w których niéma ani kropli.“
Lud, który uciszył się był przez chwilę i słuchać zaczął z rozbudzoną nanowo ciekawością, zawrzał znowu. Ber zeskoczył z ławy, na któréj stał i przesunął się szybko ku Meirowi. Młodzi ludzie, stojący dotąd w ściśle zwartéj gromadce, przybliżyli się ku niemu.
— Meir! — szepnął Ber, — rzuć ty okiem na lud!
I ciszéj jeszcze dodał:
— Idź ztąd! idź jak najprędzéj!
Meir powiódł wzrokiem po falującéj i wrzącéj czarnéj massie ludu; uśmiech nawpół smutny, a nawpół gniewny, przewinął się mu po ustach.
— Nie tego ja spodziewałem się! Spodziewałem się zupełnie czego innego! — rzekł zcicha i pochylił głowę. Wnet jednak podniósł ją i zawołał:
— Ja jestem posłańcem przodka mojego! On wybrał mnie na czytelnika ostatnich myśli swoich! ja woli jego posłusznym muszę być!...
Odetchnął głęboko i dodał głośniéj jeszcze:
— On przeniknął pytania te, które szumiéć miały w głowie prawnuka jego i odpowiedź na nie dał! On przeniknął skrytości dusz, które łakną prawdy i przysłał im przez ręce moje pociechę i naukę. Ja kocham go tak, jak gdyby wyhodował on mnie na kolanach swoich! Ja pokłon składam wielkiéj duszy jego, która zarobiła sobie na nieśmiertelność i mieszka teraz w światłości Jehowy! Ja tak myślę, jak on myślał! tego żądam, czego on żądał! ja taki sam, jak on! ja syn duszy jego! — Głos jego dźwięczny i donośny drżał westchnieniami i dziwniejszemi nad nie zachwyconemi uśmiechami jakiemiś; w oczach płomiennych i głębokich stanęły wielkie łzy, a usta mu drżały i czoło bladło coraz bardziéj, i ręce mimowoli jakby wzniosły się w górę.
— W pisaniu przodka mego, — wołał, — napisano, że my stoim na miejscu, kiedy wszystkie narody naprzód idą ku poznaniu i szczęśliwości! że głowy nasze napełnione są takiém mnóstwem małych rzeczy, iż wielkie pomieścić się już w nich nie mogą! że nauka ta, która nazywa się Kabałą, a którą wy za świętą macie, jest nauką przeklętą, bo topią się w niéj rozumy synów Izraelskich i odprowadza ich ona od prawdziwego poznania... Napisano tam...
Tu głos mówiącego zmieszał się tak bardzo z krzykiem, śmiechami i jękami ludzi, że pojedyncze tylko wyrazy dochodzić mogły uszu tych, którzy słuchać jeszcze chcieli. Nie przestawał jednak mówić; owszem, mówił prędko, coraz prędzéj, z piersią dyszącą, z oczyma, które to przymrużały się, to otwierały szeroko. Zdawałoby się, że, widząc bezskuteczność wysileń swoich, pragnął przynajmniéj spełniać jak najdłużéj to, co za posłannictwo swoje uważał; że, zawiedziony w oczekiwaniach swoich, zachował jeszcze jednę jakąś iskrę nadziei...
— Biada! biada! — wołali ludzie różnemi głosy, — odszczepieństwo i zgorszenie nawiedziły dom Izraelowy! Usta dzieci plują bluźnierstwami na rzeczy święte!
— Słuchajcie! słuchajcie! — wołał Meir, — daleko jeszcze do końca słów przodka mego...
— Zamknijmy mu usta i odpędźmy go od miejsca, z którego przemawiają do ludu mędrcy Izraelowi!
— Słuchajcie! W pisaniu tém napisano, ażeby Izrael przestał spodziewać się Messyasza z ciała i ze krwi...
— Biada! biada! odbierać on chce sercu Izraelowemu pociechę i nadzieję jego!
— Albowiem nie przyjdzie on na świat pod postacią człowieczą, ale spłynie, jako Czas, niosący ludom wszystkim poznanie, nasycenie, miłość i pokój...
— Meir! Meir! co ty robisz? ty gubisz siebie! patrz na lud! uciekaj! — rozległy się w pobliżu mówiącego stłumione szepty.
Ber stał tuż przy jego boku; Eliezer, Aryel, Chaim i kilku innych otoczyli go ścisłém kołem; ale on nie widział ich, ani słyszał. Krople potu występowały mu na czoło, blade jak chusta, lecz wysoko wzniesione, a w oczach błyskały mu naprzemian łzy rozpaczy i płomienie gniewu.
Nagle, w blizkości drzwi wchodowych, rozległ się głuchy stuk. Mełamed zeskoczył z ławy, na któréj stał, i bosemi stopami swemi pokilkakroć o podłogę uderzył. Potém, w kilku podskokach przesadził salę wśród tłumu, który rozstąpił się przed nim, i gwałtownym giestem ramienia, okrytego płóciennym rękawem, zrzucił ze stołu mosiężny lichtarz z żółtą świecą, któréj płomień zadeptali wnet inni. Jednocześnie ktoś wspiął się na ławę i zdmuchnął lampkę, palącą się u drzwi; — gruby zmrok, tu i owdzie tylko rozwidniony blademi smugami księżyca, wnikającemi przez okna, ogarnął wielką salę, w któréj zagotowało się i zawrzało teraz tak, jak gdyby napełniły ją rozszalałe jakieś żywioły.
Najbystrzejsze ucho nie rozróżniłoby już teraz wyrazów, które sypały się tam, jak grad, i mieszały się z sobą w chaos nierozwikłany. Z brzmień tylko pojedynczych wykrzyków, wzbijających się nad ten szum ogromny, rozpoznać można było: groźby, wyrzekania, przekleństwa i prośby. Nakoniec z drzwwi Bet-Midraszu, na oścież roztwartych, wypłynęła na synagogalny dziedziniec gęsta, czarna fala ludzi i spotkała się tu z falą drugą, która stała dotąd zewnątrz budowy i spokojniejszą nieco była, choć także wzruszoną i szemrzącą. Tu rozlewała się już na przestrzeni szerokiéj powódź jasnych księżycowych świateł, a wśród niéj wznosił się Bet-ha-Kahoł, z zamkniętemi szczelnie drzwiami i okiennicami. Na wschodach gankowych tylko siedział tam szamos, z łokciami na kolanach i brodą w dłoni, nieruchomy jak posąg, oczekujący rozkazów, mających wyjść z wnętrza budowy téj, która, wśród wrzawy wzburzonego ludu, stała niema i zamknięta, jak grób.
Tłum rozproszył się na grupp wiele, z których jedna przekroczyła wrota synagogalnego dziedzińca i z gwarem niezmiernym, niby olbrzymi i szamocący się ptak czarny, sunęła po białym od księżyca placu. Liczną była gruppa ta. Składali ją ludzie w nędznych ubiorach, z długiemi brodami i oczyma rozpalonemi złością; dzieci różnego wieku, nachylające się wciąż dla podniesienia kamieni lub garści piasku i błota; a po samym środku jéj cisnęła się ku sobie i człowieka wśród niéj znajdującego się osłaniała gromadka dorosłych lub dorastających zaledwie młodzieńców. Rozpychani i potrącani, walczyli oni chwilę jeszcze całą siłą piersi i ramion swoich; aż obezsileni, czy zlęknięci, pierzchnęli i zmieszali się z tłumem. Wtedy na plecy człowieka, którego osłaniali dotąd, posypał się grad kamieni; dziesiątki rąk chwytały odzież jego i darły ją w szmaty; na odkrytą głowę jego padały garście żwiru i zlepki błota, zaczerpnięte z kałuży. W uszach jego brzmiały chóralne, namiętne okrzyki; przed oczyma migotały twarze rozognione, podnoszące się i opadające ramiona, a za tém wszystkiém, jak za mgłą ognistą, milczący i zamknięty ukazywał mu się dom jego rodzinny. Ku domowi téż temu, niby ku portowi zbawienia, biegł on tak szybko, jak tylko pozwalały mu na to ręce szarpiące go za odzież i plączące się mu przed stopami ruchliwe gromady dzieci. Z zaciśniętych ust jego nie wydzierał się jęk najlżejszy, ani wychodziło słowo żadne prośby lub skargi; możnaby rzec, iż nie czuł on wcale bólu spadających nań razów, ani trwogi przed temi gwiżdżącemi kamieniami, z których nie jeden lada chwila ugodzić weń mógł śmiertelnie. Piersią i ramionami odpychał on wprawdzie z rozpaczną siłą tłoczący go tłum, lecz zdawało się, że nie siebie bronił, ale skarbu, który unosił z sobą; bo co chwila dotykał dłonią piersi, jakby chciał przekonać się, że posiada go jeszcze przy sobie. Nagle, zastąpił mu drogę człowiek w długiéj, grubéj koszuli i wywijając grubym kijem, który trzymał w ręku, z iskrzącemi się oczyma zawołał do ludu:
— Głupcy! co wy robicie! Dla czego wy jemu obrzydliwego pisania tego nie odbierzecie? Rabbi Izaak nakazał, abyście pisanie to wydarli mu i w ręce jego oddali! On je na piersi swéj schował!
W mgnieniu oka młody człowiek, którego dotąd otaczano z tyłu tylko i z boków, ujrzał się zaskoczonym z przodu. Kilkanaście rąk ciemnych, grubych sięgnęło ku jego piersi, rozgięło ramiona jego które on zwarł był z całéj siły, i targać go poczęło za przednią część odzieży. Wtedy podniósł on ku niebu wyiskrzonemu księżycowém światłem twarz śmiertelnie bladą i z głębi piersi krzyknął: Jehowa!
W téj chwili uczuł u nóg swych prześlizgujące się, szczupłe, zwinne ciało jakieś, a gorące jakieś usta przylgnęły do jednéj z opuszczonych rąk jego długim pocałunkiem. Dziwnie odbić się musiał w sercu jego pocałunek ten, wmieszany w zadawane mu ciosy, — ten objaw miłości wśród wrzących dokoła niego przekleństw i gróźb. Ostatkiem sił odepchnął od siebie napastników i pochylił się ku ziemi, a zanim oni zdołali przyskoczyć znowu ku niemu i podnieść nań ręce, wyprostował się i w ramionach swych podniósł dziecię, którém zasłonił się, jak puklerzem, a ono przylgnęło piersią do piersi jego, oba ramiona zarzuciło mu na szyję i ku ludziom groźnie podnoszącym ręce zwróciło twarz zalaną rzęsistemi łzami. I z za łez, czarne, ogromne oczy dziecka patrzyły ze szczególnym, przejmującym wyrazem gniewu, połączonego z błaganiem i strachem.
— To moje dziecko! to mój Lejbele! nie czyńcie mu nic złego! — ozwał się z pośród tłumu jękliwy i trwogi pełen głos krawca Szmula.
— Rebe! — zawołało kilka grubych głosów do mełameda, uwijającego się wciąż przed tłumem z kijem w ręku, — Rebe! on zasłonił się dzieckiem! Dziecko to bardzo go kocha!
— Odbierzcie mu dziecko to! wydrzyjcie mu przeklęte pisanie! — krzyczał Rebe.
Ale nie usłuchał go nikt. Szarpano jeszcze Meira z tyłu i z boków; kamień jeszcze jeden i drugi ugodził go w ramię i nad głową jego przeleciał, ale przed sobą ujrzał on już przejście wolne i kilku podskokami znalazł się na ganku rodzinnego domu, którego drzwwi otworzył przed nim któś niewidzialny i wnet je za nim zamknął.
Meir postawił dziecię na ziemi w ciemnym kurytarzu, a sam wbiegł do bawialnéj izby, w któréj, przy świetle lampy, palącéj się przed kanapą, zastał zgromadzoną całą swą rodzinę. Wbiegł i stanął nieruchomo u ściany. Oddychał prędko, wodził dokoła mętnym wzrokiem i milczał. Milczeli téż przez chwilę wszyscy obecni. Nigdy, odkąd ród Ezofowiczów istniał na świecie, żaden członek rodu tego nie wyglądał tak, jak wyglądał teraz blady i zdyszany młodzieniec ten, w odzieży opadającéj zeń łachmanami, z głową osypaną prochem ulicy. Czoło jego, zroszone potem śmiertelnego zmęczenia, przerzynała ukośnie czerwona kresa, ślad chropowatego kamienia może, który się po niém prześlizgnął, albo, kto wie? ostrego narzędzia jakiegoś, które podnosiła nań ręka czyjaś w ciemnéj sali Bet-Midraszu! Miał on pozór ściganego przestępcy, miałby téż pozór żebrzącego nędzarza, gdyby nie duma jakaś, która patrzała z uznojonego i zranionego czoła jego, i nie gorący blask w oczach, w których, obok niewysłowionego bólu, malował się upór niepokonanéj woli.

Saul zakrył twarz obu dłońmi. Kilka kobiet zaszlochało głośno; Rafał, Abram i inni dojrzali członkowie rodziny podnieśli się z miejsc swych
Meir ścigany przez tłuszczę podżegniętą przez mełameda.
rozpłomienieni, groźni i jednym głosem zawołali: — Nieszczęsny! — Chcieli otoczyć go i mówić cóś do niego, ale nie mieli czasu; rozwarły się bowiem z trzaskiem wielkim okiennice z zewnątrz zamknięte, zadzwoniły i w drobne odłamy posypały się szyby okien, kilkanaście kamieni wpadło do izby, uderzając ze stukiem w ściany i sprzęty, a za oknami zakipiała wrzawa namiętna, groźna, śród któréj najgroźniejszy i najnamiętniejszy brzmiał gruby głos mełameda. Dopominano się o Meira i o pisanie Seniora; łajano ród cały, domowstwo to zamieszkujący; odgrażano się pomstą Boską i ludzką; krzyczano za znieważenie Zakonu i bluźnienie rzeczom dla Izraela świętym.

Ezofowiczowie stali jak przykuci do miejsc swych, strachem, żalem i wstydem zjęci.
Saul tylko odkrył twarz, wyprostował się dumnie i krokiem szybkim zmierzać zaczął ku drzwiom.
— Tate! gdzie ty idziesz? — z przestrachem krzyknęli za nim mężczyzni i kobiety.
Wyciągnął ku oknom wskazujący palec i drżącemi ustami rzekł:
— Stanę na ganku domu mego i powiem głupiéj zgrai téj, żeby milczała i szła precz!
Zastąpiono mu drogę. Kobiety oplotły ramionami kolana jego.
— Oni cię zabiją! — jęczano.
Nagle, w jednéj chwili, wrzawa umilkła i za oknami rozległ się tylko szept mnóstwem ust powtarzany.
— Szamosz! szamosz! szamosz!
W istocie, z bramy synanogalnego dziedzińca wyszedł i przez plac, ku domowi Ezofowiczów, szybko posuwał się człowiek, który przed kilku minutami stróżował nieruchomo u drzwi niemego, jak grób, Bet-Kahołu. Grób otworzył się snać i wypowiedział słowa zapadłego wyroku, a sługa synagogalny śpieszył, aby ogłosić go obwinionemu i jego rodzinie. Ale i lud także brzmienia wyroku ciekawym był namiętnie. Dla tego uciszył się i stał, jak mur czarny, przyparty do okien, w których żadnéj już prawie szyby nie było. I ci wszyscy także, którzy pozostali byli na synagogalnym dziedzińcu, albo rozsypani śród placu bezczynnie, przypatrywali się burzliwéj scenie, złączyli się w jednę ogromną massę i zalegli znaczną przestrzeń przed domem Ezofowiczów. Drzwi domu tego otworzono znowu i wnet zamknięto. Szamosz wszedł do bawialnéj izby.
Wszedł, niespokojne trochę i nieufne spojrzenie rzucił dokoła, a potém pokłonił się Saulowi.
Szolem alejchem! (pokój tobie!), — rzekł zcicha, jakby czuł sam, iż zwykłe pozdrowienie to, mieściło w sobie tym razem srogą ironią.
Nikt nie odpowiedział.
— Rebe Saulu! — zaczął znowu pewniejszym już nieco głosem, — nie miéj za złe słudze twemu, że przynosi w dom twój nieszczęście i wstyd. Spełniam rozkazy wielkiego rabbina naszego i wszystkich dajonów i kahalnych naszych, którzy dziś na wnuka twego Meira sąd składali, a wyrok zapadły ogłosić mi kazali jemu i wam wszystkim.
Słowom tym odpowiedziało znowu głębokie milczenie. Po chwili dopiéro Saul, który stał wsparty o ramię syna swego Rafała, rzekł przyciszonym głosem: — Czytaj!
Szamosz rozwinął papier, który trzymał w ręku, i donośnym głosem czytać, a raczéj wyśpiewywać zaczął:
„Izaak Todros, syn Barucha, rabbin Szybowski, wraz z dajonami i kahalnymi, trzymającymi sąd i rządy nad gminą Izraelską miasta Szybowa, przyjąwszy do wiadomości i mając to stwierdzoném przez mnogich świadków i przez dowody niepodlegające żadnemu wątpieniu, że silny, zuchwały i nieposłuszny Meir Ezofowicz, syn Beniamina, dopuścił się srogich przestępstw i nigdy niesłychanych w Izraelu zbrodni następujących:
1) iż pomieniony Meir, syn Beniamina, zaniedbywał strzedz sabbatu wedle praw i ustanowień Izraelskiego Zakonu, i zamiast oddawać się w dniu tym, jak prawemu Izraelicie przystoi, pobożnym czytaniom i rozpamiętywaniu niezliczonych przepisów talmudu i niezgłębionych tajemnic kabały, ośmielał się strzedz i bronić mieszkania odszczepieńcy Karaima, na dzieci Izraelskie w gniewie ręce podnosić, a w miejscach ustronych przeklęte księgi czytać i świeckie pieśni śpiewać;
2) iż Meir Ezofowicz, syn Beniamina, księgę przeklętą: More Nebuchim, Mojżesza Majmonidesa, fałszywego mędrca, wyklętego przez mnogich a świętych rabbinów i uczonych naszych, nietylko sam czytał, ale do czytania i rozważania zawartych w niej kacerstw i obrzydliwości towarzyszów i przyjaciół swych zachęcał;
3) iż Meir Ezofowicz, syn Beniamina, przed towarzyszami swymi i przyjaciołmi buntownicze mowy przeciw Zakonowi i mędrcom Izraelskim z ust swych wypuszczał, przez co dusze młodzieńców Izraelskich psuł i trądem niewiary zarażał;
4) iż, pod pozorem litości nad nędzą i utrapieniem ludu, dawał mu rady zbrodnicze i głupie, mówiąc, żeby baczyli na to, co kahalni czynią z odbieranymi od nich pieniędzmi, — żeby rozróżniali w Zakonie rzeczy Boskie od rzeczy ludzkich, — żeby rozsypali się po szerokich polach i prowadzili po nich pługi tak, jak to czynią ciemni i nizcy chłopi chrześciańscy;
5) iż, mając już na twarzy swéj i brodzie wyrosłe oddawna włosy, nie chciał pojąć sobie żony, sprzeciwiał się w tém woli i rozkazaniu starszych, a przyrzeczoną sobie dziewczynę Izraelską, Merę, córkę Elego, zuchwale odrzucił, przec co objawił wszeteczne swe postanowienie unikania prawych związków małżeńskich;
6) iż nieczystą przyjaźń trzymał z Gołdą, Karaimką, wnuczką odszczepieńca, któremu rabbin Izaak i kahalni z wielkiego tylko milosierdzia w domu ojców jego żyć pozwalają, albowiem Karaimi, jako dobrowolnie odpadli od łona Izraelowego, a świętości Talmudu i Kabały uznać niechcący, niegodni są, aby ich ziemia na powierzchni swéj nosiła — Meir Ezofowicz, syn Benianima, obcował często z nimi, z Gołdą Karaimką w ustronnych miejscach schodził się, kwiaty z jéj ręki przyjmować śmiał i głos swój dawał za towarzysza jéj głosowi, razem z nią świeckie pieśni w sabbat śpiewając;
7) iż nie oddawał czci przynależnéj uczonym Izraelskim, otwierał usta swe do zuchwałych sprzeczek z Reb-Moszem, ulubieńcem i uczniem rabbina Izaaka i na tegoż Reb-Mosza zbrodniczą rękę podnieść śmiał, tak, iż ręką tą popchnięty Reb-Mosze przewrócił się na podłogę Hederu, a na niego przewrócił się stół i powstały z tego wielkie szamotania się i stukania, dla Reb-Mosza strach i ból, a dla całego Izraela żałość i zgorszenie;
8) iż, w niepojętéj złości swéj oskarżył on przed cudzym człowiekiem Rebe Jankla Kamionkera o zły względem tegoż cudzego człowieka zamiar, — przez co zerwał jedność i przymierze Izraelskiego ludu i głowę brata swego srogiemu niebezpieczeństwwu podał, które, ażeby odepchnąć od siebie, musi teraz Reb Jankiel wiele nieprzyjemności doświadczyć, trudów dokonać i pieniędzy utracić;
9) iż, nie znając granic dla zuchwałości i bezbożności swéj, wydobył pismo przodka swego Michała Seniora z ukrycia, w którém oby było zgniło i rozsypało się w proch! — a nabrawszy do serca swego zbrodniczéj śmiałości przyszedł do Bet-Midraszu, aby pismo to w obliczu ludu całego czytać, a przez to trząść srodze wiarą jego w stare prawa i obyczaje Izraelskie; a że, jak nam o tém mówią świadkowie, których przyzywaliśmy, pismo to napełnione jest najzłośliwszemi radami i najsroższemi bluźnierstwami, jakie ucho Izraela słyszało kiedykolwiek — czytanie to przez Meira, syna Ezofowicza, dokonane, uważamy za największą zbrodnię z pomiędzy wszystkich wielkich zbrodni, których się on dopuścił, i na podstawie praw, w świętych księgach naszych zawartych, i władzy, która nam, wedle tychże praw, nad wszelkim synem domu Izraelowego udzieloną jest, stanowimy:
Jako jutro w wieczór rzuconą będzie na silnego, zuchwałego i nieposłusznego Meira Ezofowicza, syna Beniamina, ustami rabbina Izaaka, syna Borucha, wielka i przeraźliwa klątwa, dla wysłuchania któréj zwołanym będzie przez szamoszów cały naród z miasta Szybowa i okolic, a która, gdy na głowę jego spadnie, odtrąconym on zostanie od łona Izraelowego i z domu Izraela sromotnie wypchniętym. Wy zaś wszyscy, którzy trzymacie się waszego Boga i Zakonu Jego, żyjcie w pokoju i szczęśliwości wraz ze wszystkimi braćmi Izraelitami!“
Skończył czytać szamosz; papier, z którego czytał, w zanadrze włożył, schylił się nizkim ukłonem i szybko izbę opuścił.
Nastąpiło parę minut grobowego milczenia, nieprzerwanego najlżejszym choćby szmerem ludu, który, za oknami czarnym murem stojąc, grobowo téż milczał.
Nagle Meir, który stał dotąd nieruchomy, ze wzrokiem wlepionym w miejsce, na którém przed chwilą stał szamosz, podniósł w górę obie ręce, objął niemi swą głowę i krzyknął:
— Odtrącony od łona Izraelowego! z domu Izraela sromotnie wypchnięty!
Głos jego skonał w łkaniu ogromném, które pierś mu rozdarło. Gwałtownym ruchem odwrócił się od obecnych, twarz ukrył w dłoniach, czoło oparł o ścianę i płakał głośnym, namiętnym, rozdzierającym płaczem. Dość było usłyszéć jedno tylko z łkań jego, aby poznać, że ugodzonym został w samo serce, że rozwód ten, który czynić z nim miał lud jego, targał i rwał w nim najmocniejsze, najgłębsze stróny uczucia.
Wtedy zbliżyli się doń stryjowie jego, żony ich i córki, i różnemi głosy — gniewu i litości, groźby i prośby — wołać nań zaczęli, aby upamiętał się, upokorzył, pismo Seniora na publiczne spalenie oddał; a może przebłaganym zostanie gniew starszyzny, i wyrok, wydany przez nią, odwołanym. Cisnęli się ku niemu mężczyzni, kobiety obejmowały go ramionami, a do łajań i wyrzekań mieszały się i pocałunki.
On nie przestawał płakać, nie odwracał twarzy i nie odrywał czoła od ściany, a na rozlegające się dokoła krzyki i prośby odpowiadał tylko przeczącém wstrząsaniem głową i krótkim wyrazem:
— Nie! nie! nie!
Wyraz ten, pośpiesznie wyrzucany z ust dławnionych łkaniem, wymowniejszym był nad wszelkie długie mowy, bo przechodził wszelkie możliwe intonacye ludzkiego głosu: rozpaczy, żałości, gniewu, błagania i miłości.
— Tate! — zawołał Rafał, zwracając się do Saula, który odosobniony i nieruchomy, siedział na stołku, — tate! dla czego ty nie powiesz jemu, dla czego ty nie rozkażesz jemu, aby upokorzył się i upamiętał, nieszczęsne to pisanie w nasze ręce oddał, a my je rabbinowi zaniesiemy i o zlitowanie nad nim prosić będziemy!...
Kiedy Rafał to mówił, Meir odkrył twarz i zwrócił ją ku dziadowi.
Saul podniósł téż głowę, wyciągnął ręce, jakby szukał przed sobą punktu oparcia się jakiegoś i powstał ze stołka. Szklisty dotąd wzrok jego stał się dziwnie ruchliwym i niespokojnym, aż spotkał się z utkwioném w twarz jego spojrzeniem wnuka. Otworzył usta, ale nic nie powiedział.
— Mów tate, mów! rozkazuj mu! — wołało głosów kilka.
Starzec zachwiał się na nogach. Okropna walka jakaś, srogie wahanie się ducha, pociąganego w dwa przeciwne kierunki, odbiły się na drgającéj jego twarzy. Kilka razy próbował przemówić... nie mógł... aż nakoniec ciężkim szeptem zawołał:
— On jeszcze nie wyklęty... mnie jeszcze wolno... W imię Boga Abrahama, Izaaka i Jakóba błogosławię cię, synu syna mego!...
I drżący cały, z brwiami zjeżonemi, a oczyma pełnemi łez, osunął się na stołek.
Obecni zamienili się spojrzeniami pełnemi zdumienia i uszanowania; Meir poskoczył, upadł na ziemię przed dziadem swym, stopy i kolana jego całował i śpiesznie, gorąco, cicho szeptał mu cóś o miłości swéj dla niego, o pisaniu Seniora, o tém, że pójdzie sobie ztąd i że wróci kiedyś... Podniósł się potém z klęczek i wybiegł z izby.
W téj chwili przed oknami domowstwa nie było już nikogo. Czarna massa ludu odpłynęła na środek placu i stała tam nieruchoma prawie i zcicha tylko, zcicha szemrząca. Dziwna rzecz! Zaledwie szamosz odczytał słowa srogiego wyroku, gdy fala gniewu niemal wściekłego, wzdymająca dotąd pierś tłumu, opadła nagle. Coś się w nim stało. Natura jego wrażliwa i gotowa zawsze, nakształt harfy mnogostrónnéj, odpowiedziéć dźwiękiem na dotknięcie każde, drgnęła pod spadłém na nią nowém jakiémś uczuciem. Byłoż to uszanowanie dla nieszczęścia i wstydu, które nawiedziły rodzinę starożytną, możną a dobroczynną? Byłaż to spokojność, następująca po nasyceniu się pomstą? groza, czy litość, czy wszystko to razem?
Tłum, który przed chwilą kipiał cały, przeklinał, groził i gotów był burzyć wszystko, co gniewowi jego na drodze stawało, umilkł nagle, usunął się i posmutniał. Tu i owdzie tylko dawały się słyszéć śmiechy mściwéj radości, albo słowa obelgi i potępienia, lecz w gruppach, rozsianych po placu i schodzących w boczne uliczki, płynęły ciche, oderwane szepty:
„Jednak... dobry on był i miłosierny...“
„On dumny nie był...“
„On głupie dziecko moje karmił i całował...“
„On starego ojca mego z pod woza, który na niego przewrócił się, rękoma swemi wydobył...“
„On nam, jak prosty robotnik, drzewo piłować pomagał...“
„Twarz jego świeciła pięknością i rozumem...“
„I cieszyły się wszystkie oczy, które na młodość jego patrzały...“
Herem! herem! herem! — powtarzało ust mnóstwo. Przytém głowy kołysały się w podziwie, twarze bladły od grozy, a z piersi wychodziły westchnienia...

∗                ∗


Na pustych gruntach, oddzielających miasteczko od karaimskiego wzgórza, po srebrném tle księżycowego światła sunęły się szybko cienie trzech ludzkich postaci. Pierwszy z nich należał do wysokiego, kształtnego młodzieńca, drugi do dziecka, trzymającego ręce w rękawach odzieży; — dwa cienie te znajdowały się tak blizko siebie, że łączyły się z sobą niekiedy; — ale cień trzeci, rysujący kształty człowieka nizkiego i krępego, sunął się zdala od dwóch pierwszych, przystawał, garbił się, a chwilami znikał całkiem za płotem jakimś, krzakiem, lub drzewem. Przystawanie to i ukrywanie się objawiało ostrożność człowieka, który spostrzeżonym zostać nie chciał. Podpatrywanie to było jakieś, podsłuchiwanie, czyhanie na cóś, lub na kogóś...
U otwartego okna karaimskiéj chaty rozległo się ciche wołanie: — Gołda! Gołda!
Z okna wychyliła się twarz, ubielona księżycem i opłynięta strugą czarnych włosów. W cichém powietrzu zabrzmiał szept namiętny.
— Meir! Meir! ja wielką wrzawę i okropne krzyki słyszałam! Serce moje drżało od strachu. Ale to nic! ty przyszedłeś!
Dwoje ramion, okrytych rękawami grubéj koszuli, wyciągało się ku nadchodzącemu giestem trwogi i radości; korale dzwoniły na piersi, w któréj łkanie mieszało się ze śmiechem.
Nagle z ust dziewczyny wyrwał się krzyk przeciągły.
Meir stanął teraz tuż przed nią. Zobaczyła odzież jego podartą i krwawą kresę, przerzynającą mu czoło.
— Och! — jękła z głębi piersi i ręce obie podniosła ku swemu czołu, a potém opuściła je i, schylona ku człowiekowi, który usiadł pod oknem na ławie, z powstrzymywanym oddechem i urywanym, śpiesznym szeptem jakimś, wodzić poczęła dłońmi po opylonych włosach jego i zranioném czole. W namiętnéj pieszczocie téj było także cóś z uczucia macierzyńskiego, pragnącego uspokajać, goić i pocieszać.
On siedział chwilę w postawie człowieka, który spoczywa po śmiertelném znużeniu. Oparł głowę o ramę okna, wpółotwartemi usty z trudnością wciągał w pierś powietrze chłodnéj nocy, a światło księżyca odbijało się w suchych źrenicach jego, które z wyrazem posępnych pytań jakichś tkwiły w osrebrzonych obłokach.
Po chwili wyprostował się i śpiesznie, półgłosem, mówić zaczął:
— Gołda! ludzie szukać mnie może będą, a jak znajdą, to skarb mój ode mnie odbiorą. Ja skarb ten mój tobie, Gołdo, dam do schowania, a sam na całą noc pójdę w pola i lasy, aby tam głośno do Jehowy krzyczéć o zlitowanie.
Dziewczyna, która stała teraz wyprostowana już, poważna i uważna, odpowiedziała: — Daj!
W ręku Meira zaszeleściły arkusze papieru. Podawał je dziewczynie, mówiąc:
— Schowaj ty to na pierś swoję i strzeż skarbu mego, jak źrenicy swojéj. To przedśmiertne pisanie przodka mego, które zdjęło do reszty ślepotę z oczu moich. To paszport mój, z którym ja pójdę w świat i który przede mną drzwi i serca mądrych ludzi otworzy. Tu cicho i bezpiecznie... nikt nie widzi i nie domyśli się... jak ja w świat iść będę, wtedy pisanie to od ciebie wezmę...
Gołda wzięła podany jéj przedmiot.

— Bądź ty spokojny o skarb swój! — odrzekła. — Prędzéj ja rozstanę
Meir powierza pisanie Seniora Gołdzie do przechowania.
się z życiem, zanim go w ręce inne, niż w twoje, oddam. U mnie on bezpieczny... tu cicho i nikt nie domyśli się...

Meir wstał z ławy.
— Śpij spokojnie! — rzekł. — Ja pójdę... we wnie szumi taka burza płaczu... że muszę iść... iść... iść... Pójdę... pomiędzy drzewami leśnemi twarzą na ziemię padnę i z wiatrami, które tam szumią, posyłać będę Jehowie głośne krzyki moje... Ja muszę przed Nim skarżyć się... muszę Jego błagać... muszę o wiele rzeczy Jego zapytać się... Pełną jest pierś moja krzyków mojéj duszy... ja muszę je z siebie wydać... bo one za gardło mię chwytają i duszą.
Chciał odejść, ale Gołda pohwyciła go za rękaw odzieży.
— Meir! — zaszeptała, — powiedz ty mi jeszcze... co tam stało się?... za co ciebie ludzie bili i kaleczyli?... Dla czego ty w świat musisz iść?
Meir z posępnym błyskiem oczu odpowiedział:
— Bili mię i kaleczyli ludzie za to, że ja przeciw prawdzie mojéj iść nie chciałem i na wszystko, na co lud mówi: zgoda! nie mówiłem: zgoda! W świat iść muszę dla tego, że jutro rzuconą na mnie będzie wielka i przeraźliwa klątwa i sromotnie wypchniętym zostanę z domu Izraelowego!
Herem! — krzyknęła dziewczyna i splecione ręce swe giestem zgrozy na głowę swą zarzuciła. Tak stała chwilę, potém jednak zamyślony, lecz łagodny uśmiech rozlał się po jéj twarzy.
— Meir! — szepnęła, — zejde mój wyklęty jest... i jak wyklęta... ale miłosierdzie Pana większe jest, niż największa groza, a sprawiedliwość Jego głębsza od najgłębszego morza. Tak stoi w Piśmie. Kiedy zejde mój to czyta, przestaje smucić się i mówi: Przeklęty szczęśliwszym jest od przeklinającego... bo przyjdzie czas, że sprawiedliwość Pańska wstąpi w serca ludzi i błogosławić oni będą imiona przeklętych...
Meir patrzał długo na dziewczynę mówiącą słowa te z ogniem zapału w zapadłych oczach, z twarzą jaśniejącą blaskiem natchnienia.
— Gołdo! — rzekł zcicha, — ty jesteś połową duszy mojéj... idź ze mną w świat... ja cię za żonę pojmę i trzymając się za ręce będziemy razem znosić przekleństwo ludzkie i starać się, żeby kiedyś na imiona nasze spłynęło błogosławieństwo.
Gołda stanęła cała w ogniu i w promieniach uszczęśliwienia niewysłowionego.
— O! Meir! — krzyknęła. Chciała jeszcze cóś powiedzieć — nie mogła. W radości bezprzytomnéj, z piersią drżącą płaczem, śmiechem, westchnieniami i niewymawianemi dziękczynieniami, pochyliła się nizko i całą wysmukłą, giętką kibicią swą zawisła na jego ramieniu.
On szyję jéj objął, głowę przycisnął do piersi i usta zatopił w jedwabistym gąszczu jéj włosów...
Była to chwila... mgnienie oka. Dziewczyna wyprostowała się szybko i, oblana szkarłatem, z ustami drżącemi i piersią dyszącą wymówiła zcicha:
— A Zejde?
Meir patrzał na nią, jak człowiek nagle zbudzony ze snu. Ona szeptała daléj:
— Nogi jego za słabe są, ażeby mógł on pójść z nami i on od grobów ojców swoich odejść nie zechce! a jak ja jego porzucę? jak on będzie mógł żyć beze mnie? On mnie na ręku swych kołysał, prząść i czytać w Biblii uczył, on duszę moję oświecał i serce radował temi pięknemi historyami, które opowiadał mi ciągle... ciągle... Jeżeli odejdę, któż usta jego karmić i poić będzie? Kto w ciemne, zimowe noce położy się u nóg jego, aby ciałem swém zziębłe stopy jego ogrzewać? A kiedy dusza jego rozwód brać będzie z ciałem, kto na ręku swych siwą głowę jego zakołysze do snu wiecznego? Meir! Meir! I ty masz dziada, którego włosy białe są, jako śnieg, i który po tobie szaty swe rozedrze. Ale twój zejde ma synów i córki, synowe i zięciów, wnuków i prawnuków, domowstwo bogate i wielkie znaczenie u ludzi... Mój zejde na świecie całym ma tylko biedną chatę swoję, starą Biblią i wnuczkę swą, Gołdę...
Meir westchnął.
— Ty prawdę mówisz, Gołdo, — rzekł, — ale cóż ty uczynisz? co z tobą stanie się, kiedy oczy dziada twego zamkną się do snu wiecznego, a ty zostaniesz tu sama jedna, pośród wzgardy ludzkiéj i ubóstwa swego?
Gołda usiadła, bo nogi drżały pod nią. Obu dłońmi powiodła po rozpalonéj twarzy, a po chwili, z oczyma wzniesionemi w górę, odpowiedziała:
— Przed drzwiami chaty téj usiędę, prząść wełnę i kozy moje paść będę i patrzéć na drogę tę, którą ty kiedyś powrócisz...
Był to ustęp z historyi Akiby i pięknéj Racheli.
Meir w rozmarzonéj zadumie zapytał jeszcze:
— A jakże ty zrobisz, kiedy ludzie przyjdą, śmiać się z ciebie będą i powiedzą: Akiba pije u źródła mądrości, a twoje ciało pożera nędza i oczy twoje gasną od łez?
Przytłumiony namiętném wzruszeniem, lecz poważny, głos odpowiedział:
— Ja im odpowiem: niech ciało moje pożera nędza, a oczy wypływają ze łzami, ja wiary mężowi memu strzedz będę... I żeby stanął on teraz przedemną i rzekł: — Wróciłem, bo nie chciałem, żebyś płakała dłużéj, ale ze źródła mądrości mało jeszcze piłem! — powiedziałabym mu: Idź i pij jeszcze!
Meir wstał. Nie rozpacz już, ale siła i odwaga malowały się na twarzy i w postawie jego.
— Ja wrócę, Rachelo! — zawołał — Jehowa ujmie się za mną, i podadzą mi ręce pomocy ludzie, którym pokażę serce moje, spragnione poznania, i pisanie przodka mego, które zaręcza lud Izraelski z innemi ludami przymierzem zgody... Ja długo, długo chciwie pić będę ze źródła mądrości, a potém tu powrócę, biedny lud mój nauczać będę, a na twoję głowę, za wszystką nędzę i wzgardę, którą ty dla mnie przeniesiesz, złotą koronę włożę...
Gołda wstrząsnęła głową. Z twarzy jéj można było poznać, że czuła się ogarniętą jakby snem cudownym. Śniło się jéj, że była piękną Rachelą, witającą z długiéj podróży męża swego, Akibę. Z marzącym uśmiechem na ustach, a ogniem namiętnym w oczach, szepnęła:
— Ja wtedy kolana twooje obejmę i oczyma, które znowu tak pięknemi staną się, jak przed wielu laty, w światłość twoję spojrzę i powiem: Mistrzu! chwała twoja jest moją koroną!
Patrzali na siebie długo przez łzy. Miłość gorejąca na dnie ich źrenic wyglądała z za srebrzystéj powłoki tak czystą i bohaterską, jak czystemi i bohaterskiemi były ich serca.
Wtém o uszy ich obił się przyciszony, dźwięczny jednak, śmiech dziecięcy. Zdziwieni, spojrzeli oboje w stronę, w któréj zabrzmiał. Na progu otwartych drzwi chaty siedział Lejbele i trzymał w objęciu małe, białe jak śnieg, koźlę. Koźlę to było kupione na targu za pieniądze, zebrane przez Gołdę ze sprzedaży koszy. Ujrzało je dziecię w głębi sionki oświetlonéj księżycem, wzięło w ramiona, wyniosło na próg chaty, a teraz, tuląc twarz swą do miękkiéj jego sierści, śmiało się swawolnie i żartobliwie.
— Dziecko to zawsze przychodzi tu za tobą, — rzekła Gołda.
— Ono dziś całowało mnie, kiedy wszyscy mnie bili, i ja niém od rąk silnych skarb mój zasłoniłem, — odpowiedział Meir.
Gołda zniknęła z okna i wnet zjawiła się w progu chaty. Pochyliła się nad dzieckiem tak, że rozplecione jéj włosy spłynęły mu na głowę i ramiona; przytém ustami przylgnęła do czoła jego. Lejbele nie przeląkł się wcale. Czuł się tu snadź bezpiecznym. Widział już nieraz tę kobietę, któréj ogniste oczy wpatrywały się teraz w twarz jego z wyrazem niewysłowionéj słodyczy. Podniósł na nią spojrzenie jasne, wdzięczne, pojętne prawie.
— Pozwól mi pobawić się z koźlęciem, — szepnął.
— Czy chcesz mleka? — zapytała.
— Chcę, — odpowiedział, — daj!
Wyniosła z sionki gliniany kubek, napełniony mlekiem, i sama poiła niém dziecię. Potém usiadła przy niém na progu i zapytała:
— Dla czego ty porzucasz ojca i matkę, a idziesz za Meirem?
Dziecko zakołysało głową i odpowiedziało:
— On lepszy, niż tatele, i lepszy, niż mamele. On mnie karmił i po głowie mnie gładził, i z rąk Reb Mosza mnie wyrwał...
— Czyj ty syn? — zapytała Gołda.
Lejbele milczał chwilę; podniósł w górę oczy i kołysał głową. Widoczném było, że bił się z nieposłuszną, bo zgnębioną swą myślą. Nagle wyciągnął palec w kierunku, w którym oddalał się Meir, i głośno zawołał:
— Jego!...
Zaśmiał się przytém, ale nie był to śmiech idyoty. Był to objaw radości, którą uczuła biedna dusza dziecięca, gdy z wysileniem wielkiém udało się jéj ująć w wyraz miłość swą i gorące swe, lubo nieokreślone, żądanie.
Ale Gołda spojrzała w stronę, w którą poszedł Meir i westchnęła ciężko. Wstała potém, owinęła się starą jakąś chustą i, wstąpiwszy ku połowie wzgórza, usiadła pod karłowato rosnącą tam sośniną. Chciała może z wysokości téj obejmować okiem szerszą przestrzeń i ujrzéć go, jak powracać będzie z dalekich pól i lasów. Oparła łokcie na kolanach, twarz zakryła dłońmi i siedziała tak nieruchoma, jak posąg smutku, a tylko po kruczych włosach jéj, które ogromnym płaszczem zakryły ją całą i spłynęły aż na wilgotną trawę, księżyc rozsypywał miliony ruchliwych iskier.
W drzwiach chaty Lejbele usnął wkrótce, w śnie jeszcze trzymając przy piersi białe koźlę, które spało także.

∗                ∗


W téj saméj prawie chwili, otwierały się zcicha nizkie drzwi chaty rabbina i wchodził przez nie Reb Mosze, przygarbiony, zawstydzony, znękany. Przysiadł na ziemi u komina i lękliwie patrzał na Todrosa, który, siedząc u otwartego okna, opierał twarz na obu dłoniach, a wzrok wlepiał w księżyc.
— Rabbi! — szepnął nieśmiało.
— Rabbi! — powtórzył głośniéj nieco, — sługa twój winien jest w oczach twoich... obrzydliwego pisania nie przynosi on tobie, Rabbi! Burza była sroga, ale bronili go przyjaciele jego, potém on sam bronił się, a potém obroniło go małe dziecko... Głupi lud szarpał go, bił, łajał i kamienował, ale pisania obrzydliwego z rąk mu nie wydarł. Nassi! sługa twój pełen wstydu jest i bojaźni, ale ty zlituj się nad nim i nie karz go piorunem wzroku swego...
Todros, nie spuszczając wzroku podniesionego ku księżycowi, wyrzekł:
— Pisanie to trzeba z rąk jego wydrzéć i w moje ręce oddać.
— Nassi! pisanie to nie jest już w ręku jego!...
— A gdzie ono jest? — nie odwracając twarzy, lecz podniesionym głosem zawołał Todros.
— Rabbi! ja przed obliczem twojém nie śmiałbym stanąć, gdybym nie wiedział, co z niém stało się... Ja szedłem za nim... cała dusza moja weszła w oczy i uszy moje... ja widziałem, jak on pisanie to karaimskiéj dziewczynie do schowania dawał i słyszałem, jak on je skarbem swoim nazywał... On mówił, że to paszport jest, z którym on w świat pójdzie i który przed nim serca ludzkie otwierać będzie...
Todros drgnął.
— To jest prawda! to jest prawda! — zaszeptał gwałtownie. — Pisanie to będzie mu tarczą i orężem, o które stępią się narzędzia pomsty naszéj... — Mosze! — dodał podniesionym głosem, — obrzydliwość tę trzeba z rąk karaimskiéj dziewczyny wydrzéć...
Mełamed przypełzł do samych kolan mistrza i, podnosząc ku niemu twarz, wyrzekł zcicha:
— Rabbi! dziewczyna ta powiedziała, że prędzéj pozwoli sobie wydrzéć życie, niż to pisanie...
Todros milczał chwilę, potém wymówił:
— Pisanie to trzeba z rąk jéj wydrzéć...
Mełamed długo milczał i myślał.
— Rabbi! — ozwał się potém cichym bardzo szeptem, — a jeżeli jéj co bardzo złego stanie się?
Todros nie odpowiadał chwilę, potém rzekł:
— Błogosławiona ręka, która z domu Izraelowego wymiata śmiecie...
Mełamed chciwie pochwycił krótkie te wyrazy i długo wyrozumiewał tajemny sens ich. Uśmiechnął się.
— Rabbi! — rzekł, — już ja rozumiem wolę twoję... spuść się na sługę swego... on znajdzie ludzi, których ręce uzbrojone będą w siłę, a serca w niewzruszoność... Rabbi! — dodał błagalnie, — spuść ty na głowę moję łagodny promień twego oka... niech ja widzę, że gniew na sługę twego dalekim jest od ciebie... Dusza moja bez łaski i miłości twojéj jest jako studnia bez wody, albo ciemnica, nad którą nie świeci słońce.
Todros odpowiedział:
— Łagodny promień nie powstanie w oczach moich, ani gniew i smutek z serca mego nie wyjdą, dopóki obrzydliwe pisanie to będzie w ręku przeklętych...
Mosze jęknął.
— Rabbi! pisanie to jutro w nocy będzie w ręku twoich!
Księżyc oświecał obie twarze ludzi tych, z których jeden patrzał w niebo, a drugi w oblicze mistrza swego. Mistrz gorejącym wzrokiem szukał po niebie smug świetlistych, które oznaczają drogi aniołów, wiodących gwiazdy w wiecznéj ich po przestrzeniach podróży; uczeń — odbicia nadprzyrodzonych świateł tych szukał w źrenicach mistrza.
W obu głowach tych szumiało imię anioła śmierci, którego na pomoc sobie wzywali, — a piersi ich obu jednak pełnemi były miłości i uwielbienia bez granic.




IX.

Wzruszenie nadzwyczajne panowało wśród ludności miasteczka. Ze wszystkich stron gromadami, lub sznurem, ciągnęli ludzie ku wielkiéj brunatnéj świątyni, pod trzypiętrowym, omszonym dachem któréj, w oknach, podobnych do starożytnych strzelnic, błyskać poczynały długie i wązkie smugi światła. Na niebie występowały téż gwiazdy, ale bladły przed świetnym blaskiem wschodzącego w pełni księżyca.
Wnętrze świątyni było salą ogromną, pomieścić w sobie mogącą kilkotysięczną ludność, a wysokością swą dorównywającą budowie o dwu wielkich piętrach. Ściany jéj, zakreślające prawidłowy czworogran, gładkie zupełnie i białe jak śnieg, przerzynała tylko u góry ciężka galerya, o głębokich sklepionych niszach, tworzących rodzaj lóż, osłoniętych przezroczystą, lecz wysoką baryerą. W dole ławy drewniane stały gęsto jedna za drugą, od drzwi wychodowych aż ku miejscu wyniesionemu nad poziom o kilka stopni i otoczonemu téż drewnianą, ozddobną baryerą. Na wyniesieniu tém był stół, przeznaczony do rozwijania olbrzymiego arkusza Tory (pięcioksięgu) w dniach, w których ustępy z niéj obrządek nakazywał czytać ludowi; służyło ono za kazalnicę, z któréj w dni uroczyste rozlegały się religijne mowy i nauki; na niém stawały téż chóry, złożone z dorastających dzieci i dorosłych młodzieńców, a łączących głosy swe z głosem kantora, intonującego modlitwy. Wyniesienie to kilkunastu krokami tylko oddzieloném było od głóengo punktu świątyni, punktu, który uderzał powagą kształtów i świetnością barw, a był ołtarzem — jeżeli nazwy téj użyć można dla miejsca takiego, w którém przechowują się świętości nad świętościami, i które ściąga ku sobie najnabożniejsze spojrzenia i westchnienia wiernych. Szczyt ołtarza tego sięgał sufitu, a złożony był z dwu ogromnych tablic, których tło, z najczystszego lazuru, zakreśloném było zgłoskami białemi, krętemi, podobnemi zdala do sznurów arabesków wschodnich o bogatym i fantastycznym rysunku, a w których oko umiejętne odczytywało dziesięć przykazań Synajskich. Lazurowe tablice, okryte białém, krętém pismem, dźwigane były przez dwa lwy z pozłacanego bronzu, które, w ogromnych rozmiarach i wspaniałych postawach siedziały na dwu grubych, ciężkich słupach, jaśniejących najjaskrawszym szafirem, owiniętych śnieżnemi i misternie rzeźbionemi wieńcami z liści i gron winnych, a wspierających się mocno o kamienną podstawę, któréj szeroka powierzchnia zakreśloną była aż do saméj już ziemi mnogiemi ustępami Pisma. Słupy owe, nakształt potężnych i silnych strażników, stały z dwu stron głębokiéj niszy, osłoniętéj od góry do dołu oponą ze szkarłatnego jedwabiu, ozdobionego złotemi haftowaniami, z bogactwem olśniewającém oko. Za oponą tą, spuszczoną zazwyczaj, a podnoszącą się w odpowiednich tylko okolicznościach, chroniła się świętość nad świętościami, Tora, — olbrzymi zwój pergaminu, owinięty cenną materyą, a związany wstęgą ciężką i sztywną od haftów srebrnych i złotych.
Z szarego i mizernego pozoru miasteczka wnosząc, nikt nie mógłby domyślić się wspaniałości obrazu, jaki przedstawiało wnętrze starożytnéj, przez wieki pobożnie przyozdabianéj świątyni téj, w chwili, gdy w dość późnéj, wieczornéj godzinie, zapłonęła ona cała oświetleniem rzęsistém i po brzegi napełniła się ludem.
Siedm świeczników stupłomiennych, spuszczając się od sufitu na szczerosrebrnych sznurach, rzucało powódź światła w sklepiste głębie galeryi, z za przezroczystych krat któréj wyglądała prawdziwa mozaika twarzy i szat niewieścich, i na gęste rzędy ustawionych poniżéj ław, które obsiadywali mężowie dojrzali, brodaci, okryci cali miękką, wełniastą draperyą białych opon (tałesów), skraje których, na wieczny jakby i rozrzewniający znak żałoby po utraconéj niegdyś ojczyźnie, otoczone były czarnemi szlakami; tu i owdzie zaś u szyj bogaczy i dostojników gminy połyskiwały szerokie taśmy srebrne o wydatnych, liściastych deseniach. Lecz największy ze świeczników pałał i bogatemi wisiorami od chwili do chwili srebrzyście dzwonił, przed niszą, zamkniętą pomiędzy dwoma potężnemi słupami. Tam iskrzyły się złote hafty i frendzle szkarłatnéj opony; z pod stóp wspaniałych lwów sypać się zdawały delikatne liście i ciężkie grona winne; tam, u saméj góry, wydatnie od lazurowego tła odstawały białe szlaki krętych zgłosek; a w dole, przed ciosową podstawą, pełną napisów, ciągnących się nierównemi liniami, stał kantor, i, z głową okrytą białym kapturem tałesu, śpiewał te stare psalmy, których bezbrzeżna, zda się, melodya płynie pełną gammą ludzkich zachwytów, uwielbień, pragnień, błagań i mąk.
Nigdy jednak prześliczny głos Eliezera nie wypowiedział wszystkich uczuć tych z taką siłą i wyrazistością, jak tego wieczoru; nigdy nie miał on takich wybuchów potężnych, takiego uroczystego brzmienia i takich drżeń głębokich, łkających, które, opadając i cichnąc stopniowo, zdawały się tonąć i konać w morzu bezbrzeżnéj jakiéjś boleści czy prośby. Zdawać się mogło, że wieczoru tego w pierś jego weszła nadludzka prawie siła skargi i błagania, że u ramion wyrastały mu skrzydła, na których usiłował wznieść się aż do samych stóp Pana nad pany, aby tam ciało i duszę swoję złożyć w ofierze za zbawienie czegoś, lub kogoś. Olbrzymia sala od brzegu do brzegu i od szczytu do podstaw pełną była brzmień, płynących z piersi jego nieprzerwanym strumieniem; chóry, stojące na wyniesieniu, rzucały w nie od chwili do chwili potężne akkorda; a zgromadzenie całe, porwane rozkoszą zachwytu, milczało grobowo, z oczyma wlepionemi w wyiskrzoną złotem szkarłatną oponę. Ten i ów tylko, wskazując głową zachwyconego i zachwycającego piewcę, szeptał: — To jest anioł Sandalfon, który podaje Panu wieńce, splecione ze wszystkich modlitw ludzkich. — Ten i ów także smutnie wstrząsał głową i wzdychał: — On tak modli się za przyjaciela swego, którego głowę wykląć dziś mają!...
Nagle w cudowny śpiew kantora i uroczyste milczenie ludu wmieszał się stuk głuchy, lecz silny i powtarzający się kilka razy. Głos Eliezera zerwał się jak złota struna, targnięta grubiańską ręką; oczy ludu przeniosły się z ołtarza ku miejscu, w którém rozlegały się gwałtowne stukania.
Z wyniesienia, otoczonego drewnianą baryerą, zniknął chór młodych śpiewaków, a na miejscu ich stał jeden tylko człowiek, szczupły, przygarbiony, z długą, żółtą szyją, podaną naprzód, z ciemną twarzą, obrosłą czarnym, jak noc, włosem i posępnie rozświeconą gorejącemi, jak żużle, oczyma, Trzymał on w obu rękach ogromną księgę i z całéj siły uderzał nią o stół, dając przez to rozkaz powszechnego milczenia. Milczenie téż zupełne zapanowało w całéj sali, a tylko w przedsionku słychać było szmery jakieś i stłumione wykrzyki. Tam gromadka kilkudziesięciu ludzi różnego wieku i stanu otaczała człowieka, który z twarzą bardzo bladą, zaciśniętemi usty i suchém, palącém się okiem, stał, ramieniem wsparty o odrzwia świątymi. Był to Meir. W uszach jego rozlegały się szepty:
„Jeszcze pora! jeszcze czas! zlituj się nad sobą i nad familią swoją! upokorz się! biegnij prędko, prędko i padnij do nóg rabbina! O! herem! herem! herem!
On zdawał się nie słyszéć. Silnie zwarł na piersi ramiona. Ściągnięte brwi nadawały czołu jego, przerzniętemu czerwoną kresą, wyraz pnuréj boleści i niezłomnéj woli.
„W imię Boga ojców naszych!“ — zabrzmiał basowy, a silny głos Izaaka Todrosa.
Po zgromadzeniu całém rozległ się szmer przytłumiony, dreszcz niby, przebiegający całe zbiorowe ciało to, — i wnet skonał w ciszy głębokiéj.
Izaak Todros zwolna, wyraźnie, oddzielając wyraz od wyrazu, mówić zaczął:
„Siłą i potegą świata, w imię świętego Zakonu naszego i 613-tu praw, w Zakonie tym zawartych, heremem, którym Jozue Nawin przeklął miasto Jerychon, przekleństwem, którém Elizeusz przeklął prześladujące go chłopięta, szamtą, która używana była przez wielkie sanhedryny i sobory nasze, wszystkiemi heremami, przekleństwami, wypędzaniami i unicestwianiami, które używanemi były od czasów Mojżesza, aż po dzisiejszy dzień, — w imię Boga Przedwiecznego, Pana świata i twórcy wspaniałości jego, w imię Matatrona, który jest aniołem stróżem i obrońcą Izraela, w imię anioła Sandalfona, który z modlitw ludzkich splata wieńce dla tronu Pańskiego, — w imię archanioła Michała, potężnego wodza wojsk niebieskich, — w imię aniołów ognia, wichru i błyskawic, siłą imion wszystkich aniołów, prowadzących gwiazdy i jeżdżących na niebieskich rydwanach, i wszystkich archaniołów, rozwijających skrzydła swe nad tronem Wszechpotężnego, — Imieniem tém, które ukazało się Mojżeszowi w krzaku ognistym — i tém, którém Mojższ rozdzielił wody na dwie połowy, Imieniem ręki, która nakreśliła tablice świętego prawa... niszczymy, wypędzamy, hańbimy, unicestwiamy i przeklinamy silnego, zuchwałego i nieposłusznego Meira Ezofowicza, syna Beniaminowego...“
Zatrzymał się na chwilę i gwałtownym ruchem podniósł ręce nad głową. Potém, śród ciszy takiéj, że słyszanym byłby śród niéj szelest przelatującéj muchy, coraz śpieszniéj, i coraz bardziéj śpiewnym i zanoszącym się głosem, mówić, a raczéj wołać, zaczął:
„Przeklętym niech będzie on przez Boga Izraelowego! Przeklętym niech będzie on przez silnego i strasznego Boga, którego imię z trwogą wygłaszają ludzie w dniu Sądnym! Przeklętym niech będzie on przez niebo i ziemię! Przeklętym niech będzie on przez Matatrona, Sandalfona, Michała, archaniołów, aniołów i wszystkich mieszkańców nieba! Przeklętym niech będzie on przez wszystkich czystych i świętych, służących Bogu! Przeklętym niech będzie on przez każdą siłę wyższą na ziemi i niebie! Boże, Stwórco! wytęp i zniszcz go na wieki! Boże, podnosicielu! upokórz go! Gniew twój, Boże! niech rozpiorunuje się nad głową jego! Szatani niech idą na jego spotkanie! Złorzeczenia i jęki niech otaczają go wszędzie, gdzie się tylko obróci! Własnym mieczem niech on pierś swą przeszyje i niech skruszą się wszystkie strzały jego, a anioły Boże niech gnają go wciąż z miejsca na miejsce, aby nigdzie na spoczynek nie stanęła stopa jego! Drogi jego niech będą niebezpieczne i okryte grubą ciemnością, a śród nich towarzyszką niech mu będzie rozpacz nadzwyczajna! Niech smutki i nieszczęścia trapią go ciągle, a on niech własnemi oczyma patrzy na uderzające weń ciosy i nasyca się ogniem Bożego gniewu! Niech nie przebaczy mu Pan! Przeciwnie! Gniew i pomsta Boża niech spłyną na człowieka tego, wpiją się weń i przenikną go aż do szpiku kości! Przekleństwem tém, jako szatą niech owinie się on cały, ażeby zniknął z przed oblicza światłości, a imię jego aby startém zostało z pod niebieskiéj przestrzeni.“
Tu Todros umilkł na chwilę, zaczerpnął powietrza w pierś zmęczoną krzykami, które stawały się coraz bardziéj urywanemi, głuchemi i ciężkiemi. Twarz miał w ogniu całą, a ręce jego gwałtownemi ruchy miotały się nad głową.
„Od tego momentu, — krzyknął znowu Todros, — w którym przekleństwo to na głowę jego spadło, niech nie waży się on przystąpić do żadnéj Izraelskiéj świątyni na całym świecie bliżéj nad cztery łokcie odległości! Pod karą klątwy i odrzucenia od łona Izraelowego, niech żaden Izraelita nie przybliża się do niego bliżéj, nad cztery łokcie odległości i niech nie waży się otworzyć przed nim drzwi domu swego, ani chleba, wody i ognia mu podać, chociażby widział go zesłabłego, upadającego i zgiętego w łęk od tułactwa, głodu, choroby i nędzy! Przeciwnie! niechaj każdy, kto go spotka, pluje na twarz jego śliną ust swoich i przed stopy jego rzuca kamienie, aby on potykał się i upadał. Majątku żadnego niechaj nie używa. Wszystko, co prawem dziedzictwa spada na niego z ojca jego i z matki jego, i wszystko, co on własnemi rękoma dla siebie zebrał, niech oddaném zostanie pod rozporządzenie kahału, aby z mienia nieprawego uczynić pociechę i podporę słabych!
„O pomście téj i klątwie, która nań spadła, niech dowie się Izrael cały.
„Wy wszyscy, którzyście ją własnemi uszyma słyszeli, głoście słowa i przykazania jéj na każdém miejscu, na które zaniosą was stopy nasze, a my wiadomość o niéj roześlemy do wszystkich miast i gmin, w których mieszkają bracia nasi, od końca do końca świata.
— Tak niech się stanie! A wy wszyscy, którzy wiernymi zostaliscie Panu waszemu i Zakonowi Jego, szczęśliwie żyjcie!“
Skończył, a w téjże chwili działaniem mechaniki, umiejętnie stosowanéj, przyćmiły się rzęsiste światła, gorejące w siedmiu olbrzymich świecznikach, i w czterech rogach sali rozgłośnie dźwięknęły i zawyły trąby. Z urywaném tém, lub przeciągłém i ponurém, wyciem mosiężnych instrumentów, złączył się olbrzymi chór ludzkich szlochań, jęków i krzyków. Najgłośniejszy krzyk dał się słyszéć w przedsionku, a był tém przeraźliwszym, że wychodził z piersi męzkiéj i silnéj. Ruch się téż tam zrobił wielki; słychać było szamotanie się jakieś, wypędzanie jakby, to przywoływanie. Meir zniknął z progu świątyni. Bliżéj ołtarza, pomiędzy ławkami, kilku dojrzałych ludzi, z chrzęstem rozdzieranych sukien, upadło twarzami na ziemię.
„W prochu leżą możni Ezofowicze!“ — wskazując na nich, wołano zkądinąd.
W górze, galerya rozlegała się cała szlochaniem i płaczliwém zawodzeniem niewiast, a w głębi sali, gromada ludzi licho ubranych, bez srebrnych u tałesów tasiem, wznosiła w górę twarde, czarne, spracowane ręce i załamywała je nad głowami.
Todros podartym rękawem odzieży ocierał spływający mu z czoła pot kroplisty, potém obu rękoma wsparł się o drewnianą baryerę i, pochylony naprzód, z piersią dyszącą i drgającemi wargami, patrzał na kantora. Nie zstępował on z wyniesienia i na kantora patrzał dla tego, iż, wedle obrządku, po wyrazach strasznéj klątwy, rzuconych na jednego człowieka, nastąpić powinny były słowa błogosławieństwa, zlewanego na lud cały. Słowa te, błogosławiące lud, wygłosić powinien był kantor. Todros oczekiwał na to dokończenie spełniającego się aktu. Dla czego kantor milczał tak długo i powinności swéj nie spełniał? Dla czego nie pochwycił ostatnich słów jego: „żyjcie szczęśliwi! żyjcie!“ i nie wysnuł z nich natychmiast modlitwy błogosławiącéj?
Eliezer stał, twarzą zwrócony ku ołtarzowi. Kiedy rabbin wykrzykiwał słowa klątwy, widać było, jak ramiona jego drżały pod okrywającym je tałesem. Potém jednak drżéć przestał, znieruchomiał, i, z podniesioną głową, patrzał kędyś wysoko. Nakoniec — wyciągnął w górę obie ręce. Znak to był, że wzywa lud do milczenia i modlitwy. Trąby, które dotąd dzwoniły wciąż i wyły — umilkły; ustały téż krzyki i jęczenia ludzkie. Przyćmione światła zagorzały znowu, a wśród pełnego blasku ich i ciszy, przerywanej tylko tu i ówdzie odzywającem się szlochaniem, głos dźwięczny, jak srebro, i czysty, jak kryształ, zwolna, z powagą wielką, z wewnętrznemi łzami, które nadawały mu niezmierną moc błagania, mówić zaczął:
„Ten, który błogosławił praojców naszych: Abrahama, Izaaka, Jakóba, Mojżesza, Aarona, Dawida, proroków Izraela i wszystkich sprawiedliwych świata... On niechaj spuści łaskę i błogosławieństwo swe na człowieka tego, którego niesprawiedliwy herem ten naruszył! Bóg przez miłosierdzie swe niech uratuje i osłoni go od wszelkiego złego i nieszczęścia, niech przedłuży czasy i lata jego, niech pobłogosławi wszelkiemu dziełu jego rąk i niech go od utrapienia, ciemności i kajdan oswobodzi razem ze wszystkimi braćmi izraelitami! Niech taką będzie wola Jego!... Wołajcie: Amen!
Umilkł; w sali panowała przez kilka sekund cisza osłupienia, a potem rozległ się wielki, z kilkuset piersi wydobyty okrzyk: Amen!
— Amen! — zawołali Ezofowicze, powstając z ziemi, na którą runęli byli przed chwilą, i z rozdartych sukien swych pył otrząsając.
— Amen! — krzyknęła gromada ludzi, nędznie odzianych i spracowane dłonie załamujących nad głowami.
— Amen! — rozległo się na galeryi, pełnej płaczących niewiast.
— Amen! — powtórzył nakoniec w blizkości ołtarza chór głosów młodzieńczych.
Rabbin oderwał ręce swe od poręczy baryery, wyprostował się, zdumionemi oczyma powiódł dokoła i krzyknął:
— Co to jest? co to znaczy?
Wtedy Eliezer zwrócił się twarzą ku niemu i zgromadzeniu całemu. Kaptur tałesu opadł mu z głowy na ramiona. Białą twarz jego okrywały rumieńce zapału, a błękitne oczy świeciły gniewem i odwagą. Podniósł rękę i zawołał donośnie:
— Rabbi! znaczy to, że uszy i serca nasze przekleństw takich słyszéć więcéj nie chcą!
Słowa te były jakby hasłem bojowém. Zaledwie wymówił je Eliezer, gdy po obu stronach jego stanęło tłumnym szeregiem kilkudziesięciu ludzi młodych i zaledwie dorastających. Byli wśród nich wszyscy najbliżsi towarzysze i przyjaciele wyklętego, ale byli i tacy także, którzy dawniej z rzadka tylko i zdała go widywali, i tacy nawet, którzy przed kilku dniami jeszcze uporowi jego i zuchwałości dziwili się, wcale ich nie rozumiejąc.
— Rabbi! — rozległy się wołania, — my przekleństw takich więcej słuchać nie chcemy!
— Rabbi! klątwa twoja zrodziła w duszach naszych miłość dla wyklętego!...
— Rabbi! — heremem tym obciążyłeś ty człowieka, który miłym był oczom ludzi i Boga!
Todros gwałtownym wysiłkiem wyrwał się ze stanu skamieniałości, w jaki rzuciło go z razu zdumienie.
— Czego wy chcecie? — krzyknął, — co wy gadacie? czy szatan opętał duchy wasze? Azaliż nie wiecie, że prawa nasze nakazują pomstę i klątwę na zuchwałych, którzy buntują się przeciw Zakonowi?
Nie z pośród młodzieńców już, ale ze środka sali wyszedł głos poważny, który wymówił:
— Rabbi! azaliż nie wiesz, że kiedy w starożytnym sanhedrynie naszym wiódł się spór srogi o to, czy Izrael przyjąć ma za swoję naukę Szamaja, czy Hillela, ozwał się nad zgromadzonymi Bat-Kohl, głos tajemniczy, głos przez samego Boga posłany, który powiedział: Słuchajcie praw Hillela, albowiem łagodność w nich jest i miłosierdzie!
Podnoszono głowy i wspinano się na palce nóg aby ujrzéć, kto słowa te wymówił. Wymówił je Rafał, stryj wyklętego.
W téjże chwili przez tłum przecisnął się Ber i, stając wśród młodzieży, zawołał:
— Rabbi! czy ty liczyłeś kiedy rozumy wszystkie, które zgniotła srogość twoja i ojców twoich Todrosów... i wszystkie dusze te, które napełnione były wielkiemi pragnieniami, a które wy twardą ręką waszą strąciliście na zawsze w ciemności i potajemne cierpienia?
— Rabbi! — zawołał głos jakiś młodzieńczy, dziecięcy jeszcze prawie, — czy ty i wszyscy, którzy z tobą stoją, będziecie zawsze odpychać nas od tych cudzych płomieni, bez światłości których schną ze smutku serca nasze, a podłym prochem czernią się nasze ręce...
— Dla czego ty, Rabbi, nie nauczasz ludu, aby z rozumu swego czynił sito takie, któreby oddzielić mogło ziarno od plewy i perły od piasku?
— Rabbi! ty i wszyscy, co z tobą stoją, zjadacie i nam jeść każecie jabłko granatu razem z twardą i gorzką łupiną. Ale przyszedł już taki czas, że uczuliśmy gorycz na podniebieniu naszem, a we wnętrznościach naszych powstał srogi ból...
— Nieszczęśni! głupi! opętani! potępieni! — z całej piersi swej krzyczeć zaczął Todros, — alboż nie widzieliście oczyma własnemi, że lud cały nienawidził człowieka tego, gonił go po drogach jego, kładł mu na plecy silne swe ręce, kamienował go, i krwawą kresą naznaczył mu czoło.
Śmiechy dumne, oburzone, wzgardliwe rozległy się tu owdzie.
— Nie mow: zgoda! na wszystko, na co lud mówi: zgoda! — zawołało głosów mnóstwo, a jeden z nich ciągnął daléj:
— Przekleństwo, które wyrzekłeś, Rabbi, zmiękczyło serce niejednego i ślepotę zdjęło z ócz wielu!
— Usta złośliwe rozdmuchały w sercach naszych gniew przeciw niewinnemu, ale dziś z oczu naszych płyną nad nim łzy, bo ty, Rabbi, klątwą swoją zadałeś śmierć młodości!...
— Gorszą, Rabbi, od śmierci jest klątwa ta, którą ty na niego rzuciłeś, bo on z nią pośród żyjących będzie jako umarły!
— A czyliż nie napisano jest w ustawach wielkich sanhedrynów naszych: Sąd, który raz przez lat 70 wyda jeden wyrok śmierci, nazwany będzie sądem morderców!
— W sanhedrynach nie zasiadali ludzie bezdzietni i twardego serca!
— Kto sieje nienawiść, zbiera żal.
Wołania te i mnóstwo im podobnych wychodziły z pośród gromadki, stłoczonéj u ołtarza. Mieszały się tam głosy, podnosiły się twarze, błyskały oczy rozognione, a rozgorączkowane ramiona rzucały na rabbina i zgromadzenie całe wyzywające, zuchwałe groźby.
Todros nie odpowiadał już. Znieruchomiał całkiem, skamieniał. Z otwartemi usty i wysoko podniesioną powieką miał pozór człowieka, który przestał rozumieć to, co się w około niego dzieje. Ale z tłumu wyskoczył i przed baryerą, oko w oko ze zbuntowaną gromadką, stanął mełamed. Trzęsący się cały, rozsrożony, rozpostarł grube ramiona swe, jakby stojącego na wyniesieniu mistrza osłonić niemi pragnął i krzyknął:
— Biada! biada! biada zuchwalcom, nieoddającym czci temu, który zajęty jest oddawaniem posług Panu świata!
Eliezer odpowiedział:
— Żaden mur nie wznosi się pomiędzy nami a Panem naszym! Ustanowiliśmy pomiędzy sobą ludzi takich, którzy uczyć się powinni Zakonu i tłómaczyć go nieumiejętnym. Ale nie powiedzieliśmy im: oddajemy wam w niewolę dusze nasze! albowiem każdemu synowi Izraela wolno jest szukać Pana w sercu swojém i słowa Jego tłómaczyć według rozumu własnego!
Inni zawołali:
— Niéma pomiędzy Izraelem wyższego i niższego! Jesteśmy wszyscy bracia równi przed Panem, Stwórcą naszym, i nikomu nie jest daném prawo okuwania w kajdany rozumów i woli naszéj.
— Fałszywi mędrcy zgubili nas, bo uczynili rozwód pomiędzy Izraelem a ludami innymi, tak, że jesteśmy jako więźniowie w ciemnicy, których nikt nie nawiedza...
— Ale przychodzi czas, w którym wstrząśnie Izrael kajdanami swemi i pospadają z wysokości swych duchy pyszne i ślepe, a duchy więzione wyjdą na wolność...
Teraz Izaak Todros powolnym ruchem wzniósł w górę obie ręce i powiódł niemi sobie po twarzy, jak człowiek, który usiłuje obudzić się ze snu. Potém oparł się znowu o baryerę i, z oczyma utkwionemi w górze, wydobył z piersi ogromne westchnienie:
En Sof!“ — wymówił ciężkim, sennym jakby szeptem.
Była to kabalistyczna nazwa Boga, która zawirowała w téj chwili w mózgu jego, przenikanym głuchą rozpaczą. Ale wnet, nakształt głośnego protestu przeciw naleciałościom, przez czas przyniesionym, nakształt tęsknego wracania do najpierwotniejszego źródła Izraelskiéj wiary, rozległ się, kilkudziesięciu usty wydany, okrzyk:
— Jehowa!
Mełamed trząsł się cały, jak w febrze. Gwałtownym ruchem zwrócił się ku zgromadzeniu i wielkim głosem, śpiesznemi wyrazy, nawoływać je począł do obrony znieważonego mistrza, a ukarania zuchwalców. Lecz im dłużéj i zawzięciéj przemawiał, tém większe i widoczniejsze ogarniało go zdumienie. Nikt nie poruszał się. Bogacze i dostojnicy gminy siedzieli na ławach swych z czołami w dłoniach i spuszczonemi oczyma, w pochłaniającéj zadumie pogrążeni, a lud ubogi stał nieruchomy jak mur i jak grób milczał. Tu i owdzie widać było ludzi kręto a szybko prześlizgujących się śród tłumu i usiłujących w nim zniknąć. O czém dumali ci, dla czego milczeli tamci, a umykali i kryli się inni, — któż odgadnie? a raczej któż przeliczy wszystkie wewnętrzne drgania i chwiania się tłumu — żywiołu tego, do którego zastosować można, w zmienionéj nieco formie, słowa poety: „Falo, niewierna falo, a jednak tak wierna!“
Zrozumiał nakoniec mełamed, że wołania jego próżnemi były. Umilkł, lecz w zdumieniu najwyższém oczy roztwierał, bo dla czego nie słuchano go? — zrozumiéć nie mógł. Ale przez zmąconą myśl Todrosa przemknął promień światłości, a w nim ujrzał on przelotny obraz strasznéj dla siebie prawdy. Szepnęło mu cóś do ucha, że w młodych piersiach tych, które z zuchwałością dlań niepojętą stanęły przeciw niemu, przebudziły się i krzyknęły wszystkie uśpione żądze i opory, których człowiek przez niego wyklęty przedstawicielem był i ofiarą! Więc nie on jeden takim był w Izraelu, ale istniało wielu, wielu podobnych mu, a tylko tamten śmielszym był od tych, do walki pochopniejszym, bardziéj porywczym i dumnym! I słyszał on jeszcze głos jakiś, szepczący mu do ucha, że nad młodemi głowami temi, których zuchwalstwo wprawiało go w odrętwienie — przeleciały i otarły się skrzydła anioła wieku — wieku — który, jak mu zdala, zdala bardzo i mglisto wiadomém było, — buntem i burzą tchnął, a obalał wszystko, cokolwiek stawać usiłowało pomiędzy ludźmi a Najwyższą Prawdą! I słyszał on jeszcze szept jakiś, mówiący mu do ucha: że lud milczał i nie ujmował się za nim, i nie druzgotał tych, którzy przeciw niemu powstali, bo anioł wieku razem z burzą i walką roznosił nad światem litość i przebaczenie, a klątwy i nienawiść zmiatał skrzydłem swem ognistém i zarazem miękkiém...
Wszystko to niewyraźnie, chaotycznie, mglisto, mglisto bardzo, słyszał i widział Todros, ale dosyć było tego, aby serce, pełne kamiennéj wiary i niezmiernéj pychy, zdrętwiało mu w piersi.
Bat-Kol!“ — pomyślał.
Szepty własnéj myśli, splątanéj i przerażonéj, wziął za szepczący mu do ucha głos nadprzyrodzony, głos tajemniczy i od samego Boga przysłany, który niegdyś, w uroczystych i krytycznych momentach życia, słyszéć się dawał starożytnym kapłanom i prawodawcom Izraela.
Bat-Kol!“ — powtórzył drżącemi wargami, i zbladłą twarz powolnym ruchem zwracać począł we wszystkie strony.
Sala synagogi była już nawpół pustą. Lud odpływał, odpływał zwolna, a milczał wciąż, tak, jakby ogarnęła go bezdenna i nieprzezwyciężona zaduma, jakby milczeniem swojém dawał znak smutku ogromnego i wahania się ducha, który na żadną stronę przechylić się nie chciał, lub nie mógł...
Odeszli ubodzy i bogaci, wierni dotąd wielbiciele rabbina, i ci, którzy zawsze zdala się odeń trzymali; galerya tętniła od chwili do chwili pod szybkiém stąpaniem spóźnionéj niewiasty, i u ołtarza nie było już nikogo...

∗                ∗


Jak niegdyś Józef Akiba, w jasną noc miesięczną, wracając z długiéj podróży, ze drżeniem szedł ku nizkiéj chacie swéj pasterskiéj, tak teraz ku rodzinnemu domowi swemu drżący i blady przybliżał się Meir.
Szedł on do rodzinnego domu swego, ale bez myśli zawitania doń. Wiedział, że trzeba mu iść ztąd, iść i po świecie, śród tułaczki, odrzucenia i nędzy ścigać cel ten, do którego tęsknił oddawna, ale który tak dalekim, tak dalekim był i do osiągnięcia trudnym.
Chciał spojrzeniem tylko pożegnać się ze ścianami domu, który był kolebką jego młodości... przestępować progu nie myślał.
Ale śród rzędu okien ciemnych i cichych zobaczył jedno, w którém połyskiwały migotliwe światełka. Stanął i patrzał chwilę. Za szybami rysowała się wyraźnie ciężka i nieruchoma postać prababki Frejdy, śpiącéj w głębokim fotelu. Spływała na nią szeroka smuga księżycowego światła i tysiące iskier rozpalała w okrywających ją klejnotach.
Meir wstąpił zwolna na wysoki ganek i położył dłoń na klamce drzwi. Wbrew zwyczajowi wszelkiemu drzwi były otwarte. Przeszedł wązki, długi kurytarz i stanął w rozwartych téż na oścież drzwiach bawialnéj izby.
Dom cały zalegała cisza grobowa. Czy spano tam tak głęboko? Było to niepodobném. Ale najlżejszy szelest nie powinien był przeszkodzić ostatniemu pożegnaniu prawnuka z prababką, ani odegnać go od jéj kolan. Meir ukląkł przed tą uśpioną i uśmiechającą się przez sen postacią niewieścią i na kolanach jéj złożył swoję głowę. Po raz ostatni spoczywał pod dachem tym.
— Bobe! — rzekł zcicha; — Elte bobe!
Frejda spała cicho, jak dziecię. Na pomarszczonem czole jéj, niby ulotne sny dziecięcia, igrały srebrne ogniki księżyca.
— Już ja ciebie nie zobaczę nigdy... nigdy...
Przycisnął do ust drobne, suche jéj ręce, które tyle razy kołysały go i pieściły, a potem go od wszelkich ciosów osłaniały i skarb ten mu oddały, który był zbawieniem i zgubą, życiem i śmiercią jego. Poruszyła się lekko głowa Frejdy, dyamentowe kolce jéj zadzwoniły o perły i roznieciły w księżycowem świetle ognisko iskier.
— Klejniskind! — szepnęła, nie otwierając oczu, uśmiechnęła się i znowu zasnęła.
Meir utonął w myślach. Z czołem opartém o kolana prababki żegnał duchem wszystkich i wszystko... Powstał nakoniec i powoli bardzo opuścił bawialną izbę... W kurytarzu ciemnym zupełnie uczuł, że któś objął go nagle silnemi ramionami, a zarazem, że ręka czyjaś wkładała mu za odzież ciężki jakiś przedmiot.
— To ja, Meir! ja, Ber. Dziad twój szukał w familii swojéj człowieka odważnego, któryby tobie garść pieniędzy na drogę dał, i znalazł mnie. Wszyscy w domu żałują ciebie... Kobiety płaczą, w łóżkach swoich leżąc... Stryjowie gniewają się na rabbina i kahalnych... Dziad mało nie umiera z żałości... ale ciebie widziéć nikt już nie chce... U nas tak!... Rozum ciągnie w jednę stronę, a stara wiara w drugą... A przytém strach! Ale ty, Meir, nie martw się bardzo! Ty szczęśliwy! ja tobie zazdroszczę! Ty nie zląkłeś się tego, czego ja zląkłem się, i wyjdziesz na światłość! Dziś przyjaciele twoi ujęli się za tobą, a lud milczał i za rabbina nie ujął się! To początek, ale koniec jeszcze daleko! Żebyś ty jutro pokazał się tutejszym ludziom, oni-by znowu złości przeciw tobie do serc swych nabrali! Idź ty! idź w świat! Młodość masz, wielką śmiałość masz! życie przed tobą! Kiedyś ty może powrócisz do nas i koniec położysz ciemnocie i grzechom naszym! U nas-bo wiele brylantów jest, tylko je trzeba z piasku oczyścić, i wiele u nas ziarna urodzajnego, tylko je trzeba wysiać z plewy! Ty to kiedyś zrobisz, gdy tam na świecie uczonym i silnym staniesz się! Teraz idź na wielką wojnę ze wszystkiemi przeszkodami, których mnóztwo stanie przed tobą! Walcz ty z niemi! Bądź Baale-Tressim, uzbrojonym, jak byli dawni, wielcy mężowie nasi, i niech w każdym dniu twoim będą z tobą błogosławieństwa moje i wszystkich ludzi, którzy tak, jak ja, chcieli, a nie mogli, pragnęli, a nie otrzymali, szli, a nie doszli!...
Uścisnęli się. Ber zniknął za dzwiami jakiemiś, zcicha otwartemi i zamkniętemi. Zresztą nic w domu nie ozwało się i nie poruszyło. Grobowo milczące ściany rodzinnego domu wołać zdawały się ku wyklętemu: wychodź! wychodź!
Wyszedł. Na świecie dniało. Place i uliczki miasteczka spały, owinięte szarą mgłą jesiennego prawie poranku. Mgły téż spuszczały się na puste grunta, po których szedł Meir, śpiesznym już i pewnym krokiem.
Pilno mu było iść ztąd, iść, iść, — a chciał pożegnać się z tą, która przyrzekła mu być wierną Rachelą, i odebrać od niéj swój skarb.
Drzwi i okno karaimskiéj chaty stały otworem.
— Gołdo! — zawołał zcicha, — Gołdo!
Nikt i nic nie odpowiedziało.
Powtórzył wołanie. We wnętrzu chaty panowała cisza nieskazitelna. Zbliżył się, spojrzał ku miejscu, na którém zwykle siadywał stary Abel. Nie było tam nikogo.
Wówczas zjęła go trwoga jakaś, z któréj przyczyny nie zdawał sobie sprawy.
Spojrzał dokoła, po wzgórzu, po pustych gruntach, daleko, i pełnym głosem już zawołał: Gołda!
Szelest dość głośny dał się słyszéć w pobliżu. Pochodził on z wielkiego, głogowego krzaka, który rósł o kilka kroków od chaty, a z pośród zwikłanych gałęzi którego podniósł się teraz, wilgotną mgłą zroszony cały, z mrużącą się od snu powieką, mały Lejbele.
Meir żywo przybliżył się ku niemu. Dziecię wydobyło się do reszty z uplotów głogu i wnet za surducik ręką sięgnęło.
— Gdzie Gołda? — zapytał Meir.
Lejbele nie odpowiedział, tylko podał mu, wydobyty z za odzieży, żółty zwój papierów.
Meir pochylił się ku dziecku.
— Kto ci to dał? — zapytał śpiesznie.
— Ona! — wskazując chatę, odparł Lejbele.
— A kiedy ona ci to dała? Dla czego ona ci to oddała?
Dziecko odpowiedziało:
— Kiedy ludzie szli, ona z chaty wybiegła... obudziła mnie... za surducik mi to wsunęła i powiedziała: oddaj to Meirowi, jak on tu przyjdzie...
Meir drżéć zaczął.
— A potém? — pytał, — potém?
— Potém, morejne, ona mnie w ten krzak schowała, a sama do chaty swojéj pobiegła...
— A wielu było ludzi tych?
— Dwóch, morejne... trzech... dziesięciu... nie wiem!...
— A co ci ludzie zrobili? co oni zrobili?
— Ludzie przyszli, morejne, i krzyczeli na nią, żeby ona pisanie jakieś dała... długo krzyczeli... a ona krzyczała, że nie da! nie da! nie da!... a koza w sieni tak biegała... biegała i beczała...
Meir coraz mocniéj drżał, ale dłoń łagodnie opierał na głowie dziecka i pytał ciągle:
— A potém co było? co było?
— Morejne! ona potém prząśnicę swoję do rąk wzięła i przed zejdem swoim stanęła... ja z krzaku widziałem... Ona była taka biała, i prząśnica była biała, a ludzie byli czarni... i pomiędzy nimi koza biała biegała i coraz głośniej krzyczała...
— A potém... a potém...
Łzy nabiegły do oczu dziecka.
— Potém, morejne, już ja nie patrzałem i schowałem się w krzak, i bardzo trząsłem się od strachu... bo w chacie był taki szum... taki szum i takie jęczenie... Potém ludzie poszli... i ją ponieśli... i dziada jéj ponieśli, a koza pobiegła za górę, becząc i nie wiem, gdzie podziała się...
Meir wyprostował się i spojrzał w niebo zmartwiałém prawie okiem. Wiedział już wszystko.
— Gdzie ich ponieśli? — zapytał jeszcze głuchym głosem.
— Tam!
Wyciągnięte ramię dziecka wskazywało stronę, w któréj z oddali widać było łączkę zieloną — i liliową śród niéj sadzawkę... a za sadzawką były błota, moczary, giętkie, ruchome grunta, w których tak łatwo pogrążyć się i utonąć może martwe, sztywne ciało.
Tam, za tą sadzawką, z któréj wiosną wydobywała ona wodną lilią, podając mu ją z pośród gęstwiny trzcin... Tam, za tą łączką, śród której po raz pierwszy wyznała mu swą miłość świeżą, a płomienną, jak kwiat dziko wzrosły na bogatym gruncie... tam... w głębiach gaju tego, w którego gąszczach chórem wnet zaśpiewają ptaki swobodnie, szczęśliwe w gniazdach swych, miłości pełnych... tam... kędyś... ukryta przed wszelkiém okiem ludzkiém, leżała ona u nóg dziada swego, owinięta cała płaszczem swych czarnych włosów...
Przed chatą rozległ się trzykrotnie głos, wołający Jehowę, a potém u otwartych drzwi stał już tylko Lejbele i w podniesionéj nieco ręce trzymał nieruchomo zwój papierów.
Meir wbiegł do wnętrza chaty.
Co mu tam opowiedziały źdźbła słomy, wyrzucone z nędznego posłania Abla i uściełające podłogę, i rozsypane śród słomy téj, a czerwieniejące, niby krwi krople, korale Gołdy? co opowiadała mu, leżąca na ziemi i na dwoje złamana, prząśnica dziewczyny, i stara, bardzo stara, Biblia starca, na szmaty podarta?... Była to długa, bolesna, krwawa opowieść, któréj młodzieniec słuchał z czołem przyciśniętém do zimnéj, dziurawéj ściany i z rękoma załamanemi nad głową, — była to opowieść tak długa, że godziny płynęły, a on słuchał jéj jeszcze i wtórował słowom jéj rozpaczliwemi tętnami serca i głuchemi jękami, które od chwili do chwili wyrywały się z zaciśniętych i zsiniałych ust jego...

Kiedy stanął znowu w otwartych drzwiach chaty, słońce ozłacało już część widnokręgu. Jakże zmienionym ukazał się on przy świetle dnia! Czoło jego, przerznięte czerwoną kresą, zmięte było i sfałdowane tak, jak gdyby przez noc tę i ten poranek przesunęły się po niém i zorały je długie, ciężkie, cierniste lata. Ponuro i rozpacznie gorzały mu oczy z pod wpółspuszczonych powiek,
Wyklęty.
a ramiona zwisły bezwładnie, jakby w zniechęceniu, czy obezsileniu śmiertelném... Tak stał chwilę i znać było, że wyobraźnią i pamięcią słuchał dźwięków głosu tego, który nigdy już doń przemówić nie miał, aż uczuł, że słaba ręka jakaś ciągnęła go za odzież i usłyszał cichy głos, mówiący:

— Morejne!
Lejbele stał przed nim, oczy swe, ogromne, czarne, smutne ku twarzy jego podnosił i wyciągał doń rękę, trzymającą żółty zwój papierów.
Zdawać się mogło, że widok podawanego mu przedmiotu przypomniał Meirowi cóś ważnego, obudził go ze snu, przywołał do czegoś, co dlań świętém i konieczném było. Powiódł po czole obu dłońmi, a potém wziął z ręki dziecka przedśmiertne pisanie Seniora, i gdy uczuł je w dłoni swéj, podniósł głowę, a oko błysnęło mu znowu odwagą i wolą.
Patrzał na miasteczko, budzące się ze snu, i długo cóś mówił cicho, myślą bardziéj, niż słowami. Mówił cóś o domu Izraela, o staréj wielkości jego i o wielkich jego grzechach; o tém, że nie opuści go nigdy i przekleństwa za przekleństwo nie odda; że poniesie do cudzych narodów przymierze zgody; że ze zdroju mądrości pić będzie i że wróci tu kiedyś...
„Kiedyś... kiedyś...“ powtarzał długo, myśląc o dalekiéj, dalekiéj zapewne przyszłości, a wzrokiem ogarniał ściany nizkiéj chaty, jakby żegnał w duchu na zawsze przelotny, gorący i czysty, a tak straszliwie przerwany, sen swój o miłości.
Potém zaczął powoli wstępować na wzgórze.
Dziecię pozostałe u drzwi chaty stało chwilę nieruchome, patrząc za odchodzącym. Po chwili, oczy dziecka, szeroko rozwarte, zachodzić poczęły łzami, a gdy Meir znalazł się u połowy wzgórza, załkało głośno, ale raz tylko, i potém iść także zaczęło. Szło z razu śpiesznie, a znalazłszy się o kilkanaście kroków od odchodzącego, zwolniło chodu i, z rękoma wsuniętemi w rękawy odzieży, postępowało daléj zwolna i poważnie.
Tak jedno za drugiém idąc, wyklęty młodzieniec i dziecię nędzarza, zniknęli za wzgórzem, kędy rozesłał się przed nimi szlak drogi piaszczystéj, wiodącéj w świat szeroki i nieznany.

∗                ∗


Czy znieważony, wyklęty i ze wszystkiego odarty człowiek ten doścignął celu, którego tak namiętnie pożądał? Czy na szerokim, nieznanym świecie znalazł on ludzi takich, którzyby przed nim drzwi i serca swoje otworzyli na oścież, a drogę mu utorowali ku zdrojowi mądrości?
Czy wrócił, lub wróci kiedykolwiek do rodzinnego miejsca swego, aby przynieść tam, wraz z przebaczeniem swém, światło to, mocą którego „cedr Libanu“ powstanie tam, gdzie ściele się „nizka tarnina?“ Nie wiem.
Zbyt niedawna to historya, aby koniec swój miéć już mogła. Lecz dla tego właśnie, że historya ta i liczne, liczne historye podobne dalekiemi są do końca swego, — czytelniku! — jakiegokolwiek plemienia krew płynie w żyłach twoich i na jakiémkolwiek miejscu téj ziemi cześć oddajesz Bogu, — jeżeli kiedy śród drogi swéj spotkasz Meira Ezofowicza, podaj mu szczerze, prędko, braterską dłoń przyjaźni i pomocy!

koniec.



  1. Dwa wydania Talmudu, Babilońskie i Jerozolimskie, nie zupełnie z sobą zgodne.
  2. Majmonidesa.
  3. Doktryna Mojżesza Majmonidesa o nieśmiertelności duszy ludzkiéj, według któréj człowiek każdy, kształceniem umysłu swego i doskonałością moralną, nieśmiertelność sobie zdobywać musiał, a karą złych czynów jego miało być — nicestwo.
  4. Najwyższa część kabały, ucząca za pomocą kombinowanych liter i wyrazów cuda czynić i tajemnice odgadywać.
  5. Pzewodnik błądzących, dzieło Mojżesza Majmonidesa.
  6. Podwał — miejscowa nazwa składu napojów spirytualnych, wyrobionych w gorzelni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.