Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/040

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

swoją ojcowską ręką. On włóczy się w ciemnościach po miasteczku i na niewinnych ludzi napada!
Przemowa ta, donośnym głosem wypowiedziana, nie otrzymała żadnéj odpowiedzi. Z wnętrza mieszkania wychodziło tylko na zewnątrz nieustające i zawodzące mruczenie, półgłosem i żarliwie modlącego się człowieka.
Przez drzwi, które młody człowiek trzymał wciąż nawpół otwartemi, widać było izbę dość dużą, o ścianach bardzo brudnych i ogromném piecowisku, czarném od pyłu i sadzy. Pośrodku izby stał długi stół, nakryty płótnem wątpliwéj czystości, lecz rzęsiście oświetlony siedmiu płomykami świec, palącemi się w zawieszonym u sufitu świeczniku. Uczta sobotnia jeszcze się była nie rozpoczęła, bo jakkolwiek z dalszego wnętrza mieszkania dochodził wielki gwar głosów kobiecych i dziecinnych, znamionujący liczną rodzinę, w izbie z piecowiskiem i długim stołem nikogo nie było, prócz człowieka, który stał w kącie izby, plecami zwrócony do drzwi od sieni, a twarzą do ściany. Człowiek ten był średniego wzrostu, bardzo chudy i nadzwyczaj giętki. Mówiąc stał, nie dobrze określamy położenie jego postaci, na które wszakże odpowiednie wyrażenie znaléźć-by trudno. Nie chodził on wprawdzie i nie skakał, a jednak w ustawicznym i gwałtownym zostawał ruchu. Głowę swą, okrytą silnie rudemi włosy, rzucał w tył i na przód, pochylał giętką i cienką swą postać aż prawie do saméj ziemi i odrzucał ją znów w tył z nadzwyczajną szybkością. Od gwałtownych ruchów tych szeroko rozwiewały się białe fałdy tałesu, którym był okryty; trzęsły się i rozwiewały długie przewiązki, ściskające rękę jego, nieco powyżéj pięści; trzęsła się i za ramiona rozwiewała długa, gęsta, ruda broda; opadała mu prawie na czoło tefila, spoczywająca a raczéj podskakująca na jego głowie. Z gwałtownemi ruchami temi zgadzały się téż odgłosy, wychodzące z ust jego i piersi, to szemrzące z cicha, to wybuchające namiętnemi krzyki, to wylewające się przeciągłém, żałosném, zawodzącém śpiewaniem.
Młody człowiek, stojący u progu, dość długo patrzał na postać tę, modlącą się tak całą duszą, albo raczéj całém swém ciałem. Czekał widocznie przerwy w modlitwie lub jéj końca. Wiadomém jednak było powszechnie, że długo czekaćby musiał ten, ktokolwiek chciałby widziéć Reba Jankla kończącego modły swe, gdy raz modlić się zaczął. Oczekującemu na to w téj chwili młodemu człowiekowi na sercu snadź leżała złośliwa swawola małego Mendela. Był on może zresztą z natury już swéj niecierpliwym i porywczym.
— Rebe Jankiel — rzekł głośno po dość długiéj chwili, — twój syn włóczy się po nocach i na niewinnych ludzi napada!
Nie było odpowiedzi.
— Rebe Jankiel! twój syn łaje niewinnych ludzi bardzo brzydkiemi wyrazami!
Rebe Jankiel modlił się wciąż z jednaką gorliwością.
— Rebe Jankiel! twój syn biednym ludziom biedne, małe ich szyby po nocach tłucze!